JABLONSKI_WITOLD - Tajemnica_Baronessy.txt

(327 KB) Pobierz
JABLONSKI WITOLD





Tajemnica Baronessy





WITOLD JABLONSKI





ZmemnkaEARONESff

Ciag dalszy "Tredowatej,, piora





HELENY MNISZEK

FUTURA - PRESS





Na okladce wykorzystano rysunek Paula Helleu "Portret damy w boa"Copyright (C) by Futura-press 1992 Ali rights reserved





I





apach sztamowych roz w wazonach, okalajacych grobowiec na podobienstwo olbrzymiego wienca, snul sie i plynal ciezka, mglista chmura po calej przestrzeni ruczajewskiego cmentarza. Czerwcowy upal czynil go nieznosnym i mdlacym, jakby dobywal sie z glebi podzwrotnikowej dzungli. Miast sprawiac radosc, przypominal zblakanym w te strony podroznym o nieuchronnosci smierci i zgnilizny; nie popychal do czynu, lecz niczym narkotyk spetywal wole i odbieral wszelka chec dzialania. Rozpinal, zda sie, wsrod cyprysow, cedrow i smuklych brzoz misterna pajeczyne, zdolna schwytac kazdego, kto nie umialby uciec tej rozkosznej i niebezpiecznej pokusie, jaka byla wszelka niemoc ruchu, polaczona z duchowym rozleniwieniem. Kto zas juz poczul na sobie slodkie owe peta, kto poddal sie im z rozkosza, ten wprawdzie zyl latwo i przecietnie az do nieuchronnej smierci, ale tracil wielka szanse uczynienia ze swego zycia czegos wiecej niz tylko roslinnej wegetacji - tracil szanse na niesmiertelnosc.Takie i tym podobne refleksje zajmowaly umysl powabnej, eleganckiej kobiety, ktora przystanela w zadumie przed wyrozniajacym sie sposrod innych nagrobkow cudnej roboty pomnikiem. Widziala go po raz pierwszy, chociaz wiele lat temu zastapil biala marmurowa plyte. Niegdys nie znalazla w sobie dosc odwagi, aby tuS

w

taj przyjsc, choc byly chwile, ze pchala ja ku temu wielka ciekawosc. Teraz niemal machinalnie i prawie bez wzruszenia odczytywala litery napisu:

W pierwszej wiosnie zycia zgasla jak jutrzenka...

Jak bialy motyl wplatany w ciernie.

Pozostawila po sobie lzy.

I w sercu narzeczonego niezglebiona chmure.

Byla jego szczesciem...

Wienczcie ja anieli.

Przez chwile oczy zaszklily sie jej perliscie, ale opanowala sie szybko. Myslala potem o przedziwnych kolejach swojego losu. Ich paradoksalnosc odczula dopiero teraz odczytujac poswiecony j e j napis mogilny, stojac przed wlasnym grobem, widzac date swojej smierci... Przeniknal ja dreszcz, a na ustach pojawil sie gorzki usmiech. Nie kazdemu wszak bylo dane przezyc wlasna smierc i otrzymac w darze drugie, jakze inne zycie... Nie byla teraz pewna czy wlasciwie wykorzystala swoja szanse otrzymana od Opatrznosci. Glownymi motorami jej dzialania byly przeciez poczatkowo chec zemsty na nieprzychylnej jej sferze i pragnienie odzyskania ukochanego. Tymczasem... rozne wypadki uczynily z niej dla Waldemara bezcielesna mare, nawiedzajaca go w snach na jawie, a z dawnej Stefci Rudeckiej kogos calkiem innego - kobiete dojrzala, samodzielna, umiejaca zmagac sie wsrod zyciowych burz i walczyc o swoje. Wielki los, kierowany najwidoczniej wola Najwyzszego, osmalil ja tchnieniem piekiel nie parzac i dal jej nowe nazwisko, tytul baronessy, majatek. Arystokracja, niegdys tak potezna, teraz tracila na znaczeniu lub karlala w ubostwie, ktore przyniosl wicher dziejow. Ten wywrocil wszystko na nice, odarl z dawnego blichtru wiele swietnych rodow i fortun. Zemscil sie za udreczona kiedys niewinnie Stefcie, a coz dawal Stefanii baronessie de



Mildi? Przede wszystkim niezaleznosc i wolnosc wyboru dalszej drogi.

Czy jednak wolnosc zupelna? Przeciez mimo tylu niewyobrazalnych zmian, jakie zaszly w ciagu lat ostatnich, jedno prawo pozostawalo nienaruszone - prawo milosci. I Stefania wiedziala, czula to sercem, ze w dalekim zamku ciagle kocha ja i pamieta wymarzony, piekny pan jej dziewczecych snow. I ona o nim pamietala i kochala tylko jego jednego. Teraz byla juz tego pewna. Wiec czekala ja teraz walka ostateczna, walka o wlasne szczescie, a tym szczesciem moglo byc tylko spelnienie uczuc obojga, wydobycie sie z zakletego kregu cierpienia i niemozliwosci.

Stefania spojrzala teraz z nowym wrazeniem na wspaniale rysujaca sie na tle zlotoblekitnego nieba sylwetke posagu. Pyszne, zdajace sie szumiec na wietrze skrzydla aniola unosily sie wysoko. Boski wyslannik pochylal pelna wspolczucia i podziwu twarz nad postacia mlodziutkiej dziewczyny. Wienczac ja laurem stawal sie jakby Miloscia Wcielona, skladajaca hold skrzywdzonej czystosci. Oczy dziewczecia spogladaly z nowa nadzieja na skrzydlatego mlodzienca. Do jej stop opadala, jak gdyby przez nia sama odrzucona, cierniowa korona. Wiec smierc Stefanii Rudeckiej miala byc kresem jej cierpien? To chyba chcial wyrazic w swej wizji genialny artysta. Lecz zycie odlegle jest od idealu. Nie szczedzilo Stefanii dalszych bolesnych przezyc, choc zarazem uczynilo ja dojrzala i wlalo w nia nowe sily.

I teraz uczula kobieta przyplyw optymizmu, gdy jeszcze raz popatrzyla na zwiewne postaci obojga, na ten pomnik, ktory choc rzniety w kararyjskim marmurze, robil wrazenie nadzwyczaj lekkie, jak wyciety z oplatka. Byla pelna podziwu dla wielkosci dziela, nie tylko artystycznej, ale rowniez duchowej. Przeciez ow zimny z pozoru glaz mowil o czyms jeszcze... mowil o potedze mi7

losci, zdolnej pokonac nawet smierc! Stefanii pomrocz-nialo przez chwile w oczach, jak gdyby miala za chwile zemdlec, a przyczyna tego nie byl ani czerwcowy upal, ani przytlaczajacy zapach roz - bylo nia poruszenie najtajniejszych glebin kobiecego jestestwa, gdy w jednym blysku natchnienia pojela co jest najwazniejszym w zyciu celem. Odzyskac milosc! Taka droge wskazywal jej aniol z ruczajewskiego grobowca.

Uslyszala w zwirowej alejce znajome sobie kustykanie. Odwrocila sie szybko w tamtym kierunku. Spomiedzy tui, modrzewi i cedrow wyrozniala sie ciemna plama postac starego Jamroza, ktorego, mimo lata podeszle, wiek zdawal sie nie imac - pozostal zdrow i krzepki jak ongi. I teraz, choc z widocznym wysilkiem, zblizal sie ku niej szparko. Wybiegla mu na spotkanie, rozgladajac sie niespokojnie. Musialo snac powstac jakies niebezpieczenstwo, skoro jej niegdysiejszy wybawiciel i lesny opiekun zdecydowal sie ja powiadomic.

-Pani moja! - zaswiszczal starzec donosnie. - Idzie tutaj pani rodzina! Trzeba sie predko ukryc!

-Lecz gdzie!? - spytala w bezradnym poplochu.

-Tylko prosze isc ze mna i nie zatrzymywac sie, ani tym bardziej ogladac! - rzekl tonem niemal rozkazujacym.

Pochwycil ja swoja koscista, silna szpona za dlon i pociagnal za soba w kierunku omszalej, porosnietej dzika roza i splatanym bluszczem kaplicy, mieszczacej sie opodal, przy koncu alei. Stefania uprzytomnila sobie teraz, ze byla to kaplica rodowa ksiazat Ostalskich, dawnych wladcow tych ziem, ktorzy, jak glosila legenda, wywodzili sie z Ruczajewa i tutaj skladali swe prochy. Rod wymarl przed blisko wiekiem i wspaniala barokowa budowla obrocila sie w zupelna niemal ruine. Brama, kiedys podobno cala pokryta zlotymi blaszkami, obecnie byla przerdzewiala i powylamywana, zapewne

przez hieny cmentarne zadne lupu. Nie bronila juz zreszta wstepu do posmiertnej ksiazecej siedziby - tu i owdzie mur sie pozapadal i czernial przykro wielkimi rozpadlinami. Okien takze nie bylo, zaledwie resztki rowniez przerdzewialych krat. W dachu widnialy dziury, przez ktore ostre promienie sloneczne laskotaly chwilami nieprzyjemnie zwisle u zbutwialych krokwi nietoperze. Zreszta ogolnie bylo tu cieniscie dzieki poteznie rozroslym, stojacym wokol swierkom. Stefania przypominala sobie mgliscie z panienskich swoich lat, jak to dzieciaki wiejskie lubily w tej ruinie, zwlaszcza wieczorem, "bawic sie w duchy", choc gromil je za to ksiadz proboszcz, ktory te zabawy wysledzil. Niezaleznie od wszystkiego, miejsce to bylo idealne dla osoby pragnacej sie ukryc w danej chwili i obserwowac wszystko nie bedac widziana.

Ujrzala teraz natezonymi az do bolu oczyma nadchodzaca z pewnego oddalenia grupe, idaca powoli, zalobnie, niczym chor w antycznej tragedii. Sedziwa matke Stefci podtrzymywali z obu stron Jurek - juz teraz inzynier Jerzy Rudecki, slynny w calym kraju konstruktor drog i mostow - i jego mloda, ladna malzonka, prowadzaca jeszcze za raczke zlotowlose pachole, ostatnia pocieche staruszki. Zosi z nimi nie bylo, jak o tym wiedziala Stefania, odbierala nauki w szkole siostr Niepokala-nek pod Warszawa. Wczesniej zapewne odwiedzili pobliski grob starego pana Rudeckiego, zmarlego niedawno. I Stefania byla tam dzisiaj, i ona, podobnie jak teraz jej matka, oblala go szczerymi lzami bolu. Bezwiednie obserwowani zatrzymali sie przed pomnikiem. Pani Ru-decka odebrala z rak syna bukiet wspanialych kalii i zlozyla je w zalomie sztucznej skaly, stanowiacej postument statui.

Jej corka wzdrygnela sie nerwowo, widzac ten hold jej skladany. Poslyszala szloch matki rozglosny... "I coz

ja dalam z siebie tym arcyszlachetnym, cudownym ludziom? - pomyslala z gorycza. - Jur przyniosl dume rodzinie, dal jej potomka, Zosia takze bedzie podpora starosci mojej matki, a ja...? Coz im dalam poza niepokojem i cierpieniem? Dyszalam zadza krwi jak upiorzyca, fruwalam po swiecie jak strzyga, stalam sie zmora zycia dwoch szlachetnych mezczyzn, Waldiego i Freda... Kim wiec jestem? Kim jeszcze sie stane?! Powinni mnie raczej przeklinac..."

-Nie placz mamo, nie trzeba sie tak zadreczac - powiedziala w tej chwili, jakby odpowiadajac myslom Stefanii, zona mlodego Rudeckiego.

-Tosia ma racje, matuchno - wtracil powaznie Jur glosem, w ktorym drgalo wzruszenie. - Stefcia na pewno jest teraz szczesliwsza od nas i kiedy patrzy na nas z niebios z pewnoscia nie pragnie naszych lez. Wolalaby zapewne, abysmy cieszyli sie ile moznosci naszym ubogim, ziemskim szczesciem...

-Wiem, ze Bog ja do siebie przygarnal i to mi przynosi jedyna pocieche w strapieniu - zalkala pani Rude-cka. - Totez ja nie po niej placze tylko za nia! O moj aniolku, jak mi do ciebie teskno! - zakrzyknela padajac na k...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin