Lynn Kurland - Przeklęci.pdf

(1343 KB) Pobierz
5781580 UNPDF
Nie chowaj tej książki przed żoną! I tak kupi sobie nową
5781580.001.png
Prolog
Zamek Seakirk, Anglia, 1260
Niech cię diabli, człowieku! - krzyknął Kendrick z Artane.
- Nie wiesz, kim jestem?
Kochanek Matyldy popatrzył na niego ironicznie.
- Wiem doskonale. To bez znaczenia. Nie ma tu twego
wszechpotężnego ojca, nie uratuje cię.
- Zapłacisz za to głową. - Kendrick parsknął pogardliwie.
Jego jasnozielone oczy błyszczały z wściekłości. - Nie prze­
żyjesz roku, gdy ojciec odkryje, co zrobiłeś. - Szarpnął
łańcuchy, którymi przykuty był do wilgotnego muru.
Ryszard wzruszył ramionami.
- Może pomyśli, że dopadły cię wilki albo jacyś zbóje.
Możliwości jest wiele.
- Będziesz przeklinał ten dzień, Ryszardzie. Już ja się o to
postaram...
Ryszard wykrzywił się w uśmiechu i podniósł kuszę.
- Cieszę się, że tak dyskretnie przywiozłeś złoto na posag
Matyldy. Dzięki tobie stałem się dość zamożny.
5
5781580.002.png
LYNN KURLAND
- Czekaj! - zawołał Kendrick. - Matylda musi przy tym być.
Chcę patrzeć jej w oczy, kiedy twoja strzała przeszyje mi serce.
Ryszard roześmiał się.
- Oczywiście. Przyjdzie z przyjemnością - powiedział i skinął
na giermka, który pognał schodami na górę.
Kendrick nie odrywał wzroku od Ryszarda. Nie mógł uwie­
rzyć w wydarzenia ostatnich kilku godzin.
Czy to możliwe, że wczorajszego wieczoru z tak lekkim
sercem przekroczył bramy zamku, uszczęśliwiony, że król
podarował mu ten majątek i lady Seakirk za żonę? Czyżby
zaledwie wczoraj spojrzał na Matyldę, oczarowany jej urodą,
i wyczytał na jej twarzy najpierw wyraz nienawiści, a potem
satysfakcji, gdy do wielkiego hallu wszedł ze swymi strażnikami
Ryszard z Yorku? Kendrick powalił w walce wielu wrogów, ale
z tak małą garstką swoich ludzi u boku nie miał najmniejszych
szans na zwycięstwo. I teraz stał przykuty łańcuchami do muru,
czekając na niechybną śmierć.
Matylda schodziła ze schodów; kiedy ich oczy się spotkały,
przeklął w duchu swoją głupotę. Dlaczego był tak ślepy?
Powinien był od razu przejrzeć jej zdradzieckie sztuczki:
nieśmiałe trzepotanie rzęsami, chytre przeinaczanie sensu słów
i unikanie szczerej rozmowy. I ten uśmiech... Przeszył go
dreszcz. Jej uśmiech bardziej go zmroził niż lodowaty mur za
plecami.
Potrząsnął głową, przeklinając własną naiwność. Okazał się
takim głupcem, że chyba zasłużył na to, co go czeka.
Przeniósł wzrok na Ryszarda i wyzywająco patrzył swemu
zabójcy prosto w oczy. Czekał.
Strzała ze świstem przecięła powietrze.
1
San Francisco, lipiec 1995
Jak dobrze być znowu w domu. Genevieve postawiła walizkę
na chodniku, oparła teczkę z dokumentami na kolanie i z przyje­
mnością westchnęła na widok swego biura. Tabliczka ze znakiem
firmowym wyglądała wspaniale, roślinki w oknach uginały się
od kwiatów, a uchylone drzwi zapraszały klientów do środka.
Tak, to było miejsce, dokąd chętnie przychodzili właściciele
domów ze zdjęciami swoich zrujnowanych posiadłości. Przy­
chodzili w nadziei, że z pomocą jakiejś magicznej siły walące
się budynki wrócą do dawnej świetności. I każdy z nich, bez
wyjątku, wychodził stąd zadowolony. Genevieve była świetna
w swym fachu i umiała dobrać sobie równie kompetentnych
współpracowników. Klientów jej firmy nigdy nie spotykało
rozczarowanie.
Wniosła bagaż do hallu i roześmiała się widząc ogromny
powitalny transparent „Witaj w domu, Gen" zawieszony nad
drzwiami jej gabinetu. Biurko zastawione było kwiatami, a pod
sufitem wisiały pęki balonów.
7
LYNN KURLAND
PRZEKLĘCI
- Niespodzianka!
Pracownicy obskoczyli ją ze wszystkich stron i kiedy wylądo­
wała w swoim fotelu, w jedną rękę wcisnęli jej talerzyk z tortem,
a w drugą kieliszek ponczu. Wszyscy pytali jednocześnie:
- Widziałaś jakieś gwiazdy filmowe?
- Co powiedzieli na projekt?
- Przywiozłaś nam coś?
Genevieve roześmiała się patrząc na to wszystko. Jak dobrze
znów być wśród przyjaciół. Z prawej strony stała Kate, z którą
najdłużej pracowała - wśród zakurzonych płócien w starych
domach potrafiła wygrzebać dzieła słynnych mistrzów. Obok
Peter, świetny cieśla, nieoceniony konserwator i odtwórca
najdrobniejszych nawet detali. Angela, jak zwykle chora z nie­
cierpliwości, gdy mowa była o prezentach, sterczała nad nią
z lewej strony, z podniecenia ledwie panując nad sobą.
Genevieve powiedziała z uśmiechem:
- Jeśli chodzi o gwiazdy, to widziałam tylko Wielką Nie­
dźwiedzicę. Projekt ich zachwycił, a prezent dla ciebie, Angelo,
jest w walizce. - Spróbowała tortu przyglądając się całej trójce.
- Czy to was satysfakcjonuje?
- Chcę znać wszystkie szczegóły - powiedział Peter. - Ale
widzę, że musimy odłożyć to na później. Angelo, odbierz ten
telefon. Gen, idę dziś po południu do Marphych. Nie objadaj
się tortem. Czekolada ci szkodzi.
- Tak, tatku - odpowiedziała z miną grzecznej dziewczynki,
i kpiąco skinęła mu głową na pożegnanie.
- Ja też znikam. - Kate ruszyła do drzwi. - Muszę załatwić
sprawy związane z twoją podróżą do Carmel. Nie zapomniałaś
chyba?
- Nie, oczywiście... Dzięki, że pamiętałaś.
- Po to tu jestem - powiedziała z uśmiechem. - Cieszę się,
że już wróciłaś. Jutro zrobimy sobie długą przerwę na lunch
i wszystko mi opowiesz.
Genevieve skinęła głową i z westchnieniem oparła się
wygodnie w fotelu. Pomyślała, że życie jest zbyt piękne,
by było prawdziwe. Po ośmiu latach ciężkiej pracy jej
firma była w pełnym rozkwicie. Czego więcej mogła sobie
życzyć?
Rozejrzała się po gabinecie. No, może przydałby się jakiś
rycerz w lśniącej zbroi. Może on wyzwoli ją z tego otaczającego
zewsząd bałaganu.
W obronnym odruchu zamknęła oczy. Firma „Dreams
Restored", choć urocza, mieściła się w niewielkim biurze,
wciśniętym między inne maleńkie butiki w pewnym artystycz­
nym zakątku San Francisco. Małe biuro było świetne ze
względu na stosunkowo niski czynsz, lecz przestała się tym
cieszyć, kiedy stało się za ciasne. Na biurku piętrzyły się
próbki materiałów, wzory deseni na tekturkach i fotokopie
formularzy podatkowych z 1991 roku. Na podłodze wokół
biurka można było znaleźć wszystko, od gipsowych odlewów
gzymsów, po książki na temat średniowiecznej architektury.
Teraz pełno tu było jeszcze kwiatów i balonów. Na pozo­
stałych biurkach panował względny porządek. Może ten rycerz
przytaszczyłby kilka segregatorów, jeśli już miały się na coś
przydać.
- Gen, telefon do ciebie na drugiej linii. Jakiś adwokat
z wybitnie brytyjskim akcentem. - Angela była pod wielkim
wrażeniem. - Może to ktoś z rodziny królewskiej?
A więc rycerstwo nadciąga. Genevieve roześmiała się ze
swoich bzdurnych myśli.
- Będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.
- W każdym razie nie odrzucaj oferty pracy. Jestem pewna,
że Buckingham Palące dobrze płaci.
Genevieve podniosła słuchawkę.
- Słucham, Genevieve Buchanan.
Usłyszała chrząknięcie mężczyzny po drugiej stronie.
8
9
LYNN KURLAND
PRZEKLĘCI
- Och, panno Buchanan, moje nazwisko Bryan McShane.
Jestem przedstawicielem firmy „Maledica, Smythe i deLip-
kau", z siedzibą w Londynie. Przyleciałem na kilka dni do San
Francisco i chciałbym się z panią spotkać. W sprawie służ­
bowej.
- W sprawie służbowej?
Kto, na Boga, chciałby ją skarżyć? I za co? Za wypaczoną
podłogę w kuchni czy nierówno ułożone kafelki? Mógł umknąć
jej jakiś drobiazg, ale zwykle stosowała się skrupulatnie do
planów zaakceptowanych przez klientów. Traktowała swoją
pracę bardzo poważnie.
- Chodzi o spadek - powiedział mężczyzna zniżając głos,
jakby obawiał się, że ktoś podsłuchuje. - Sprawa wymaga
osobistej rozmowy, panno Buchanan. Znajdzie pani dla mnie
czas dziś po południu?
- Panie McShane... - powiedziała powoli - chyba z kimś
mnie pan myli. Nie mam rodzeństwa, a moi zmarli rodzice
również byli jedynakami. Nie mam żadnych krewnych.
- Panno Buchanan, zapewniam, że odziedziczyła pani spadek
i jest on dość pokaźny. Jest pani ostatnim żyjącym bezpośrednim
potomkiem Matyldy z Seakirk. Rodney, ostatni hrabia Seakirk,
zmarł niedawno, a mnie polecono zawiadomić panią o spadku.
- Kto?... Czy jest pan pewien?
- Hrabia Seakirk. I tak, jestem pewien. Drobiazgowo zbada­
łem tę sprawę. Kiedy mogłaby pani spotkać się ze mną, by
o tym porozmawiać?
Genevieve potrząsnęła głową.
- Przecież on musi mieć tysiące potomków...
- Niestety, wszyscy pozostali albo zmarli, albo z innych
powodów nie są w stanie przejąć dziedzictwa.
- Nie są w stanie?
Pan McShane milczał dłuższą chwilę.
- Obłęd jest plagą tej rodziny, panno Buchanan.
Genevieve poczuła się zaintrygowana, mimo że więzy rodzin­
ne nie kojarzyły jej się najlepiej i w głębi duszy wolała nie mieć
do czynienia ze swymi przodkami. Niestety, tego popołudnia
była już zajęta. Obiecała państwu Campbellom, że obejrzy ich
posiadłość w Carmel. Przytrzymała słuchawkę ramieniem,
sięgając po stertę dokumentów, które musiała teraz uporząd­
kować.
- Przykro mi, panie McShane - westchnęła - ale dziś po
południu to niemożliwe. Czy mógłby pan przysłać mi pocztą
dokumenty do przejrzenia?
- Niestety, otrzymałem polecenie, by omówić tę sprawę
z panią osobiście. Może pod koniec tygodnia?
Przyznała w duchu, że ten adwokat jest człowiekiem
upartym. To stawało się naprawdę ciekawe. Myśl o odziedzi­
czeniu jakiegoś bibelotu po szlachetnie urodzonym przodku
zaczęła ją coraz bardziej intrygować. Co to może być? I jaką
historię ma ten przedmiot? A jeśli to jakiś skarb sprzed
wieków?
- A wieczorem? - nalegał McShane.
- Dobrze - odparła, ku własnemu zaskoczeniu. W końcu
może postarać się wrócić na późną kolację.
Podała panu McShanowi nazwę jednej z restauracji w centrum
miasta i odłożyła słuchawkę.
Może to jakiś ciekawy klejnot. Skromna zawartość jej
skrzynki depozytowej w banku wzbogaciłaby się o kosztowny
drobiazg. Podpisze dokumenty potwierdzające odbiór spadku
i na tym sprawa się zakończy.
Restauracja wydała jej się bardziej hałaśliwa niż zwykle.
Sztućce pobrzękujące o chińską porcelanę, gulgot trunków
nalewanych do kieliszków, odgłosy żucia, przełykania, dyskret­
nego odkasływania, czkawki. Zauważyła zaczerwienienie wod-
10
11
Zgłoś jeśli naruszono regulamin