Ablow Keith - Architekt.rtf

(508 KB) Pobierz

KEITH ABLOW

ARCHITEKT

 

jeden

 

10 SIERPNIA 2005, GODZ. 15.20

Na płaskim panelu monitora w przedniej ścianie pokoju świeciła mapa Stanów Zjednoczonych.

— Pamiętacie zapewne, że pierwsze dwa ciała znaleziono w Darien i Greenwich — powiedział analityk FBI Bob White, mniej więcej czterdziestoletni były uliczny glina.

Nad Connecticut zabłysły dwie gwiazdki.

— Sierpień i październik 2003. Obydwa ciała ukryte głęboko w lesie. Z powodu dziwnego stanu zwłok sprawa znalazła się w nagłówkach wszystkich gazet, ale po kilku miesiącach ucichła. — Odchrząknął, ale nie poprawiło to jego chropawego głosu. — Aż do zeszłego roku. Trzecie ciało. Dwunastoletni chłopiec w Big Timber w Montanie.

Kolejna gwiazdka.

— Przekroczył linię stanu, więc nas wezwali. A teraz dwa w ciągu ostatnich sześciu miesięcy: Southampton w stanie Nowy Jork...

Czwarta gwiazdka.

— Ironwood w Michigan. Piąta.

— Prasa siedzi nam na karku.

Czterdziestodziewięcioletni psychiatra sądowy Frank Clevenger spojrzał na Kena Hiramatsu, głównego patologa.

— Opowiedz mi o ciałach.

Hiramatsu dał znak do pokoju kontrolnego, żeby wyświetlono następną serię obrazów.

Obraz wypełnił się czymś, co wyglądało jak zdjęcie z Anatomii Greya.

— Jego umiejętność wykonywania sekcji zwłok jest więcej niż ponadprzeciętna — powiedział Hiramatsu tonem podobnym do podziwu. — U każdej ofiary został mistrzowsko odsłonięty inny narząd, naczynie czy staw. U Darien było to serce dwudziestosiedmioletniej kobiety.

Clevenger mógł zobaczyć, że mostek i żebra ofiary usunięto, zaś mięśnie i powięzie zostały odciągnięte srebrnymi gwoździami tak, że serce, uwolnione nawet z włóknistego worka osierdziowego, który normalnie przylega do niego niczym rękawiczka, było doskonale widoczne.

— Wchodzi głęboko — powiedział Hiramatsu, raz jeszcze dając znak operatorom w pokoju kontrolnym. — Chce zobaczyć wszystko.

Obraz na ekranie zmienił się w zbliżenie otworu wyciętego w ścianie lewej komory, odsłaniającego zastawkę dwudzielną i aortalną. Kadr zmienił się raz jeszcze, aby pokazać drugi otwór, w ścianie prawej komory, ukazujący okno wychodzące na zastawkę trójdzielną, znajdującą się w prawej komorze.

— Rozumiecie, o co chodzi — powiedział Hiramatsu. Zakręcił palcem w powietrzu. Slajdy zaczęły się zmieniać.

Clevenger patrzył na kolejne obrazy precyzyjnej makabry. Wycięty kawałek ściany brzucha w celu odsłonięcia nerki kilkunastoletniego chłopca, u którego za pomocą naciągniętych nitek zamocowanych na srebrnych gwoździach wyeksponowano tętnicę nerkową oraz moczowód. Odsłonięte prawe biodro kobiety w średnim wieku — prezentacja szyjki i głowy kości udowej z odpreparowanymi mięśniami pośladkowym średnim, czworogłowym uda i biodrowolędźwiowym. Żyły i tętnica szyjna pięknej, trzydziestokilkuletniej kobiety. Kręgosłup mężczyzny leżącego twarzą w dół na stercie liści.

— Kręgosłup pochodzi właśnie z Michigan — powiedział Hiramatsu. — To jego największe osiągnięcie.

Clevenger zerknął nań z ukosa.

— W sensie przywiązania do szczegółów — powiedział szybko Hiramatsu. — Każdy pojedynczy nerw, każda tętnica została doskonale odpreparowana. Ani jedna z nich nie została rozerwana. Nawet najmniejszego zadrapania.

— Jakieś oznaki wykorzystania seksualnego? — zapytał Clevenger.

— Żadnych — odpowiedział Hiramatsu.

— Przyczyna śmierci? — zapytał Clevenger.

— Otrucie — odparł Hiramatsu. — W każdym ciele znaleźliśmy ślady chloroformu i sukcynylocholiny.

Chloroform to środek uspokajająco-usypiający. Sukcynylocholina to silny środek zwiotczający mięśnie. Wystarczyły tylko trzy miligramy, aby zatrzymać każdy mięsień w ciele, włączając serce.

— Myśleliśmy, że to chirurg — powiedziała Dorothy Campbell, starsza, elegancka kobieta obsługująca system komputerowy PROFILER. — Ostrze odpowiada charakterystyce skalpela.

— Ktoś mógłby pomyśleć, że będzie miał tego dosyć na bloku operacyjnym —powiedział Clevenger.

— Może to jakiś napaleniec zwolniony za narkotyki albo błąd w sztuce — zasugerował White. — Chce pokazać wszystkim, jaki jest zdolny.

— Całkiem możliwe — zgodził się Clevenger.

— Wiemy na pewno — powiedział White — że ma dojścia. Wszystkie ofiary były majętne, nawet ten dzieciak.

— Nie może spotykać tych ludzi przypadkiem — powiedziała Campbell. — Oni go znają i ufają mu.

— Czy znali się nawzajem? — zapytał Clevenger.

— Mąż jednej z ofiar i ojciec innej należeli do Narodowej Rady ds. Paliw. Do niczego nas to nie doprowadziło.

— Inne ślady? — zapytał Clevenger, patrząc wzdłuż stołu. Kilka sekund minęło w ciszy, zanim White ponownie odchrząknął.

— Gdybyśmy posuwali się do przodu, nie byłoby cię tutaj. — Mrugnął.

dwa

 

Doktor Whitney McCormick, dyrektor Instytutu Nauk Behawioralnych FBI, poinstruowała swoją sekretarkę, żeby pozwoliła Clevengerowi poczekać w jej gabinecie.

Usiadł na krześle z oparciem naprzeciwko jej wielkiego mahoniowego biurka i spojrzał na swoje zdjęcie na kredensie; stało obok innych fotografii przedstawiających Whitney z jej ojcem, byłym kongresmanem, matką i siostrą, jej czarnym labradorem i jej chatkę w Nantucket.

Skoncentrował się na Whitney. Na zdjęciu była ledwie nastolatką, z dziewczęcym uśmiechem i włosami sięgającymi do pasa. Ale nawet na tym zdjęciu dostrzegał w jej oczach rzadkie połączenie mądrości i wrażliwości, które tak silnie go pociągało.

Nie było tajemnicą, że Clevenger i McCormick sypiali ze sobą od czasu do czasu, choć nikt w Agencji nie potrafił zgadnąć, czy aktualnie są razem czy nie. On sam też nie zawsze był pewien.

Wiedział, że nie mogą wytrzymać miesiąca bez zobaczenia się, przynajmniej po to, żeby spędzić kilka godzin w łóżku. Wiedział też, że nie mogą prowadzić normalnego domu, nieustannie krążąc tam i z powrotem pomiędzy jego mieszkaniem w Chelsea na przedmieściach Bostonu i jej apartamentem w Waszyngtonie. I znał niektóre powody takiego stanu rzeczy.

Byli wyjątkowo dobrze dobrani pod względem intelektualnym — oboje byli jednakowo zafascynowani ludzką psychiką i jej patologiami; z równym uporem podchodzili do rozwiązywania problemów i pracowali nad nimi aż do skutku. Pasowali też do siebie nadzwyczajnie pod względem seksualnym. Jak klucz do zamka. Clevenger lubił dominować w sypialni, Whitney zaś lubiła mu się poddawać.

Mogli rozmawiać godzinami, kochać się godzinami i mieli świadomość, jaka to rzadka rzecz na tym świecie. Ale wiedza o tym nie przeważała nad elementami, które ciągle ich rozdzielały — tym razem na trochę ponad trzy tygodnie.

— Dostałeś to, czego chciałeś? — zapytała Whitney McCormick, wchodząc do pomieszczenia.

Odwrócił się i patrzył na nią, kiedy siadała za biurkiem. Miała teraz trzydzieści siedem lat i włosy do ramion; ubrana była w czarne jedwabne spodnie i czarny blezer z prostą czarną koszulką na ramiączkach pod spodem. Zauważył, że zdjęła brylantowy naszyjnik w kształcie półksiężyca, który dał jej na urodziny dwa lata temu.

— Jestem na bieżąco — odpowiedział. — Oberwałaś za sprowadzenie mnie na pokład?

— Sprowadziłabym na pokład bin Ladena, gdyby dzięki temu udało się schwytać tego faceta.

To umieszczało go w rzadkim towarzystwie.

— Posłuchaj, przepraszam — powiedział, nachylając się do przodu — powinniśmy porozmawiać o...

— O sprawie. Porozmawiajmy o sprawie. Ponownie odchylił się na krześle.

— Najwyraźniej mamy do czynienia z kimś doskonale zorganizowanym i systematycznym. Wie dokładnie, kogo chce zabić i w jaki sposób.

— To więcej niż zorganizowanie — stwierdził Clevenger. — To obsesja. Może zaburzenie obsesyjno-kompulsywne w najczystszej postaci — Zaczynał zatracać się w brązowych oczach McCormick. — To trudne — powiedział.

— Dasz sobie radę. — Odczekała kilka sekund. — Zaburzenie...

Zmusił się do skupienia.

— Nie wiem, jak w twoim wypadku, ale moje trupy w akademii medycznej nie przypominały żadnego ze zdjęć, które przed chwilą oglądałem. Zawsze się śpieszyłem, żeby rozpreparować tak, jak kazali w podręczniku. Robił się bałagan. Ale nie w przypadku tego faceta. On się nie śpieszy. Jest perfekcjonistą.

— To by się zgadzało ze sposobem, w jaki pozbywa się ciał: płytkie groby, ręce złożone na piersiach, zwłoki owinięte w folię.

— Mumie. Czyste, chronione przed żywiołami — powiedział Clevenger. — On nie czuje złości czy wrogości do tych ludzi. Nie stosuje przemocy. Najpierw usypia ich za pomocą chloroformu. Chce, żeby byli martwi, ale nie żeby cierpieli.

— Jak miło z jego strony. — Whitney uśmiechnęła się pierwszy raz, odkąd weszła do pokoju. — I preparuje tylko jeden obszar ciała. Czysto i schludnie.

— On uwielbia ludzką anatomię na takiej zasadzie, jak niektórzy dobre wino. Delektuje się każdą kroplą. Nie pozwala sobie na upicie się.

— Koneser. — Przekrzywiła głowę i mrugnęła do niego.

— Proszę?

— Nie pijesz, prawda?

— Ostatnio nie — odpowiedział.

Dalej patrzyła na niego uważnie, jakby stawiała diagnozę.

— Jeżeli chcesz się bawić w lekarza, rozbiorę się dla ciebie.

— „Ostatnio" w sensie godzin czy lat?

— Myślałem, że mamy się ograniczyć do sprawy. Wpatrywała się w niego.

Odwrócił wzrok, po czym znów na nią spojrzał.

— Tęsknię za tobą.

Jej oczy stały się zimne jak lód.

— Coś ci powiem: jeżeli pijesz i twierdzisz, że to moja wina, możesz teraz wyjść. Naprawdę przydałaby nam się pomoc, ale...

— Nie schlebiaj sobie — odgryzł się. — Od dwóch lat jestem trzeźwy. Nie tęsknię za tobą aż tak bardzo, żeby to spieprzyć.

Nie wyglądała na przekonaną.

— Dla mnie to wcale nie jest łatwiejsze niż dla ciebie. Ale tym razem będę się trzymała tego, co powiedziałam: tego, czego ja potrzebuję, ty nie możesz mi dać. Jeżeli mnie kochasz, uszanujesz to.

— Kocham — powiedział Clevenger. Umilkł, po czym zaczerpnął powietrza. — I uszanuję.

— Dziękuję. — Na chwilę zamilkła. — Czego będziesz potrzebował na początek?

— Wszystkiego. Wszystkich dowodów z miejsc zbrodni od 2003 roku: każdego włókna i kropli płynu, każdego zdjęcia. Muszę też mieć wszystkie policyjne raporty i sprawozdania agentów terenowych, włączając w to wewnętrzne notatki. Potrzebny mi też będzie bezpośredni dostęp do ciał, jeżeli nie zostały pogrzebane. A nawet jeżeli zostały.

— Nie ma sprawy. Możesz zacząć od przejrzenia akt przed wyjściem. Zamów kopie, czego zechcesz.

— I zabieramy na pokład Northa Andersona.

North Anderson, były policjant z Baltimore i pierwszy czarny szef policji Nantucket, był partnerem Clevengera w bostońskim oddziale Medycyny Sądowej i jednym z jego niewielu przyjaciół.

— W porządku — powiedziała McCormick. Clevengerowi wydało się, że chce coś jeszcze dodać.

— O co chodzi?

— To nie może opuścić tego pokoju. W Agencji wie dwoje i ludzi: ja i dyrektor.

— Nie mam tajemnic przed Northern.

— Próbujemy utrzymać to...

— Nigdy — powiedział Clevenger. — Wiesz o tym. Zawahała się.

— North i nikt więcej — zgodziła się w końcu. — Dasz mi słowo.

Skinął głową.

Przez chwile panowała cisza.

— Wysłał prezydentowi notatkę — powiedziała.

— Prezydentowi? — Znów się pochylił w jej stronę. — Stanów Zjednoczonych?

— Została otwarta przez urzędnika Białego Domu pięć dni po znalezieniu pierwszego ciała.

— Skąd wiedzą, że była od niego? — zapytał Clevenger.

— Załączono prawo jazdy ofiary. Niezbyt subtelne.

— Jak brzmiała treść?

— Wydaje mi się, że prezydent ma jego poparcie. — Otworzyła szufladę z boku biurka, wyjęła kartkę i podała ją Clevengerowi.

Była to fotokopia karty; słowa były wypisane na środku, nad nimi widniał prosty krzyż:

Miej wiarę. Jeden kraj bądź jedna rodzina naraz. Nasza praca służy jedynemu Bogu.

trzy

 

West Crosse nacisnął dzwonek przy drzwiach do domu przy Beach Drive 11204 w Miami, po czym odwrócił się w kierunku horyzontu, osłaniając oczy przed słońcem i zerkając na grubą niebieską linię Oceanu Atlantyckiego, zarysowaną jedynie bryzgami piany na dalekich mieliznach. Ogarnęło go obrzydzenie. Wszystko było nie tak i czuł to samym rdzeniem swojego jestestwa. Daszek nad drzwiami był płytą białego betonu, zbyt krótką, aby chronić przed promieniami słońca, ale wystarczająco masywną, żeby napełnić go abstrakcyjnym strachem przed zgnieceniem na śmierć.

Marmur pod jego stopami był zbyt wypolerowany, tak jakby sugerował, że samą swoją obecnością, faktem, że ma swoje życie i że jego buty są używane, zaś ich skórzane podeszwy znoszone, mógł skalać posesję. Ścieżka, która ciągnęła się trzydzieści jardów w stronę ulicy, była prosta i wąska, obsadzona z obu stron niskim, kwadratowym żywopłotem, który zniechęcał do wałęsania się, rozglądania, pogawędek bądź myślenia. Przyjdź i wyjdź, jeśli musisz. Ale nie ociągaj się.

— W czym mogę panu pomóc? — zapytała przez interkom kobieta o hiszpańskim akcencie.

Obrócił się i stanął naprzeciwko ogromnych szklanych drzwi, wystarczająco obszernych dla rycerza na koniu i zbyt wysokich, aby przywitać kogokolwiek innego. — West Crosse do państwa Rawlings. — Podniósł zrolowany arkusz kalki kreślarskiej.

— Chwileczkę.

Pół minuty później drzwi się otworzyły i powitała go uśmiechnięta kobieta w wieku około dwudziestu dwóch lat, o długich, platynowoblond włosach, ubrana w krótką białą spódniczkę i pasiasty biały T-shirt.

— Są w bibliotece.

— Biblioteka — powiedział Crosse. To brzmiało obiecująco. Może będzie tam cień orzecha albo sosny, który nakarmi jego duszę.

— Jestem Maritza, asystentka pana Rawlingsa. — Dziewczyna wyciągnęła do niego rękę.

Crosse ujął jej dłoń, zwracając uwagę na długie różowe paznokcie i brylantową bransoletkę, z której zwisał znak pokoju szczodrze wysadzany brylantami. Spojrzał w jej dużo mniej błyszczące oczy. A potem zerknął w dół i dostrzegł, że jej szyja zaczyna się czerwienić.

Wiedział, że wywiera wrażenie na kobietach. Miał trzydzieści osiem lat, metr osiemdziesiąt trzy wzrostu i postawną sylwetkę, oliwkową skórę, kruczoczarne włosy, szare oczy, pełne usta. W gruncie rzeczy jego rysy byłyby zbyt perfekcyjne, co uczyniłoby go nieprzystępnym, gdyby nie długa, poszarpana blizna, która zaczynała się nad lewą kością policzkową i biegła przez pół twarzy aż do kącika warg.

Efektem była kombinacja doskonałości i lekkości ducha, siły i wrażliwości, której trudno się było oprzeć. Kobiety chciały się nim opiekować i jednocześnie oddawać mu się w opiekę. Właśnie z myślą o kobietach opracował swoją bliznę. Mając dwadzieścia lat i stojąc w sypialni przed sięgającym podłogi lustrem w pozłacanych ramach, zdał sobie sprawę, że Bóg obdarował go zbyt hojnie, i ciął się prostą brzytwą, odwracając szybko głowę, aby stworzyć poszarpaną linię rany.

Jego determinacja, by stworzyć siebie od nowa, była tak wielka, tak pewien był swojej wizji tego, co musiał zrobić, że nie poczuł żadnego bólu.

— Chętnie pana zaprowadzę — zaproponowała Maritza takim głosem, jakby dziwiła się własnym uczuciom. Powoli puściła jego rękę.

— Pani pierwsza — powiedział Crosse.

Poszedł za nią przez nisko sklepiony hol, w którym dominowała ściana szkła, po czym długim, ciasnym korytarzem, który doprowadził ich do zalanego słońcem, kwadratowego pokoju bez wyrazu, o ścianach z surowego betonu. Spojrzał w górę na trzy masywne, cylindryczne okna w dachu, sterczące na wysokość sześciu stóp w górę niczym kominy.

— Pan Crosse do pana — zaanonsowała go Maritza, po czym odwróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku holu.

Ken Rawlings i jego żona Heather, oboje mocno po czterdziestce, ubrani w markowe dżinsy i pasujące do nich białe nylonowe swetry od Prądy, wstali ze swoich miejsc przy szklanym stole konferencyjnym znajdującym się na środku pokoju. Mężczyzna miał metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, był masywnie zbudowany i miał srebrne włosy, których barwę podkreślała silna opalenizna. Ona była farbowaną blondynką o pełnych kształtach, ze dwa centymetry wyższą od niego.

Pieniądze należały do niej i pochodziły z kopalni diamentów Abicus, którą odziedziczyła po swoim ojcu. Ken Rawlings był bankierem inwestycyjnym grupie Morgana Stanley, który wprowadził ją na giełdę. Właśnie zakupili pięć tysięcy akrów w Montanie i prowadzili rozmowy wstępne z architektami, żeby zaprojektować główną rezydencję i trzy domy dla gości, w sumie ponad tysiąc osiemset metrów kwadratowych. Same honoraria projektantów miały wynieść około miliona dolarów.

— Proszę, niech pan usiądzie — zaproponował Ken Rawlings. Crosse rozejrzał się po pokoju. Żadnego orzecha ani też sosny. Wbudowane półki obramowane politurowaną sklejką wypełniało kilka tysięcy książek, o prawie takiej samej wysokości, z takimi samymi idealnie pasującymi do siebie grzbietami. Przed nimi znajdowało się sześć krzeseł z czarnej skóry i stalowych rurek, które zaprojektował legendarny architekt Mies van der Rohea.

Minęło dziesięć, piętnaście sekund.

— Panie Crosse? — zapytał Ken Rawlings. Kolejne kilka

sekund.

— Przepraszam. — Crosse, starał się skoncentrować wzrok na nim. — Przyswajałem sobie otoczenie.

— Z chęcią poznamy pana przemyślenia — odezwała się Heather Rawiings.

Spojrzał na nią.

— Czasami potrafię być zbyt szczery.

— Tak też słyszeliśmy — powiedział Ken Rawiings. —Miech pan mówi.

— A więc dobrze — zaczął Crosse. — To martwa przestrzeń. Każdy centymetr tego pomieszczenia jest martwy.

Twarz Heather Rawlings stała się biała jak kreda. Jej mąż starał się ukryć irytację.

— W istocie, to rzecz nietypowa — powiedział. — Ale zgaduję, że można tak powiedzieć o całym stylu międzynarodowym. Nasz architekt studiował z samym Gropiusem. Pozostał wierny jego formie.

Crosse parsknął. Oceniał „międzynarodowy styl" jako oksymoron. Kierunek temu prądowi nadawali niemieccy i francuscy architekci, wliczając w to Waltera Groplusa, Miesa van der Rohea oraz Le Corbusiera, którzy w pierwszej połowie dwudziestego wieku deklarowali, że "im mniej, tym lepiej" i "forma powinna służyć funkcji". Wiedzeni socjalistyczną, antyburżuazyjną wizją świata, nie widzieli powodów dla tworzenia wygód, żadnych zbytków w postaci sklepionych dachów, ozdobnych zworników, kolumn, gzymsów,wykuszowych okien ościeżnic, roślin ani draperii. Nie było nawet potrzeby zastosowania koloru. Jak ujął to Le Gorbusier: "Dom jest maszyną do życia".

— Coś pana bawi... — powiedział zimno Ken Rawlings.

— Tragicznie bawi — odrzekł Crosse. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Wiedział, że Rawlings jest byłym żołnierzem piechoty morskiej, więc pytanie, które zamierzał zadać, mogło go kosztować pracę, po którą tutaj przybył, jak również milionowe honorarium. Ale to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Liczyła się tylko prawda. — Czego się tak boicie?

— Proszę?

— Mogę usiąść?

Rawlings nie odpowiedział, ale jego żona skinęła w kierunku niklowanego krzesła stojącego naprzeciwko nich.

— Proszę — powiedziała. Sama usiadła i spojrzała w górę na męża, który z ociąganiem uczynił to samo.

Crosse usiadł. Krzesło wydawało się twarde i zimne. Położył swój zwinięty rysunek na stole i przyłożył dłoń do szklanego blatu. Potem spojrzał Kenowi Rawlingsowi prosto w oczy.

— Żyjecie, czy raczej próbujecie żyć, w domu, który należy do kogoś innego. Bo wydaje się, że tak jest bezpieczniej. Ale wcale tak nie jest.

— Nie nadążam za panem — oznajmił Rawlings.

— To dom Waltera Gropiusa. — Crosse spojrzał na Heather Rawlings. — Nie ma nic wspólnego z panem ani z pana żoną.

— Poczuł, że zaczyna w nim krążyć pasja, potrzeba wyzwolenia ludzi z grobu ich strachu, który powstrzymywał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin