Łysiak - Lepszy.doc

(584 KB) Pobierz

Waldemar Łysiak

 

LEPSZY

 

(DLA ZMARŁEGO KOCHANKA EPITAFIUM TANECZNE

CZYLI POEMAT PROZĄ O KARMANIOLACH,

CZERWONYCH WALCACH, „FOKSTROTACH”

I POLONEZACH RÓŻOWYCH)

I
LEPSZY

Nota edytorska

 

Książka ta została złożona przez autora w naszym wydawnictwie w lipcu 1990 roku. Zamiarem „Officiny” było wydać „Lepszego” do końca września i rozpocząć dystrybucję w październiku 1990. Jednakże w początkach października autor zażądał od nas, by opóźnić dystrybucję z powodu kampanii przed wyborami prezydenckimi. Chodziło o to, że kilka stron w „Lepszym” zawiera zdecydowaną krytykę grupy politycznej rządzącej od roku Polską, a grupa ta prowadzić będzie kampanię do fotela prezydenckiego. Autor oświadczył, że tych kilka stron (strony: 170 i 177—183) mogłyby zostać poczytane za agitację przedwyborczą, czego on sobie nie życzy, i zażądał, by dystrybucja „Lepszego” rozpoczęła się nie wcześniej jak nazajutrz po wyborach, czyli 26 listopada 1990 roku. Żądanie autora spełniliśmy. Jednocześnie przepraszamy naszych odbiorców, z którymi mieliśmy umowy na odbiór „Lepszego” w październiku.

„…….. A teraz odbłysk mego życia

Na ten poemat pada niezbyt pięknie. Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”

(Juliusz Słowacki, „Beniowski”).

 

W połowie lat osiemdziesiątych tego stulecia napisałem powieść zatytułowaną „Dobry”. Później ona mi uciekła, korzystając z pomocy dobrych ludzi, lecz po jakimś czasie wróciła, też za sprawą dobrych ludzi. Wydrukowano ją na początku roku 1990, z kilkoma ostemplowanymi dziurami w środku. Nemezis zrządziła, że „Dobry” to ostatnia wydana w Polsce książka, którą okaleczył stalinowski cenzor — punkt dla mnie. Tak zakończył się nasz dwudziestoletni romans. Był jak taniec z cieniem. Taniec dla pisarza trudniejszy niż z cieniem Dobrego.

O ile z Dobrym większość tzw. ludzi pióra miała do czynienia sporadycznie, to cenzor robił im koło pióra często, współpracując z nimi. Każde zdanie wydrukowane w peerelowskim „pierwszym obiegu”, od zdania na temat hodowli kaczek po zdanie na temat miniatur iryjskich, było zdaniem spółki autorskiej złożonej z piszącego i cenzora. W przypadku pismaków i literatów cenzor jako miłośnik bił Dobrego na głowę, zarówno potencją, jak i wiernością — romansował z każdym bez wyjątku, krępując lepiej. Był Lepszy.

Do napisania tego, co właśnie zaczynam pisać — wspominków o Lepszym i nie tylko o Lepszym — skłoniło mnie to, co w marcu 1990 usłyszałem o „Dobrym”. Usłyszałem, że jest to książka polityczna.

— Dlaczego pan tak sądzi? — spytałem rozmówcę.

— Jak to dlaczego? Przecież to jest powieść antykomunistyczna w każdym zdaniu!

Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie o to mi chodziło. Być może „Żywoty pań swawolnych” są powieścią antyfeministyczną, zaś „Moby Dick” antywielorybią, ale „Dobry” — jeśli nawet jest w jakimś stopniu powieścią antykomunistyczną — na pewno nie należy do literatury politycznej. Chcę to nieporozumienie wyjaśnić.

Rzecz prosta zostałem antykomunistą jak każdy, kto się dowiedział, że komuniści swym przymusowym rozmówcom kradną paznokcie podczas dialogu, a głos odbierają ludziom przestrzeliwując im język od strony potylicy, lub zamrażając go w lodówkach Gułagu, lub ucinając nożyczkami Lepszego. Tak samo zostałem Żydem, odkąd poznałem Holocaust i będę nienawidził Niemców tyle razy, ile razy spojrzę na zdjęcie chłopczyka nr 156, które umieściłem w moich „Wyspach bezludnych” — do końca mojego życia żadne zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn. Wątpię jednak, czy to zdjęcie poruszy kogoś za dwieście lat; nas też malowidło z „pochodniami Nerona” porusza tylko dlatego, że jest kiczem w zestawieniu z obrazami Goyi. Zresztą, po co bredzić o dwustu latach? Czas się urżnął i biegnie jak kopnięty — młodzież w Izraelu już teraz ma w nosie gazowanie Żydów (patrz koniec rozdziału „Ćwiczenia z dialektyki według Hegla” w „Wyspach bezludnych”). I nawet pisząc, że już teraz nic ich to nie porusza, wydłużyłem czas pamięci. Ponad ćwierć wieku temu Marek Hłasko szedł ze swą Esther do kina w Tel–Awiwie. Mijali wystawę zdjęć, którą urządził polski konsulat, na zdjęciach były żydowskie dzieci pomordowane przez nazi–oprawców. Hłasko wspominał:

 

„— Popatrz Esther — powiedziałem. — Tak to mniej więcej wyglądało.

Popatrzyła przez sekundę na zdjęcia rozstrzelanych dzieci i ludzi pędzonych do gazu, po czym powiedziała:

— Spóźnimy się. Chcę zobaczyć Monty Cliffa.

(…) Tak więc Esther poszła, a ja postałem przez chwilę przed zdjęciami…”.

 

A co będzie za kilka wieków? Pewne jest jedno: za kilka wieków mnie już nie będzie, więc elegancki Szwab nie do mnie będzie się wówczas żalił na Żydów, którzy gazowali Niemców około połowy XX stulecia. Zrozumiałem to jako mały chłopak, patrząc na komedię filmową „O.K. Neron”. Gdy pisałem powieść o Dobrym, rozumiałem już trochę więcej.

Równie dobrze jak twierdzić, że „Dobry” to bajka polityczna, bo antykomunistyczna, można gadać, iż kilka moich książek o czasach i ludziach Napoleona to rzeczy antyburbońskie. Napisać książkę polityczną może pisarz polityczny. Dotąd nim nie byłem i dalej być nie zamierzam, „Lepszy” to wyjątek potwierdzający regułę. W siedemnastu dotychczas wydanych moich książkach nie brakowało sztychów politycznych (głównie antybolszewickich), ale w żadnym razie nie była to literatura polityczna — pisanie literatury politycznej interesuje mnie w równym stopniu, co statystyka, kulturystyka i robienie swetrów na drutach. Obchodzi mnie zupełnie inna dziedzina ewolucji. Tym moim konikiem jest zoologia, wszystko, co piszę, to czytanki z życia zwierząt. Fakt, iż „Dobry” jest powieścią o SB, nie przeczy temu — dusza ludzka interesuje mnie tam tysiąc razy bardziej niż esbecja.

Błędne przypisywanie antropomorfizującym zoologom tendencji politologicznych ma swoje źródło w tym, że wegetacja zwierząt składa się nie tylko z konsumowania i kopulowania, lecz także z przeżyć związanych z hodowlą, tresurą i służbą, jak również z cyrkiem, łowiectwem, rzeźnictwem i badaniami laboratoryjnymi na masową skalę. Nader łatwe wyszukiwanie analogii między tym wszystkim a, na przykład, komunizmem ma równie dużo sensu, ile miałoby twierdzenie, że „Hamlet” jest sztuką o perypetiach dynastycznych dworu duńskiego w średniowieczu. Treścią „Hamleta” jest właśnie to — perypetie dynastyczne na duńskim dworze królewskim w średniowieczu — a przecież jest to czytanka o czymś zupełnie innym, o mentalno—hormonalnych perypetiach osobnika wieńczącego długi darwinowski łańcuch pokoleń.

W najpopularniejszej książce, jaką kiedykolwiek napisano (tłumaczenie na wszystkie języki świata i pierwsza pozycja na światowej liście bestsellerów nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat), jej współautor, Kohelet, ze świętym przekonaniem rozsądza:

 

„Ludzie są tylko zwierzętami, albowiem los człowieka i los zwierzęcia jest taki sam, i stan ich, i koniec ich jest jednaki. I duch ten sam w nich mieszka. Czym się potrafi człowiek wynieść ponad zwierzę? Niczym”.

 

Z powyższą opinią nie sposób się zgodzić całkowicie, dlatego ja się z nią nie w pełni zgadzam, mimo iż mam pełną świadomość, że jakakolwiek polemika z autorami należącymi do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka zarzut antysemityzmu, z którym to zarzutem polemizować nie można w ogóle, bo każde słowo sprzeciwu automatycznie potwierdza tezę oskarżycielską, według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom powieści detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: „Każde słowo, które pan odtąd powie, będzie wykorzystane przeciwko panu”. Dla swej obrony nadmieniam tylko, że ja i Kohelet zgadzamy się nie raz, na przykład, kiedy on mówi: „Serce mądrego zwraca się ku prawej stronie, a serce głupca ku lewej”. Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi o braku jakiejkolwiek różnicy między człowiekiem a zwierzęciem, gdyż jest taka cecha, która odróżnia ludzi od zwierząt w sposób zdecydowany i niepodważalny, i która wynosi ducha ludzkiego ponad grzbiet najwyższego bydlęcia. Tą cechą, której ewoluujące zwierzęta jeszcze w sobie nie wykształciły, jest umiejętność opowiadania kawałów. Chodzi o poczucie humoru. Wśród ludzi są tacy, którzy to mają. Wśród Dobrych też.

Znamy różne gatunki wyrafinowanego poczucia humoru. Bezlitosne szyderstwa nadwornych błaznów doby Renesansu (od Tribouleta do Stańczyka); francuską, elegancką i kąśliwą zarazem, satyrę „bon—motów” oraz wersalskich pojedynków słownych ery Rokoka (od La Rochefoucaulda do Voltaire’a i Chamforta); abstrakcyjny humor Brytyjczyków (od Brummela do Wilde’a i Shawa); czy wreszcie majestatyczny rozmach i poetycki wdzięk przydomków nadawanych wielkim myślicielom w Ugandzie, Rumunii oraz Korei Północnej (ery Idi Amina, Ceausescu i Kim Ir Sena). Najdowcipniejszy znany „bon—mot”, jaki wyszedł z ust Dobrego, brzmi: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie”. Historycy sprzeczają się na temat: kto pierwszy użył tego sformułowania, szef policji Ludwika XV, de Sartines, minister glin Napoleona, Fouche, czy dopiero prefekt Lepine w sto lat później. Nie jest ważne, kto pierwszy użył tego sformułowania — ważne kto pierwszy użył zasady. Pierwszy użył jej pierwszy dobry szef bezpieki. Było to tysiące lat temu.

Zasada ta jest bardzo pomysłowym kijem, tyle że o dwóch końcach. Rzeczywistość sterowana przez nią lubi płatać figle, fachowo nazywa się to „wymykaniem spod kontroli”. Tak się w Polsce wymykały „wydarzenia” roku 1968, 1980, i nie tylko. Lecz znowu, gdybyśmy chcieli uważać to za regułę, moglibyśmy wyjść na durniów, bo ster wydarzeń bywa kobietą — wymyka się, wraca, kręci w te i we wte, i często trudno powiedzieć, do kogo akurat należy, a kogo oszukuje. Zaś osobą mającą największe poczucie humoru jest Historia, nauczycielka, która nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Trzeba czasami czekać dość długo, aż życie pokaże, a historycy zawyrokują, co w danej grze było licytowane, kto rozdawał karty i kto zgarnął pulę. Ludziom przekonanym, że jeden elektryk przez swój upór zgasił słońce, życzę szczęścia oraz zdrowia.

W przeciwieństwie do Lepszego, który nawiązywał stosunki tylko z piśmienną elitą społeczeństwa, Dobry był egalitarystą — wchodził w masy, bratając się z każdym, bez względu na pochodzenie, tytuły i wykonywany zawód; jako taki był spadkobiercą aż dwóch haseł Rewolucji Francuskiej, można powiedzieć, że równość miał we krwi. Robił to za pomocą naszych pielęgniarzy (sanitariuszy) oraz naszych przyjaciół, czyli pałokracji oraz infiltracji. Ja wiem, że to nie są rzeczy do kpin, ale nawet w złych czasach i na złe rzeczy ludzie reagowali kpiną i odreagowywali śmiechem. Podczas rozprawy toczącej się przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego w 1982 roku towarzyszyłem oskarżonym, przywódcom KPN, jako ich mąż zaufania. Jeden z nich, Romuald Szeremietiew, syn przedwojennego oficera, cały czas podkreślający, że umundurowane grono sędziowskie hańbi tradycje Wojska Polskiego — każde zdanie skierowane do sądu zaczynał:

— Wysoki sądzie…

Po czym robił przerwę, jakby dla nabrania oddechu, i dodawał:

— … wojskowy.

Za pierwszym razem roześmieli się nawet smutni siedzący na miejscach dla żurnalistów i dopiero piorunujący wzrok przewodniczącego trybunału przywrócił ich fizjonomice postawę regulaminową.

Równie spontaniczny wybuch śmiechu, spowodowany równie nieodpartym efektem komicznym (i do tego również w następstwie wypowiedzenia trzech zaledwie słów), miałem przyjemność usłyszeć w innym teatrze. Któregoś dnia, z braku czegoś lepszego do roboty, wybraliśmy się z Markiem Piwowskim do gmachu stowarzyszenia filmowców (przy ulicy Puławskiej w Warszawie), gdzie na samym wierchu jest sala projekcyjna, będąca lokalem równie ekskluzywnym jak sala sądowa Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Często dawano tam filmy wraże lub frywolne, absolutnie nie nadające się do powszechnego użytku ze względu na ich demoralizujący wydźwięk, wrogi albo jedynie słusznej linii, albo robotniczo—chłopskiej obyczajności. Zdobywano je w bardzo prosty sposób. Zachodni producent wypożyczał Polakom jedną kopię, w głębi ducha licząc, że po obejrzeniu kupimy prawo do rozpowszechniania i on na tym zarobi. Po kilku „undergroundowych” pokazach („Biały dom” i Puławska), gdy już film zaliczyły obie elity, partyjna („aparaty” z KC) i branżowa (filmowcy ze swoimi dziewczynami), a nadto — w przypadku smakowitszych kąsków — po skopiowaniu dzieła na video dla prywatnych celów rekreacyjno—dydaktycznych, frajerowi zwracano kopię z uprzejmym: sorry!, po czym brano następną, której szansę na wejście do kin publicznych były równe szansom muła w derbach na Służewcu. I tak da capo. W ten sposób grono samych swoich kinomanów zaliczało na bieżąco światowe perły repertuaru antybolszewickiego i antypurytańskiego, od „Łowcy jeleni” do „Głębokiego gardziołka”.

Prócz tych filmów, na Puławskiej dawano też mniej szkodliwe, ale jeszcze nie zakupione. Taki właśnie obraz, „Psy wojny” (kilka lat później wszedł na ekrany kin), wyświetlano któregoś dnia w owym roku, który historiografia przez analogię z Terrorem jakobińskim nazwie Terrorem pielęgniarskim, bo jak stolica długa i szeroka grasowali wówczas pielęgniarze pogotowia ratunkowego. Katowali i okradali pacjentów, napastowali przechodniów, księży katolickich pławili po zatrutych rzekach lub przyprawiali o jeszcze bardziej naturalne zgony (jednego księdza doprowadzili nawet do takiej pasji alkoholowej, że się zabił własną pięścią), studentów i uczniów pałowali na śmierć gumowymi rurkami od aparatów (do mierzenia ciśnienia), itp. Telewizja, radio i prasa codziennie ostrzegały społeczeństwo przed bestialstwem pielęgniarzy, ludzie dużym łukiem omijali placówki służby zdrowia, rozpraszali się po bramach słysząc syrenę lekarskiej karetki, a wzywających pogotowie do chorego uważano za samobójców. Właśnie na początku tej złowrogiej ery, gdy dopiero zaczynała się masowa psychoza antypielęgniarska, Piwowski zaciągnął mnie do swojego stowarzyszenia na „Psy wojny”.

Przyszliśmy trochę za późno, był ścisk. Usiedliśmy po turecku, na wykładzinie podłogowej, dwa metry przed ekranem. Na ekranie Afryka, widoczki kraju, któremu szczęśliwie udało się już wyzwolić spod jarzma kolonialnego. Bohater filmu zostaje zaproszony na komisariat, murzyńskie Gestapo katuje go w obronie własnej i rzuca pod celę. Wkracza elegancki oficer, patrzy z uśmieszkiem na ludzki ochłap i pyta zdziwiony:

— Co mu się stało?

Podwójna cisza, na widowni i na ekranie. W tej ciszy rozlega się spokojna odpowiedź Piwowskiego:

— Pielęgniarze mu dołożyli.

Huragan śmiechu i braw dla Marka. Jest ciemno, więc choć na sali są ludzie Dobrego, można się śmiać do rozpuku — najgłośniej rżą partyjni reżyserzy, demonstrując swoim dziewczynom piękno wolnego ducha.

Z gumowymi akcesoriami pielęgniarzy, które oni i dziennikarze zwali roboczo „środkami przymusu bezpośredniego”, zapoznałem się bezpośrednio czterokrotnie w dotychczasowym życiu, dwa razy jako chuligan pospolity i dwa razy jako chuligan polityczny. Jako zwykły chuligan latem 1962 roku i latem 1963 roku, w obu przypadkach podczas uczenia się. Za pierwszym razem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie mój przyjaciel, ówczesny król złotej młodzieży tego grodu, Jurek Koziorowski, uczył mnie odróżniać „streeta” od „fulla—maxa”, budzić się już o godzinie 19:00 i wykupywać na resztę dnia całą „Esterkę” (z orkiestrą i obsługą) tylko dla dwóch par nielubiących na parkiecie tłoku. Któregoś ranka, zamiast wzorem normalnych obywateli ułożyć się do snu, wdałem się w retoryczną, a może nawet ręczną, dyskusję z pielęgniarzem, który określił mój stan jako „wskazujący”, i on wspomógł swoje krasomówstwo „środkiem przymusu bezpośredniego”. W trakcie następnych wakacji Ojciec znowu pozwolił mi się uczyć, ale tym razem już pod kuratelą własnego przyjaciela, Henia Dąbrowskiego, szefa katedry Rysunku, Malarstwa i Rzeźby na Wydziale Architektury PW. Dąbrowski wziął mnie na Podhale, gdzie dużo rysował dla kolejnej wystawy swoich grafik, a przy okazji mnie uczył rysować. Podczas rysowania ruin zamku czorsztyńskiego odłączyłem się samowolnie na widok pewnej młodziutkiej góralki, z którą chciałem zamienić kilka wyrazów. Następnego dnia rano (jako chuligana pospolitego gumowano mnie zawsze rankiem) dwóch Jontków zazdrosnych o tę Halkę próbowało umieścić w moim ciele swoje koziki, co się im nie udało, ale nadjechali pielęgniarze i nie mogąc dojść kto komu chce zrobić tatuaż, spałowali nas po równo. Żeby było śmieszniej, dostałem wówczas za absolutną niewinność, bo kiedy dziewczyna przyprowadziła mnie do swej bajecznie pomalowanej chałupy, jej rodzice pogwarzyli ze smarkatym ceprem, nakarmili i samotnego ułożyli spać w bezokiennym pokoju, którego drzwi otwierały się tylko od zewnątrz, zupełnie jak w domu wariatów.

Jako chuligan polityczny oberwałem w latach 1968 i 1982. W 1968, w dniu moich urodzin oraz święta kobiet, pielęgniarze złożyli mnie i moim koleżankom gorące życzenia na dziedzińcu Uniwersytetu, traktując imprezę jako bal maskowy, bo wkroczyli przebrani za klasę robotniczą, którą ogarnął święty gniew na młodocianych mącicieli publicznego spokoju. W tym samym czasie zadebiutowałem jako organizator, „spiritus movens” strajku na moim wydziale Politechniki Warszawskiej, i wraz z moją paczką oraz ze studentami innych wydziałów stoczyłem walkę w obronie Wydziału Elektroniki, tłukąc się z pielęgniarzami, którzy tym razem szarżowali nie tylko po cywilu, ale i w służbowych kitlach. Oba te starcia uważam za jeden mój wspólny marcowy chrzest pałą. Z drugiego zostały mi fotki, które tu zamieszczam — szturm pielęgniarzy na Elektronikę fotografowałem aż do momentu, gdy stanęli w drzwiach, potem trzeba się było bić. Aparat mi rozwalono, ale zdjęcia są.

W 1982 znowu „cherchez la femme” — ujrzałem na Foksal jak pielęgniarze biją dziewczynę, co zamieniło mnie w rozjuszonego rycerza, a potem sprowokowało do skrzyknięcia kilkunastu zuchów i zbudowania na Tamce (dokładnie pod mostkiem nad jezdnią) potężnej barykady z kubłów na śmiecie, ruchomych kontenerów na odpadki i ławek, którą ZOMO rozwaliło opancerzonymi starami dopiero po godzinnej wymianie gazów na kamienie. Cała ta „zadyma” była, jeśli o mnie chodzi, spontaniczna (kwadrans przed wystrzeleniem pierwszej petardy z gazem łzawiącym nie miałem pojęcia, iż będę w to grał) i dzisiaj wydaje mi się trochę śmieszną kowbojszczyzną, w każdym razie minutę temu musiałem zadzwonić do kumpla, aparatczyka Solidarności, żeby mi przypomniał, który to był rok.

Być może, pisząc w tym stylu obrażam nazbyt lekkim tonem ludzi, którym Dobry w tamtych latach odebrał życie lub kawał zdrowia przy pomocy swoich sokołów. Tych ludzi przepraszam i wyjaśniam im, że pisząc tak kpię tylko z samego siebie; nie zamierzam kandydować na listę kombatancką. Ona już dawno pękła w szwach od nadmiaru papierowych herosów, choć prawo krwi do niej mają tylko ludzie (jest ich też legion), których w trzydzieści lat po śmierci Stalina mordowano i okaleczano jak kraj długi i szeroki — polityczni więźniowie wrzucani przez pielęgniarzy na „ścieżkę zdrowia” we wszystkich tych pielęgniarskich Centrach Zdrowia Ludowej Macochy zarządzanych przez Dobrego.

Trzy moje więzienia, dwa zwykłe i jedno polityczne, były równie niepoważne jak moja kombatancka przeszłość — żadne nie trwało nawet całej doby i żadne nie miało miejsca na ojczystej ziemi.

W 1977 roku pocałowałem kratę (przestępcy mówią: „pocałowała cię krata”) u jankesów, w Laurens County Sheriff’s Office (Dublin, stan Georgia), wsadzony przez szeryfa Bussela za „speeding” (wariacką jazdę) i niewłaściwe zachowanie wobec funkcjonariusza drogówki. Wszystko dlatego, że spieszyłem się na pogrzeb Elvisa Presleya. Bussel też lubił Presleya, więc dał mi szansę zdążyć do Memphis. Thanks, Bussel!

W 1981 zostałem aresztowany przez strażników lotniska w Bombaju za próbę wejścia na pokład samolotu z bronią. Bronią był sprężynowy „rat” (szczur) — nóż komandosów azjatyckich. Miałem go w rękawie i był otwarty, więc gdy zabrzęczała elektroniczna bramka i gdy mi go wyjęto — uznano mnie za terrorystę, skuto kajdankami i wyprowadzono z lotniska na oczach gawiedzi, wśród której nie brakowało Polaków. Musieli mnie nieźle kląć, gdyż dzięki tej aferze odlot samolotu wstrzymano. Nie klęła mnie tylko młoda warszawska lekarka, którą poznałem kilka dni wcześniej, a która jeszcze wcześniej poznała członka bombajskiej mafii. Szykowała się do wyjazdu płacząc, gdyż ów pan „pożyczył” sobie jej pieniądze. Płk Romeyko pisze w swych pamiętnikach o tym, jak Wieniawa—Długoszowski uczył go, że za wszelką cenę należy osuszać łzy dam. Dzień przed odlotem, w hallu luksusowego hotelu, w którym odbywało się luksusowe party, stanąłem obok szefa gangu i obiecałem mu przedziurawić jego elegancki strój „ratem”, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy, które jego „chłopak” ukradł pani doktor. Dwaj goryle „bossa” byli blisko, lecz w hallu kręcił się tłum, przy wejściu stało dwóch policjantów, a moje oczy się nie śmiały — w sumie scena z taniego teatru o gangsterze. On mnie nie znał i nie wiedział, czy jestem z obstawą (kilku Polaków patrzyło na nas), a hazardować własnym brzuchem nie lubił, więc dobiliśmy targu. Obiecał mi na pożegnanie:

— Nie wyjedziesz z Bombaju żywy!

Wyjechałem z Bombaju żywy, a przez te kilka godzin do wyjazdu nosiłem w rękawie otwarty nóż, miałem oczy na plecach i uważałem na każdego, kto mnie mijał. Za ten otwarty nóż zwinięto mnie na lotnisku, ale wkrótce wypuszczono, dostarczono policyjną suką na pas startowy i wepchnięto do samolotu (już bez noża). Po powrocie nad Wisłę złożyłem w „Życiu Warszawy” duży artykuł o owym „capo” bombajskiej mafii przemytniczej, sugerując (nie z fantazji, lecz z informacji uzyskanych w Bombaju), że współpracuje ona z polską służbą konsularną i z esbecją. Artykuł, pod tytułem: „Nasz człowiek w Bombaju”, zdążył się ukazać. Piszę: zdążył, bo kilka dni później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Teraz, w połowie roku 1990, czytam w reportażu z Bombaju, iż „capo”, sławny pan B., działa nadal i ma świetnych pomagierów o sarmackim rodowodzie.

Jako polityczniak siedziałem pięć lat wcześniej u Ruskich, a ponieważ przez ostatnie czterdzieści kilka wiosen niewielu Polaków aresztowano w Kraju Rad za szpiegostwo, muszę to dokładniej opisać. Zostałem przychwycony przez KGB na gorącym uczynku szpiegowania dla imperialistów francuskich, konkretnie jako agent znanego faszysty, niejakiego Bonapartego. Było tak: wracałem z Dalekiej Azji do domu przez Moskwę, którą w roku 1812 („O roku ów!”) carat spalił, żeby zbliżający się adwersarz (wojska francuskie i polskie) dostał tylko kupę zgliszcz. Nie wszystko się jednak sfajczyło, do dziś awangardową urbanistykę stolicy zaśmieca kilka ruder z 1812 roku. Postanowiłem jedną sfotografować. Wybrałem obiekt przy ulicy rodaka, Feliksa Dzierżyńskiego. Był to uroczy pałacyk neoklasycystyczny, w którym rodak pracował. Ulica jest wąska, a ja nie miałem szerokokątnego obiektywu, cofałem się więc po skosie, żeby uchwycić jak największą połać elewacji. Na mój widok przechodnie będący w pobliżu zaczęli się spieszyć, a niektórzy nawet biegać, co budziło moje zdziwienie, gdyż zajęty migawką nie pamiętałem, że o ulicy rodaka mówi się tam to samo, co w Warszawie o ulicy Rakowieckiej: iż jest to najdłuższa z ulic, bo ze spacerów po niej nie wraca się bardzo długo. W końcu, zrobiwszy kolejny krok wstecz, uczułem opór w postaci rąk, które dwaj młodzi mężczyźni położyli od tyłu na moich ramionach (stąd ostatnie zdjęcie jest przekrzywione, co widzicie Państwo na zamieszczonej reprodukcji).

Odebrano mi aparat, poproszono o dowód tożsamości i zapytano:

Pocziemu ty eto diełajesz, Poliak?

Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru wznieconego w roku 1812 przez gubernatora Roztopczyna, chcę sobie utrwalić zabytek na zdjęciu. Postanowili dać mi szansę utrwalenia autopsyjnego i nie zdejmując ze mnie rąk weszli do wnętrza zabytku drzwiami, przy których widniała tablica z reklamowym napisem: KOMITIET GOSUDARSTWIENNOJ BIEZOPASNOSTI. Wiedziałem, że teraz będę miał przesłuch u kogoś ważniejszego, ale w portki nie robiłem, bo tradycyjna kultura przesłuchań dokonywanych przez radzieckie służby specjalne znana mi była z telewizji. Zaledwie rok wcześniej (1975) TVP emitowała radziecki film pt. „Peters”, w którym sławny rodak pojawiał się co i rusz jako twórca wspomnianej tradycji. Niektóre ze scen utkwiły mi dożywotnio. Na przykład taka: wchodzi marynarz i melduje:

„— Feliksie Edmundowiczu, wycisnąłem już zeznania z tego hrabiego!”.

Dzierżyński, osłupiały, podchodzi bliżej, oczy mu pałają:

„— Co to znaczy wycisnąłeś, towarzyszu?!!”.

Marynarz spuszcza wzrok:

„— No… potrząsnąłem nim trochę, Feliksie Edmundowiczu…”.

„— Co?!!!”.

Dzierżyński drży z oburzenia i tłumaczy surowo swoim ludziom:

„— Towarzysze, to niedopuszczalne, nie wolno zmuszać do zeznań! Pamiętajcie, towarzysze, że jesteśmy żołnierzami Wielkiej Proletariackiej Rewolucji!”.

Albo taka scena: przesłuchują sztab kontrrewolucjonistów. Każdy aresztowany odmawia zeznań, a Dzierżyński za każdym razem kwituje to z proletariacką godnością:

„— Nie, to nie. Następny proszę”.

Po tym, czego ja doświadczyłem w tym samym gmachu, w którym rodak demonstrował rewolucyjną kindersztubę, mogę przysięgać z Biblią w dłoni, iż radzieckie filmy nie łżą. Najpierw zaprowadzono mnie do małego gabinetu na parterze, gdzie młody oficer zapytał o to samo, o co już zostałem zapytany na ulicy. Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Wobec tego zaproszono mnie na kondygnację niższą, gdzie spędziłem kilka godzin, podczas których nikt mi nie przeszkadzał. Po czym zaprowadzono mnie na pierwsze piętro, abym mógł zwiedzić cały zabytek (pałac jest jednopiętrowy). W dużym gabinecie przyjął mnie pułkownik, który pragnąc zaspokoić swą ciekawość spytał, dlaczego robiłem zdjęcia gmachu KGB. Wyjaśniłem mu (starając się zachować dwukrotnie już użytą kolejność tych samych zdań), że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Kiedy umilkłem, spojrzał mi szczerze w oczy, uśmiechnął się i podał paszport, mówiąc:

— No to róbcie sobie te zdjęcia.

— A te, które już zrobiłem, są do niczego, panie pułkowniku?

— Są dobre.

— I nic im się nie stało?

— A dlaczego miałoby się im coś stać?

— Może się prześwietliły?

— Gdyby się prześwietliły, to bym nie mówił, że są w porządku. Rzeczywiście były w porządku. Jedno z nich umieściłem później w książce pt. „Cesarski poker”, przez którą miałem największe (nie licząc „Dobrego”) kłopoty cyrkowo—literackie zaaplikowane mi przez firmę Dobry—Lepszy, lecz rzeczona fotka nie była tego powodem.

O tym krótkim zapuszkowaniu myślę dzisiaj jako o udanym, konkursowym egzaminie z języka rosyjskiego (wszystkie dialogi toczyły się w języku rosyjskim). Moi szkolni koledzy zaniedbywali naukę tego języka, ja wszakże pilnie się go uczyłem, gdyż Ojciec kazał mi to robić; tłumaczył, iż język wrogów trzeba znać jak mowę własną. Później polubiłem ów język u rosyjskich poetów, dziś potrafię Puszkina i Lermontowa cytować z pamięci, kochani się w Bablu i bardzo wysoko cenię kilku innych rosyjskich pisarzy. Lecz kiedy człowieka przesłuchują tym językiem w gmachu KGB, to wówczas ta śpiewna mowa kojarzy się człowiekowi nie z „Eugeniuszem Onieginem”, tylko z VII pieśnią „Beniowskiego”, gdzie polski wieszcz robi taką lingwistyczną analizę:

 

„W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso, A wiersze są jak pasy zdarte z grzbieta Knutem… prześliczny język… Ale razem Pachnie mi żywym mięsem — i Kaukazem…”.

 

W poważniejszym zapuszkowaniu przeszkodziła mi metryka, brakowało pięciu lat. Miałem ich trzynaście, gdy uczciłem rocznicę Wielkiej Proletariackiej Rewolucji przemycając z kumplem do budynku szkolnego dwa wory pełne filmowych klisz, wkładając je do stojącej na korytarzu skrzyni gimnastycznej i podpalając cały ten majdan tuż przed akademią. Dla speców dalszy ciąg jest już prosty jak „Ojcze nasz”, przy takiej kliszy świeca dymna to był mały kopciuszek: panika, ewakuacja, czarne kłęby dymu ze wszystkich okien spowiły kilka ulic. Pod szkołę zajechało parę samochodów strażackich, a pod dom moich Rodziców jeden osobowy.

Nawiasem mówiąc, ten wielki szkolny gmach, mieszczący podstawówkę i liceum imienia autora „Dusz w niewoli”, tysiąc razy zasługiwał na spalenie do fundamentów, choćby tylko za tę jedną dziewczynę. Joasię, wyborną uczennicę, która w 1962 roku nie zdała matury. Oblano ją z przedmiotu: pochodzenie rasowe — jej było niearyjskie. I niech mi nikt, kto to przeczyta, a zwłaszcza ten, który to zrobił, nie próbuje zaprzeczyć, bo postawię kilkudziesięciu świadków tego sk…syństwa! To, że nie dałem mu wtedy w mordę, oznacza po prostu, że nic byłem mężczyzną i nie wybaczę sobie tego nigdy.

Wróćmy do szczeniackich zabaw — do „zadymy”, którą urządziłem w dniu urodzin Wielkiej Proletariackiej, narażając mego Ojca na dialog z nieciekawymi ludźmi w miejscu, które już znał i które nigdy mu się nie podobało. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wrócił do domu, było potraktowanie mego siedzenia w sposób tak ahumanitarny, iż żadne słowa tego nie wyrażą. Był to facet zupełnie wyjałowiony z poczucia humoru, jak każdy morderca. Zostało mi po nim kilka dokumentów z 25 dywizji piechoty, sygnowanych przez generała Tokarzewskiego—Karaszewicza, kilka pamiątek okupacyjnych i kilka akcesoriów armii jankeskiej, z którymi wrócił do ojczyzny w początkach 1947 roku, wierząc w obietnice ludowych władz, a one mu szybko wybiły spod furażerki naiwność. Generalnie miały doń pretensje o to, że jest „zaplutym karłem” i mordercą, bo przed powstaniem i w trakcie powstania zabijał nadludzi strzelając do nich z niewłaściwego szeregu, a co gorsza ten szereg rozprawiał się też z bandytami, którzy wprawdzie tylko udawali partyzantkę polską, ale za to należeli do właściwego szeregu (tych właśnie bandytów i rozprawę z nimi zbeletryzowałem w noweli „Koziodój”). Towarzystwo z właściwego szeregu uformowało pierwsze powojenne kadry pielęgniarskie i fakt ten był pechem tysięcy takich kozaków jak mój Stary; on zresztą stracił w owych „reglements des comptes” tylko zdrowie, wielu straciło życie. Nie da się ukryć, że miłość do pielęgniarzy i do Dobrego wyssałem z mlekiem Ojca.

Zdarzało się pielęgniarzom zajmować i pielęgniarstwem sensu stricto. O takiej terapii była m. in. mowa przed wspomnianym już sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego, który sądził hersztów Konfederacji Polski Niepodległej za dwie rzeczy: za chęć zniewolenia Polski przez odrusyfikowanie i za chęć sprzedania tak ujarzmionej ojczyzny jej odwiecznym wrogom, wujowi Samowi i innym zachodnim wujom. Rozprawa była zamknięta, wbrew temu, co pisano w prasie, a pisano w taki sposób, żeby każdy akapit łamał przykazanie: „Nie łżyj!”. Najdowcipniej wytłumaczył jawność rozprawy tygodnik „Polityka”:

 

„21 grudnia Sąd Wojewódzki, działając na podstawie dekretu z dnia 12 grudnia 1981 o stanie wojennym, przekazał sprawę przywódców KPN do właściwości sądu wojskowego (…) Rozprawa jest nadal jawna, choć ze zrozumiałych względów (sąd to też jednostka wojskowa) może w niej uczestniczyć znacznie mniejsza liczba osób. Skromne pomieszczenie, kilka zaledwie ławek, wystarczają jednakże dla członków najbliższej rodziny i dziennikarzy”.

 

Była to jednak rozprawa zamknięta, publiczności nie wpuszczano. We wszystkich krajach, w których toczą się zamknięte procesy polityczne, taka rozprawa nazywa się zamkniętą z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że drzwi do sali rozpraw są zamknięte dla każdego przyzwoitego człowieka prócz obrońców, oskarżonych i ewentualnie członków ich rodzin. Po drugie dlatego, że sentencja wyroku jest zamknięta już przed otwarciem rozprawy. W maleńkim pokoju, który Dobry wyznaczył na odegranie burleski sądowej pt. „Proces przywódców KPN”, znalazło się — prócz stołu sędziowskiego, ławy oskarżonych i ławy obrońców — kilka miejsc dla matek i żon, kilka miejsc dla smutasów mieniących się na tę okazję dziennikarzami i jedno krzesło dla mnie jako męża zaufania czterech inkryminowanych prowodyrów. Było ciasno niby w warszawskim autobusie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin