Garland Alex - Niebiańska plaża.rtf

(938 KB) Pobierz

ALEX GARLAND

NIEBIAŃSKA PLAŻA

Z angielskiego przełożył

Jan Kraśko

LIBROS

Tytuł oryginału

THE BEACH

Projekt okładki i stron tytułowych

Maciej Sadowski

Zdjęcie na okładce za zgodą

Syrena Entertainment Group

Redakcja

Zofia Skorupińska

Redakcja techniczna

Alicja Jablońska-Chodzeń

Korekta

Irena Kulczycka

Marianna Filipkowska

Copyright © Alex Garland, 1996

All rights reserved

© Copyright for the Polish edition

by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2000

Bertelsmann Media Sp. z o.o. Świat Książki

Libros Warszawa 2000

Skład Joanna Duchnowska Druk i oprawa Finidr, Czechy

ISBN 83-7227-436-3

Nr 2432

Suzy, Theo, Leo, Laurze i moim rodzicom

BUM-BUM

Kocham cię, Wietnamie, kocham cię od dawna. W dzień i w nocy, kocham cię od dawna.

-              Delta jeden-dziewięć, tu patrol Alfa z północno-wschod­niego stoku wzgórza siedem-zero-pięć. Jesteśmy pod ostrza­łem, powtarzam: jesteśmy pod ostrzałem. Potrzebujemy wspar­cia powietrznego, i to, kurwa, natychmiast. Jak mnie sły­szycie ?

Trzaski w eterze.

-              Powtarzam, tu patrol Alfa, jesteśmy pod ostrzałem. Po­trzebujemy natychmiastowego wsparcia powietrznego. Jak mnie zrozumieliście? Jesteśmy pod ostrzałem. Potwierdźcie odbiór. Jesteśmy pod... Kryć się! Kryć się!

Bum.

-              Sanitariusz!

Rozpylanie mgły liściożernego kwasu nad dżunglą w delcie Mekongu, palenie trawki przez lufę giwery, latanie śmigłow­cem przy akompaniamencie muzyki operowej ryczącej z głoś­ników, smugi pocisków nad poletkami ryżowymi, zapach na­palmu o świcie.

Tak dawno temu...

I chociaż kroczę doliną śmierci, nie lękam się żadnego zła, gdyż na imię mi Richard. Urodziłem się w 1974.

BANGKOK

Dziwka

Pierwszy raz usłyszałem o plaży na Khao San Road w Bangkoku. Khao San Road była Mekką wędrowców. Nie­mal wszystkie stojące przy niej budynki przekształcono w pensjonaty, wszędzie poustawiano klimatyzowane budki telefoniczne do rozmów zamiejscowych i międzynarodowych, w kafejkach puszczano na wideo najnowsze hollywoodzkie filmy, nie można było przejść trzech metrów chodnikiem, żeby nie natknąć się na stragan z pirackimi kasetami z prze­mytu. Khao San Road służyła jako komora dekompresyjna dla tych, którzy lada dzień mieli z Tajlandii wyjechać, i dla tych, którzy właśnie tam przyjechali - była swego rodzaju pomostem między Wschodem i Zachodem.

Wylądowałem w Bangkoku późnym popołudniem i zanim dotarłem na Khao San Road, było już ciemno. Taksiarz puścił do mnie oko i powiedział, że na końcu ulicy jest posterunek policji, więc poprosiłem, żeby wyrzucił mnie na jej początku. Nie to, żebym knuł coś niezgodnego z prawem, po prostu ujął mnie swoim konspiracyjnym czarem. Zresztą równie do­brze mógłbym zamieszkać przy samym posterunku, gdyż poli­cjanci najwyraźniej sobie odpuścili: zapach trawki zakręcił mi w nosie, gdy tylko wysiadłem z taksówki, a połowa prze­chodzących obok turystów była zaćpana.

Ostatecznie podrzucił mnie do pensjonatu z małą restau­racją w ogródku od ulicy. Właśnie przyglądałem się tamtejszej klienteli, żeby ocenić, co to za miejsce, gdy trącił mnie w rękę siedzący przy najbliższym stoliku chudzielec. Zerknąłem w dół. Był chyba jednym z tych przymulonych herą hippisów, którzy włóczą się po Indiach i Tajlandii. Kiedy przyjechał do Azji przed dziesięcioma laty, brał sporadycznie, ale z biegiem czasu popadł w nałóg. Miał skórę starca,

choć stuknęło mu najwyżej trzydzieści parę lat, i mierzył mnie wzrokiem, jak uliczny rabuś mierzy wzrokiem swoją przyszłą ofiarę.

-              Czego? - rzuciłem czujnie.

Zrobił zaskoczoną minę, podniósł ręce i uspokajającym gestem otworzył dłonie. Potem zetknął czubek kciuka i palca wskazującego, tak że powstało coś na kształt kółka, symbolu doskonałości, i wskazał pensjonat.

-              Co? Dobra meta?

Kiwnął głową.

Jeszcze raz ogarnąłem wzrokiem siedzących przy stolikach ludzi. W większości byli młodzi i sprawiali dość przyjazne wrażenie: jedni oglądali telewizję, inni gawędzili przy kolacji.

-              Dobra. - Uśmiechnąłem się do niego na wypadek, gdyby nie był nałogowym ćpunem, tylko życzliwym niemową. - Przekonałeś mnie.

Odpowiedział uśmiechem i znowu wbił wzrok w ekran te­lewizora.

Kwadrans później rozlokowywałem się w pokoju niewiele większym od podwójnego łóżka. Mogłem określić to bardzo dokładnie, ponieważ stało tam podwójne łóżko, a z każdej jego strony pozostawało najwyżej trzydzieści centymetrów wolnego miejsca. Akurat na mój plecak.

Boczna ściana budynku była betonowa. Resztę zrobiono z nagich laminowanych płyt pilśniowych. Chwiały się pod dotykiem. Miałem wrażenie, że gdybym się o którąś oparł, runęłaby na ścianę w sąsiednim pokoju, ta z kolei na następną i że jak w efekcie domina runęłyby wszystkie ściany na pię­trze. Te z płyt kończyły się tuż pod sufitem, a pozostałą prze­strzeń wypełniała metalowa moskitiera. Moskitiera podtrzy­mywała iluzję odosobnienia i prywatności. Do chwili, gdy ległem na łóżku, bo kiedy tylko się odprężyłem i znierucho­miałem, dobiegł mnie chrobot karaluchów harcujących w są­siednich klitkach.

Za ścianą od strony głowy mieszkało dwoje Francuzów w wieku dziewiętnastu, dwudziestu lat: piękna, szczupła dziewczyna z przystojnym chłopakiem. Kiedy otwierałem drzwi, oni swoje zamykali i mijając się w korytarzu, skinę­liśmy do siebie głową. W pokoju za ścianą od strony nóg nie było nikogo. Przez moskitierę widziałem,

że światło jest zgaszone, zresztą gdyby ktoś go zajmował, słyszałbym jego od­dech. Był to ostatni pokój w korytarzu, przypuszczałem więc, że wychodzi na ulicę i że ma okno.

Pod sufitem zamontowano wiatrak silny na tyle, że gdy ustawiłem go na pełną moc, zdołał poruszyć stężałe powietrze. Przez jakiś czas po prostu leżałem i patrzyłem na ten wiatrak. Obserwowanie jego niespiesznych obrotów uspokajało mnie i wnet poczułem, że bijące z góry podmuchy, to gorące, to znów chłodnawe, powoli kołyszą mnie do snu. Zasnąć? Cze­mu nie? Różnica czasu dokucza najbardziej, kiedy leci się samolotem z zachodu na wschód, dlatego dobrze jest ją od­robić i już pierwszej nocy wpaść w nowy rytm spania i czu­wania.

Pstryknąłem wyłącznikiem. Zza drzwi sączyła się mdława poświata i wciąż widziałem wiatrak pod sufitem. Wkrótce usnąłem.

Kilka razy zdawało mi się, że korytarzem przechodzą jacyś ludzie, słyszałem też chyba, jak wrócili Francuzi z pokoju za ścianą od strony głowy, którzy zresztą zaraz wyszli. Lecz hałas mnie nie budził, a przynajmniej nie w pełni, tak że zawsze mogłem znowu zasnąć, by śnić przerwany sen. Do chwili, gdy usłyszałem jego kroki. Jego kroki były inne, zbyt dziwne, żeby je przespać. Ani lekkie, ani ciężkie, nie miały żadnej miarowości, jakby mocno powłóczył nogami.

Zaczął dobierać się do kłódki i usłyszałem stek zduszonych angielskich przekleństw. Kiedy kłódka wreszcie ustąpiła, głoś­no westchnął, wszedł i zapalił światło. Na sufit padł kratko­wany cień moskitiery.

Zmarszczyłem czoło i spojrzałem na zegarek. Druga nad ranem - w Anglii wczesny wieczór. Uda mi się zasnąć czy nie?

Opadł na łóżko tak ciężko, że dzieląca nas ściana niebez­piecznie zadygotała. Chwilę kaszlał, potem dobiegł mnie sze­lest bibułki: zwijał skręta. Niebawem przez siatkę moskitiery do pokoju wpłynęła niebieskawa mgiełka.

Od czasu do czasu głośno wydmuchiwał dym, ale poza tym zachowywał się cicho. Czułem, że powoli zasypiam. I zasnąłem. Prawie.

* * *

-              Dziwka.

Otworzyłem oczy.

-              Pieprzona dziwka. Już...

Przerwał mu atak gwałtownego kaszlu.

-              ...po nas.

Wybity ze snu, usiadłem na łóżku.

-              Rak w koralowcach, błękitna woda, moja plaża... Kurwa mać, moja pieprzona plaża załatwiła mnie na amen. Jak ostat­nia dziwka.

Mówił z silnym akcentem, ale wciąż zamroczony snem, początkowo nie mogłem go umiejscowić.

-              Dziwka. - Zabrzmiało to, jakby splunął.

Szkot. Tak, miał szkocki akcent.

Coś zachrobotało, zachybotała ściana. Przez chwilę myśla­łem, że chce ją przewrócić, i wyobraziłem sobie, jak lami­nowana płyta rozgniata mnie na łóżku. Potem za moskitierą ukazała się sylwetka jego głowy.

-              Hej - powiedział.

Ani drgnąłem. Byłem stuprocentowo pewien, że mnie nie widzi.

-              Hej, ty. Wiem, że mnie słyszysz. Że nie śpisz.

Dźgnął palcem w moskitierę. Klamry puściły i siatka od­skoczyła. Włożył rękę w powstałą dziurę.

-              Łap.

Rozżarzony pocisk przeciął ciemność i w fontannie iskier wylądował na moim łóżku. Skręt. Chwyciłem go szybko, żeby nie przepalił prześcieradła.

Tamten roześmiał się cicho.

-              Mam cię. Widziałem, jak podnosisz skręta.

Przez kilka sekund nie mogłem ogarnąć sytuacji. A gdy­bym tak naprawdę spał? Pościel mogłaby stanąć w płomie­niach. Mógłbym się po prostu spalić. Panika ustąpiła miejsca gniewowi, który jednak szybko stłumiłem. To zwykły menel, nie z takimi dawałem sobie radę. Wciąż widziałem czarną sylwetkę jego podświetlonej od tyłu głowy.

Podniosłem rękę ze skrętem.

-              Oddać ci go?

-              Słyszałeś mnie, podsłuchiwałeś - odrzekł, kompletnie ignorując pytanie. - Słyszałeś, jak mówiłem o plaży.

-              Masz donośny głos.

-              Co słyszałeś?

-              Nic.

-              Nic?

Milczał chwilę, potem przytknął twarz do moskitiery.

-              Ściemniasz.

-              Nie. Spałem. Obudziłeś mnie... Obudziłem się, kiedy rzuciłeś we mnie skrętem.

-              Podsłuchiwałeś - syknął.

-              Możesz mi nie wierzyć, mam to gdzieś.

-              Nie wierzę ci.

-              Trudno. - Stanąłem na łóżku, tak że nasze głowy znalazły się na tej samej wysokości, i podniosłem rękę, żeby podać mu skręta przez dziurę. - Masz, trzymaj. Ja chcę tylko spać.

Cofnął się, wyszedł z cienia i wtedy zobaczyłem jego twarz. Była płaska jak u boksera, z bezkształtnym, pewnie po stokroć złamanym nosem i ze szczęką zbyt wielką, żeby pasowała do górnej połowy czaszki. Wyglądałby groźnie, gdy­by nie reszta, gdyby nie jego ciało. Dolna szczęka sterczała z szyi tak niewiarogodnie cienkiej, że chyba tylko cudem podtrzymującej głowę, a podkoszulek wisiał mu na ramionach jak na wieszaku.

Zobaczyłem też jego pokój. Tak jak przypuszczałem, wy­chodził na ulicę, ale okno miał szczelnie zaklejone gazetami. Poza tym nie było tam nic.

Włożył rękę do dziury w moskitierze i wziął skręta.

-              Dobra - rzekłem, myśląc, że zaczynam panować nad sytuacją. - A teraz daj mi spokój.

-              Nie - odparł beznamiętnie.

-              Nie?

-              Nie.

-              Dlaczego? Coś ci... Chcesz czegoś?

-              Tak. - Uśmiechnął się lekko. - I właśnie dlatego... - Znowu przytknął twarz do moskitiery. - I właśnie dlatego nie dam ci spokoju.

Wyglądało na to, że zmienił zdanie, kiedy tylko skończył mówić, bo jego głowa natychmiast zniknęła za ścianą. Zbity z tropu, stałem tak jeszcze kilka sekund, chcąc ugruntować swoją przewagę - że niby to on zszedł z łóżka pierwszy, nie ja. Potem usłyszałem, jak przypala skręta. Uznałem, że to koniec dyskusji, i się położyłem.

*   *  *

Dwadzieścia minut później zgasiłem światło, ale już nie zasnąłem. Byłem zbyt spięty, zbyt nabuzowany i rozdrażnio­ny, zbyt wiele myśli cisnęło mi się do głowy. Dziwki i plaże, plaże i dziwki. Padałem z wyczerpania, lecz we krwi miałem za dużo adrenaliny. Gdyby dano mi godzinę spokoju, może bym się i wyluzował, ale kiedy tylko facet zgasił światło, wrócili Francuzi. Wrócili i zaczęli się kochać.

Słysząc ich posapywanie, czując wibracje rozedrganego łóżka, trudno było nie wyobrażać sobie, co tam robią. Wi­działem tę dziewczynę w korytarzu i wciąż miałem przed oczyma jej twarz. Cudowną twarz. Ciemna skóra, ciemne włosy, brązowe oczy. Pełne usta.

Kiedy skończyli, naszła mnie straszna chcica na papierosa - może to empatia - ale w ostatniej chwili się powstrzymałem. Wiedziałem, że gdybym tylko spróbował zapalić, natychmiast usłyszeliby, jak gmeram w paczce, jak trzaskam zapałką. Ilu­zja prywatności i odosobnienia od razu by prysła.

Dlatego wziąłem się w garść i postanowiłem leżeć bez ru­chu najdłużej, jak tylko zdołam. Okazało się, że potrafię to robić bardzo, bardzo długo.

Geografia

Khao San Road budziła się bardzo wcześnie. Już o piątej na ulicy zaczęły trąbić klaksony, co było miejscową wersją porannego chóru przyrody. Personel pensjonatu brał prysznic i pod podłogą hurkotały rury. Poprzez szum wody dobiegło mnie płaczliwe zawodzenie tajskiego.

Leżałem na łóżku, wsłuchiwałem się w te odgłosy i napię­cie minionej nocy powoli stawało się czymś odległym i nie­rzeczywistym. Chociaż nie rozumiałem, o czym kąpiący się Tajowie rozmawiają, ich śmiech i rozmowy niosły z sobą poczucie normalności: robili to, co robili każdego ranka, ich myślami kierowała wyłącznie rutyna. Pewnie spierali się o to, kto pójdzie do sklepu po zapasy do kuchni, a kto pozamiata korytarze.

O wpół do szóstej w kilku pokojach otworzyły się drzwi: poranne

ptaszki wyruszały na wędrówkę, a z Patpongu wra­cali zagorzali miłośnicy zabawy do upadłego. Na schodach po drugiej stronie korytarza zatupotały dwie młode Niemki w drewniakach. Do tej pory to zapadałem w czarny sen, to się budziłem, ale w końcu doszedłem do wniosku, że już nie zasnę, i postanowiłem zapalić papierosa, którego odmówiłem sobie przed kilkoma godzinami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin