Marek Kozłowski- Ekonomia moralności- jak praca nad sobą tworzy wartość.pdf

(126 KB) Pobierz
28312716 UNPDF
Marek Kozłowski
Ekonomia moralności: jak praca nad sobą
tworzy wartość?
Zestawianie moralności z ekonomią zmierza tu nie do redukowania którejkolwiek z nich do roli
podporządkowanego korelatu drugiej, lecz do określenia możliwego zakresu wzajemnej
przekładalności kategorii, za pośrednictwem których każda z obydwu tych bezpośrednio
nietożsamych ze sobą sfer ludzkiej aktywności jest charakteryzowana. Skoro zaś właściwe
rozumienie moralności można odnaleźć, jak sądzę, w filozofii praktycznej Kanta – szczególnie tam,
gdzie wyeksponowane zostaje znaczenie subiektywnej motywacji w spełnianiu obowiązku, czy
ogólniej: w moralnej samorealizacji – otóż, jeśli rozumienie moralności zostaje już w ten sposób w
znacznym stopniu ustalone, to odnalezienie stosownego dla niej układu odniesienia w obrębie
ekonomii powinno zostać poprzedzone przez taką interpretację możliwego „państwa celów” jako
sztandarowej instytucji moralnej samorealizacji, jaka zapewniłaby mu elementarną choćby
porównywalność z pomysłami na zorganizowanie zbiorowości wolnych producentów, jakie do
historii ekonomii politycznej wnieśli fizjokraci. Sama zaś próba zbadania tej wzajemnej
przekładalności wynika z zauważenia roli, jaką zarówno ekonomia, jak i moralność współodegrały
w emancypacji i rehabilitacji sfery prywatności (oikos), w epoce przednowożytnej od sfery
publicznej jeszcze nie tylko ostro oddzielonej, ale także zamkniętej, tak by trywialne zajęcia życia
domowego nie mogły zakłócać politycznej samorealizacji cokolwiek w ten sposób
wyidealizowanych obywateli. Chodzi przy tym o emancypację nie sprowadzającą się głównie, jak
miało to miejsce w cywilizacji starożytnego Rzymu, do prywatyzacji sfery publicznej na jej
własnych warunkach, sformalizowanej ostatecznie w wykształconym wówczas systemie prawa
prywatnego, które z kolei w swym zwrotnym oddziaływaniu nobilitowało stosunki domowe,
redefiniując je w kategoriach prawnych, a więc np. nadając ojcu status prywatnego właściciela
dzieci. Właściwa emancypacja sfery prywatności nie może się bowiem skutecznie dokonać za
pośrednictwem wewnętrznych stosunków tej sfery publicznej, z której wcześniej była wykluczona;
musi ona natomiast polegać na upublicznieniu jej własnych wewnętrznych stosunków, tzn. na takiej
uniwersalizacji tych stosunków, by mogły one zarazem posłużyć do wytworzenia nowego kształtu
tego, co publiczne, tym razem jednak już na własnych warunkach sfery prywatności i na jej własny
obraz i podobieństwo. Po „prywatnym państwie” starożytnego Rzymu przychodzi więc kolej na
„rodzinę publiczną” – nową formułę życia zbiorowego otwierającą przed trywialnością życia
domowego perspektywę heroizmu.
Historyczne warunki owego przejścia tworzy upadek Rzymu i jego publicznych instytucji.
Wówczas bowiem formuła podstawowej instytucji sfery prywatności – rodziny – rozszerza się i
modyfikuje w miarę jak na znaczeniu zyskują i zaczynają być traktowane na równi z naturalnym
pokrewieństwem, tzn. jako jednakowo obowiązujące, więzy pokrewieństwa sztucznego związane z
nową i specyficznie feudalną więzią wasalną, jak gdyby naprawdę silny był tylko taki układ
społeczny, który jeśli już nie opiera się na związku krwi, to przynajmniej ten związek imituje[1].
„Wasal dla seniora, a senior dla wasala to przez długi czas jak gdyby dodatkowy krewny; w
zakresie zarówno obowiązków, jak praw stawiano go chętnie na równi z tymi, których łączyły
więzy krwi”[2]. Zakres oddziaływania tego nowego związku osobistej zależności, początkowo
ograniczonego do kręgu domowników, później ogromnie się rozszerzył[3]. Odczuwano go tak
mocno, że jego obraz rzutował na wszystkie inne stosunki ludzkie starsze od niego i, można by
sądzić, czcigodniejsze, nie wyłączając przyrodzonych stosunków rodzinnych, które początkowo
imitował. Widać więc, że tak poszerzona i zmodyfikowana rodzina, właśnie wskutek swej
częściowej denaturalizacji poprzez indywidualizację uczestnictwa swych nowych, kooptowanych w
oparciu o osobistą umowę członków, z jednej strony różnicuje się wewnętrznie, upublicznia swe
wewnętrzne stosunki przez ich ceremonializację, przełamując tym samym swój status wspólnoty
milczącej („Z samej natury stosunków między krewnymi wynika, że łatwo obchodzą się bez
wysyłania do siebie pism”[4]), z drugiej zaś strony usiłuje zachować pozory, że proces ten,
przynajmniej co do formy, mieści się w ramach jej naturalnej konstytucji.
Z kolei prawo zwyczajowe, którego nikłe znaczenie w szczytowym okresie prawa rzymskiego było
zjawiskiem osobliwym[5], choć w świetle ówczesnej tendencji do formalnej kodyfikacji pewnie
zrozumiałym, uzyskuje obecnie znaczenie dominujące. Nie jest ono utrwalane pisemnie ani w
praktyce sądowej, ani w formie ustaw[6]. „Zarówno gdy w grę wchodziły prywatne transakcje, jak
reguły o szerokim zastosowaniu, tradycja miała jedną tylko gwarancję: pamięć”[7]. Większość
tych, którzy mieli orzekać, co jest prawem, czyniła to tylko od przypadku do przypadku, nie mając
do tego żadnego systematycznego przygotowania[8]. Prawoznawstwo staje się wyrazem nie tyle
znajomości rzeczy, ile potrzeby[9]. „Każdy akt bowiem, raz spełniony albo – lepiej – powtórzony
dwu- lub trzykrotnie, mógł stać się precedensem, nawet wówczas, gdy na początku był czymś
wyjątkowym albo po prostu bezprawnym”[10] – „co już raz się zdarzyło, ma prawo dziać się
dalej”[11]. Tak tworzone prawo zwyczajowe „zbyt często sankcjonowało przemoc i, czyniąc ją
korzystną, przyczyniało się do jej krzewienia”[12]. W tej sytuacji własność „jako rzeczywistość
materialna czy psychologiczna” staje się prawie nieznana[13], a surowa ekskluzywność, jaka
charakteryzowała własność typu rzymskiego, nie ma w nowych warunkach prawie żadnego
znaczenia[14].
Prawowitość własności prywatnej jest wprawdzie uznawana, jednakże w praktyce solidarność
rodziny prowadzi do wspólnoty mienia[15]. Albowiem tym, co w prywatnej własności się uznaje,
nie jest faktyczne jej posiadanie, lecz tylko prawo jej przejęcia, równoznaczne z prawem ciągnięcia
z niej korzyści „po dobrej woli albo gwałtem”[16]. W rezultacie własność, a właściwie prawo do jej
przejęcia, staje się przedmiotem „partycypacji prawnej”, w wyniku której nie tylko jej bezpośredni
użytkownik, ale także cała gromada powiązanych z nim stosunkami osobistej zależności ludzi
mogła o danym kawałku ziemi z równą słusznością powiedzieć: „to jest moje pole”[17], co
znaczyło także, że ewentualne odstąpienie tego gruntu nie mogło zostać „uprawomocnione” bez
zgody i zaspokojenia roszczeń wszystkich zainteresowanych.
Zarysowane wyżej zmiany w sposobie funkcjonowania rodziny, prawa i własności miały jednak
swe istotne ograniczenie w tym, że wzajemna zależność osobista seniora i wasala „łączyła dwóch
ludzi, którzy w samym założeniu nie stali na jednym poziomie”[18]. Jeśli więc zmiany te tworzyły
wstępne warunki emancypacji sfery prywatności, to głównie w tym sensie, że zapośredniczały
właściwe wewnętrznym stosunkom starożytnego gospodarstwa domowego bezpośrednie panowanie
„ojca rodziny”, cywilizowały to panowanie i upubliczniały, wyposażając je w nowe instrumenty
rozszerzania rodziny i panowania nad nią właśnie w postaci nadzwyczaj uelastycznionego
prawodawstwa czy też niezwykle pojemnego rozumienia własności, dzięki którym tak
zmodyfikowana rodzina mogła się stać uniwersalnym modelem życia zbiorowego – uniwersalnym
tak dalece, że osoby uchylające się od posiadania swego seniora uchodziły w niektórych krajach za
wyjęte spod prawa[19]. Owo uelastycznienie prawa wynikało z sytuacji, w której jedynym jego
żywym źródłem był obyczaj, prawodawstwo zaś polegało głównie, jeśli nie jedynie, na tego
obyczaju interpretowaniu.
Dawało to bowiem możliwość kreowania, niekiedy ad hoc , obyczajów nowych poprzez – nierzadko
początkowo wymuszane – powtarzanie wybranych zachowań, tak by mogły się one utrwalić i –
niczym nowo dokooptowany krewny w starej rodzinie – mniej lub bardziej udatnie imitować
powagę obyczajów od dawna już kultywowanych. Nowo tworzone prawo zwyczajowe (określenie
28312716.001.png
paradoksalne nie mniej niż „ekonomia polityczna”) sankcjonuje więc i niejako oswaja czy też
usprawiedliwia przemoc zwierzchnika wobec osoby podporządkowanej, ponieważ z konieczności
zakłada współudział tej ostatniej w jego wytworzeniu i kultywowaniu. Choć prawo to realizuje się
w powtórzeniach przewidzianych nim zachowań, to właściwym jego przedmiotem są nie same te
zachowania, lecz uznanie ich prawomocności i tym samym praktykowanie ich już nie z nawyku czy
przyzwyczajenia, bezrefleksyjnie – a przynajmniej nie tylko – lecz jako spełnienie powinności „w
służbie” zwierzchnikowi i z szacunku dla niego. W ten sposób status osoby podporządkowanej staje
się przez nią samą przynajmniej współtworzony: panowanie zwierzchnika, o ile dokonuje się za
pośrednictwem – nawet ad hoc kreowanego – prawa zwyczajowego, okazuje się więc źródłem i
sposobem wykształcania w osobie podporządkowanej jej panowania nad samą sobą. I dopiero ten
nieco zaskakujący w relacji feudalnej podległości rys podmiotowy otwiera możliwość zbudowania
na gruzach „stanu prawnego” starożytnego Rzymu nowego, właściwego nowożytności, bo
zapośredniczonego przez arbitralną wolę zainteresowanych jednostek, „stanu moralnego” jako
„rodziny publicznej” – zbiorowości podmiotów, które swą wolność i autonomię realizują za
pośrednictwem podległości zwierzchnikowi.
Niejaka płynność prawa zwyczajowego, które potwierdza swą obowiązywalność o tyle tylko, o ile
jest kultywowane – zaniedbywane zaś zanika – znajduje swój odpowiednik i uzupełnienie w
prowizorycznym charakterze własności tworzonej wówczas przez nadawanie prawa jej
użytkowania w zamian za powinności, przy czym nadający potwierdzał w ten sposób i
instytucjonalizował swą rolę zwierzchnika, przyjmujący zaś – swą rolę osoby podporządkowanej.
Istota tej operacji pozostaje niezmieniona zarówno wtedy, gdy to sam ubiegający się o status osoby
podporządkowanej („pomocnika swego opiekuna”) przekazuje swą faktycznie użytkowaną
własność zwierzchnikowi, by ten, nadając mu prawo jej użytkowania obciążył go zarazem, niejako
w zamian, zobowiązaniami, w których spełnianiu realizuje on dopiero swą przemianę z
użytkownika niepewnej własności w pewnego właściciela jej użytkowości; jak i wtedy, gdy to
zwierzchnik, pragnąc utrzymać kogoś w swej służbie bądź też go do niej pozyskać, nadaje mu
prawo użytkowania fragmentu swej własności, tzn. uznaje go za właściciela jej użytkowości. W
obydwu przypadkach osoba podporządkowana zyskuje, wskutek uznania jej statusu właściciela
(nawet jeśli przedmiotem tej własności jest jedynie prawo użytkowania), nie tylko formalną
podstawę swej osobowej autonomii, ale także jej treść, tzn. osobiste powinności – wprawdzie
wobec zwierzchnika, ale także, zważywszy choćby na obecność wśród nich obowiązku służenia mu
radą, za jego pośrednictwem – wobec samej siebie. Nawet więc jeśli zakorzenione w
wewnątrzrodzinnych stosunkach bezpośrednie panowanie zwierzchnika nad poddanym mogło
ewoluować w stronę quasi-partnerskiej relacji pomiędzy osobami (właścicielami), w której także
poddany miał swój udział w podmiotowej samorealizacji, to jednak zakodowana w ich osobistej
zależności hierarchia i jakościowa różnica pozycji obydwu stron pozostawała nienaruszona, nie
podlegała relatywizacji. Zarówno daleki od postaci logicznie spójnego kodeksu zbiór praw
zwyczajowych, jak i zagmatwane stosunki własności mogły wprawdzie wpływać i wpływały na
sposób funkcjonowania specyficznie feudalnego stosunku zwierzchnictwa–podległości, ale
podważyć go nie były w stanie.
Niemniej jednak postępująca autonomizacja członków poszczególnych rodzin, rozmywanie granic
tych rodzin (i tak już nadwerężonych stosunkami sztucznego pokrewieństwa), wzmacniane
dodatkowo w sytuacji, gdy poddany nierzadko miewał wielu zwierzchników, ci zaś z kolei sami
bywali jednocześnie poddanymi zwierzchników własnych – wszystkie te okoliczności tworzyły
potrzebę wykształcenia „rodziny publicznej” jako sztucznej „rodziny rodzin”, która uzupełniając
zbiorowość rodzin poszczególnych, z jednej strony ujmowała w nową ramę instytucjonalną i tym
samym skupiała, utrwalała i systematyzowała rezultaty dotychczas żywiołowego procesu ich
denaturalizacji, z drugiej zaś strony usiłowała – niczym ów „przyszywany krewny” – imitować ich
spontaniczną naturalność przez zachowanie w wyidealizowanej postaci zakorzenionego w
przemocy życia domowego stosunku zwierzchnictwa–podległości.
Konstytucja „rodziny publicznej” miała więc wykazać, że naturalny porządek rzeczywistości
żywiołowo ukształtowanej pod panowaniem „odwiecznego” prawa zwyczajowego nie tylko nie
pozostaje w sprzeczności z wolną działalnością autonomicznych podmiotów, ale może się także
stać takiej ich działalności najwyższym rezultatem, jej ukoronowaniem. Czynnikiem
homogenizującym wewnętrzne stosunki tej nowej, cokolwiek wyidealizowanej „rodziny” były zaś
ponadpartykularne i ponadlokalne regulacje przenikające wszystkie szczeble wielostopniowo
zhierarchizowanej zbiorowości, jak choćby zasada – jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało –
„równości w przywileju”[20], wedle której prawa, jakie zwierzchnik uznaje na korzyść swych
poddanych, oni z kolei powinni przyznać osobom od siebie uzależnionym. Owo „zrównanie w
przywileju” otwiera więc perspektywę, w której rozbudowana hierarchia zwierzchników i
poddanych zostaje spłaszczona i sprowadzona z powrotem do elementarnej postaci
podporządkowania członków rodziny jej głowie. Oznacza to formalną unifikację statusu członków
„rodziny publicznej”, którzy uczestniczą w niej tylko jako zwierzchnicy będący zarazem
poddanymi, przy jednoczesnym abstrahowaniu od bliżej określających ich faktyczną pozycję
osobistych różnic czy prywatnych uwarunkowań. O „rodzinie publicznej” można więc powiedzieć,
że zrzeszała zwierzchników, którzy – mając własnych poddanych – sami byli zarazem poddanymi
zwierzchnika, a ten z kolei mógł być poddanym już tylko samego siebie.
Formalna homogenizacja „rodziny publicznej”, wskutek której zarówno jej członków, jak i jej
głowę można sklasyfikować jako zwierzchników będących zarazem poddanymi, otóż
homogenizacja ta sprawia, że wcześniej łatwo widoczna, bo przebiegająca pomiędzy różnymi
osobami, jakościowa i obiektywna różnica w statusie zwierzchnika i poddanego traci obecnie swą
oczywistość, zostaje zinterioryzowana – przede wszystkim w osobie zwierzchnika „rodziny
publicznej”, ale także w podlegających mu jej członkach; w tych ostatnich przynajmniej o tyle, o ile
aspirują oni do ugruntowania własnego zwierzchnictwa przez potwierdzenie już nie samego faktu
jego sprawowania, ale tego, że na nie zasługują. Okazuje się bowiem, że zwierzchnictwo tylko
bezpośrednio jest przeciwieństwem podległości, że wyklucza się ono z podległością właśnie wtedy,
gdy zwierzchnika łączy z poddanymi bezpośredni, osobisty stosunek uzależnienia.
Tymczasem podległość jest niezbędnym dopełnieniem i realizacją zwierzchnictwa, zwierzchnik ma
więc obiektywizację swego zwierzchnictwa, jego rzeczywistość, poza sobą – w poddanym, a im
bardziej nad nim panuje tylko z zewnątrz, im bardziej potrafi go zdominować, tym bardziej mu się
on wymyka, tym mniej warte stają się jego ceremonialne hołdy i inne zewnętrzne świadectwa
podległości, tym bardziej puste, formalne i tym mniej prawdziwe i rzeczywiste staje się jego nad
nim zwierzchnictwo. Właściwa realizacja zwierzchnictwa może więc i musi być dziełem samego
zwierzchnika, co znaczy, że przede wszystkim musi się ona stać jego podmiotową samorealizacją,
że musi on ją podjąć wobec samego siebie jako własnego poddanego. W ten sposób spełnia on też
formalny warunek przynależności do „rodziny publicznej”, której członkowie – przez to, że sami są
także zwierzchnikami – tworzą swemu zwierzchnikowi możliwość takiej podmiotowej
samorealizacji niejako „z urzędu”. Stając się własnym poddanym, tworzy on bowiem podstawę
osobowej autonomii już nie tylko własnej, ale – poprzez nieuwarunkowany zewnętrznie tryb jej
ustanowienia – osobowej autonomii w ogóle, wskutek czego może, a nawet musi – pod groźbą tej
autonomii naruszania – respektować analogiczną autonomię członków „rodziny publicznej”, a
swoich poddanych, tzn. musi on respektować to, że podlegają mu oni tylko jako zwierzchnicy
swych poddanych, natomiast jako poddani samych siebie są już równymi mu, zupełnie
autonomicznymi osobami.
Innymi słowy, tylko zwierzchnik „rodziny publicznej” wytwarza swą autonomiczną osobowość
wyłącznie na drodze podmiotowej samorealizacji, tylko on bowiem – jako zwierzchnik
zwierzchników – sprawuje swe zwierzchnictwo, promując zarazem autonomię swych poddanych.
Ci ostatni natomiast, będąc w „rodzinie publicznej” tylko członkami, uzyskują potwierdzenie
28312716.002.png
powszechnego, bo dzielonego z wszystkimi osobami, wymiaru swej autonomii jedynie formalnie,
nominalnie, a więc znowu niejako „z urzędu”, bo przez nadanie, tzn. z racji tego, że stali się
poddanymi zwierzchnika zwierzchników, a nie tylko wskutek swej dotychczas żywiołowej
podmiotowej samorealizacji przez panowanie nad poddanymi. Dla wszystkich, poza
zwierzchnikiem, członków „rodziny publicznej” powszechny wymiar ich osobowej autonomii nie
jest więc po prostu potwierdzeniem istniejącego stanu rzeczy, lecz jest zadaniem, zobowiązaniem,
które trzeba dopiero wykonać, jest formalnie wytyczoną, lecz pustą ramą, zawsze zbyt obszerną dla
żywiołowo nagromadzonych zaszłości ich dotychczas tylko prywatnej podmiotowej samorealizacji.
Ich poddani nie są już bowiem niczyimi zwierzchnikami, co sprawia, że członkowie „rodziny
publicznej” nie mogą zrealizować powszechnego wymiaru swej osobowej autonomii tylko w
odniesieniu do samych siebie, tj. bez jednoczesnego wyzwolenia swych poddanych przez ich
oświecenie, wykształcenie w nich zdolności do sprawowania nad sobą zwierzchnictwa, by w tej
moralnej rewolucji uczynić zadość zasadzie „równości w przywileju”, dostarczyć „zwierzchnikowi
zwierzchników” nowych poddanych i przekształcić „rodzinę publiczną” w instytucję prawdziwie
powszechną. Dopóki to jednak nie nastąpi, jeśli w ogóle kiedykolwiek, „rodzina publiczna” nie
może bez reszty wchłonąć i rozpuścić w sobie rodzin prywatnych jako zbiorowości osób względnie
tylko autonomicznych, bo połączonych więzami bezpośredniej zależności; może ona jedynie owe
prywatne rodziny uzupełniać, konstytuować się ponad nimi jako ich możliwa idealizacja, co
najwyżej oddziałująca zwrotnie na ich wewnętrzne stosunki, tak by określały one status tworzących
je osób nie bezpośrednio, lecz przez swoje przedstawienia w osobach tymi stosunkami
powiązanych, a więc przez wolne decyzje tych osób, podejmowane przy uwzględnieniu ich
autonomii.
Podstawowym sposobem realizowania osobowej autonomii jest prawodawstwo, w przypadku zaś
członka „rodziny publicznej” – powszechnie obowiązujące prawodawstwo. Najlepszym
przykładem jest tu zwierzchnik „rodziny publicznej”, którego autonomia – poprzez szczególny tryb
jej ustanowienia – jest nie tylko określeniem jego faktycznego statusu, ale także ogólną normą,
powszechnym prawem nadanym członkom tej rodziny jako obowiązek podnoszenia – przez
uniwersalizację i ujednolicenie – standardu uprawomocniania przez nich swego zwierzchnictwa,
dotychczas opieranego na żywiołowo kształtowanym i mechanicznie uszlachetnianym przez
„długie trwanie”, lokalnym i partykularnym prawie zwyczajowym.
Członkowie „rodziny publicznej” są więc zobowiązani przez swego zwierzchnika do przekraczania
naturalnych ograniczeń własnego zwierzchnictwa, tak by sprawowane ono było przede wszystkim
nie wobec poddanych, ale wobec samych siebie, i by wskutek tego ich prawodawstwo nie było już
skierowane tylko do określonych adresatów, lecz mogło aspirować do powszechności.
Panowanie nad poddanymi okazuje się więc jedynie nieadekwatnym sposobem panowania nad
samym sobą, które – jako realizowane za pośrednictwem obowiązku nadanego przez zwierzchnika
„rodziny publicznej” – powinno przybierać formę prawodawstwa powszechnego, tzn.
uwzględniającego także punkt widzenia każdego z pozostałych członków „rodziny publicznej”, ci
ostatni bowiem jako poddani tego samego zwierzchnika i tak samo przez niego zobowiązani
powinni postępować analogicznie. Zważywszy jednak, że do panowania nad sobą ma skłaniać nie
płonna nadzieja na wzajemność ze strony innych[21], lecz nadany przez zwierzchnika obowiązek
podlegania samemu sobie jako powszechnemu prawodawcy, „rodzina publiczna” zyskuje w swej
organizacji rodzaj systematyczności, która pozwala nazwać ją państwem, a dokładniej – jak chce
Kant dla podkreślenia autonomii i powszechnie prawodawczego charakteru jego członków –
„państwem celów”.
Jest godne uwagi, że kantowskie „państwo celów”, mimo że jest tylko idealną instytucją
zrealizowanej moralności, tzn. dającą się pomyśleć przy jednoczesnym abstrahowaniu od
28312716.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin