J. R. Black - Krąg Ciemności - Lato mulistych potworów.pdf

(218 KB) Pobierz
208422360 UNPDF
J. R. Black
Lato mulistych potworów
Przełożyła Anna Kowalczyk
Siedmioróg Wrocław 2001
1
CHWILE STRACHU
Był piękny plażowy dzień. Pelikany krążyły po bezchmurnym niebie. Fale Atlantyku
rozbijały się o piaszczysty brzeg. Gromada dzieciaków podskakiwała na deskach,
unoszonych przez skłębioną wodę. Stojąc na plaży obserwowałem, jak kilkoro z nich
wiosłuje zapamiętale, usiłując dogonić grzbiet morskiego bałwana.
Jeszcze wczoraj pluskałem się tam razem z nimi. Każdy mieszkaniec Florydy pływa jak
ryba. Teraz jednak zajmowało mnie coś innego.
Dzisiaj zyskałem nowe spojrzenie na świat — poprzez obiektyw nowej, jaskrawożółtej
kamery wideo.
Czy wspomniałem, że to jest moja kamera? I że właśnie dostałem ją na trzynaste
urodziny? Mam całe lato, żeby się nią nacieszyć, nim ósma klasa zacznie okradać mnie z
wolnego czasu.
Z miejsca, w którym stałem, życie wyglądało wspaniale.
Dopóki nie pojawił się Brady Simpson w pomarańczowych kąpielówkach. Nudny, mały
kundel Rocky jak zwykle warczał i kłapał pyskiem koło jego stóp. Brady rzucił na piasek
deskę surfingową i spojrzał w obiektyw, przekrzywiając twarz palcami.
Brady mieszka przy mojej ulicy, ale nigdy nie byliśmy dobrymi kumplami. Pewnie
dlatego, że jest jednym z najbardziej nieznośnych dzieciaków z mojej klasy. Odkąd mój
najlepszy
5
przyjaciel Erik wyjechał na wakacje do wujka w Kolorado, Brady przyczepił się do mnie,
jakbym był przynętą na rekiny.
— Urocza mina, Brady — powiedziałem, nie odrywając oczu od obiektywu. — Czy
zechciałbyś zejść mi z drogi? Psujesz widok.
— Och, wybacz, ale to chyba plaża publiczna — odpowiedział. — Czy może masz
jakieś specjalne przywileje, bo mamusia jest burmistrzem?
Puściłem to mimo uszu. Co jak co, ale to, że moja matka sprawuje urząd burmistrza,
raczej utrudnia mi życie. Wszyscy uważają, że dzieci pani Harrison powinny przez cały
czas być wzorem cnót. Nie oczekiwałem jednak, żeby Brady jest w stanie to zrozumieć.
W pole widzenia weszła, machając ręką, moja siostra, Diana.
— Max? Czy może powinnam nazywać cię Steven Spielberg? — zażartowała.
— Dla ciebie pan Spielberg — odciąłem.
Jak na siostrę, Diana jest w porządku. Zawsze trzymamy się razem. Jest tylko o
jedenaście miesięcy młodsza ode mnie i wiele ludzi myśli, że jesteśmy bliźniakami.
Może dlatego, że oboje mamy wypłowiałe na słońcu włosy, piwne oczy i takie same jak
ojciec pyzate policzki.
— Idę popływać, więc rzuć okiem na Emily, dobrze? — Diana wskazała ręką brzeg
oceanu.
— Nie ma sprawy.
Płynnie przesunąłem kamerę i bez trudu odnalazłem różowy kostium kąpielowy naszej
siostrzyczki. Była uwieszona na czymś, co wyglądało jak kawałek drewna, dryfującego
na płytkiej wodzie, tam gdzie piaszczysta plaża ustępowała miejsca nadmorskiej trawie.
Tuż za nią był kanał, prowadzący do Zatoki Choctawee. Nasze miasteczko, Bayville, jest
wściśnięte w wąski skrawek lądu pomiędzy zatoką i oceanem.
Nie uważam opieki nad sześcioletnim brzdącem za rewelacyjną atrakcję, ale Diana i ja
byliśmy na nią skazani przez całe lato.
Mama spędza dnie w ratuszu, a tata też jest nieustannie zajęty. Jest inżynierem. Ostatnio
nadzoruje olbrzymi miejski projekt budowy nowego falochronu w zatoce.
Wyglądało na to, że Emily nie ma żadnych kłopotów, więc zwróciłem obiektyw z
powrotem w stronę przybrzeżnych fal. Może film o mewach i krabach pustelnikach nie
będzie hitem sezonu, ale przecież to dopiero początki. Nie ma nic wspanialszego niż
patrzenie na świat poprzez obiektyw i myślenie o prawidłowym komponowaniu kadrów.
Robiłem właśnie zbliżenie muszli, kiedy usłyszałem dochodzącą z lewej strony głośną
wrzawę. Skierowałem tam kamerę i zobaczyłem kilkoro dzieci stłoczonych koło wydm.
— W porządku, jestem gotowy na wprowadzenie do filmu
ludzkich postaci — powiedziałem, idąc w stronę zbiegowiska.
— Najpierw plan ogólny: grupa plażowiczów stojąca wokół...
Nie mogłem jeszcze dostrzec wszystkiego dokładnie, ale to nawet zwiększyło dramatyzm
ujęcia. Powoli robiłem zbliżenie, pomijając deski surfingowe i nadmorską trawę,
skupiałem ostrość na twarzach moich aktorów. Wszyscy byli wpatrzeni w piasek.
— Rewelacja — mamrotałem, zacieśniając coraz bardziej
plan. — Ludzka tragedia wychodzi na jaw, a Max Harrison
wszystko rejestruje.
Wycelowałem obiektyw ponad ramieniem Brady'ego i...
— O rany! Co to jest? — zawołałem, odsuwając kamerę od
twarzy, aby przyjrzeć się dokładniej.
Była to czyjaś deska surfingowa lub raczej to, co z niej zostało. Jej górna połowa była
odłamana. Dokładniej mówiąc, wyglądała na odgryzioną. Uszkodzony brzeg układał się
w wycięcia, przypominające ślady zębów. Ale nie to było najdziwniejsze.
Niesamowity był szlam.
Fosforyzująco zielony, grząski muł. Pokrywał całą deskę. Od samego patrzenia na to
obrzydlistwo ścierpła mi skóra.
6
7
— Hej, Max, co się stało z twoją deską? — zapytała Celia Eberhart.
— Moją? — serce mi zamarło, gdy spojrzałem na złamany kawałek włókna
szklanego. Z trudem zauważyłem pod szlamem wyblakłą czarną strzałę, zdobiącą deskę.
— Chwileczkę! Przecież zostawiłem ją wetkniętą w piach przy parkingu. Jak się tu
znalazła?
Głupie pytanie. Wystarczyło popatrzeć na moją siostrzyczkę, aby poznać odpowiedź. Jej
opalona buzia była tak wykrzywiona, jakby miała za chwilę zalać się łzami.
— Emily...
— To nie moja wina — jęknęła.
Inne dzieciaki były rozbawione, ale mnie nie było do śmiechu. Ani trochę. Ta gówniara
zupełnie zniszczyła moją deskę!
— Kamera nie kłamie — powiedziałem. — Filmując wi
działem, jak bawiłaś się czymś w wodzie. Teraz brakuje połowy
deski, a reszta jest oblepiona morskim szlamem. Mam uwierzyć,
że to nie twoja wina? Założę się, że zwalisz wszystko na żarłocz
nego rekina.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Tylko Emily wlepiała we mnie wilgotne od łez,
niebieskie oczy.
— Bawiłam się twoją deską, kiedy jakiś... — broda zaczęła
jej drżeć i Emily uderzyła w płacz — potwór morski odgryzł jej
połowę!
Czy wszystkie sześcioletnie dzieci są tak śmieszne?
— O, doprawdy? Dlaczego nie możesz po prostu przyznać...
— Zostaw ją, Max — przerwała mi Katie Shaunessey. — Może rzeczywiście coś
zobaczyła.
Katie, Celia i inne dziewczyny otoczyły Emily ochronnym kręgiem.
Diana mrugnęła do mnie, podeszła do młodszej siostry i powiedziała:
— W porządku, Em. Gdzie widziałaś tego, hm, morskiego
potwora?
5
Emily wskazała w stronę Cienistego Cypla. Tak nazywamy kawałek lądu na końcu plaży,
gdzie woda zaczyna wpływać do zatoki. Nic tam nie ma, oprócz wielkiego dębu i
zrujnowanej drewnianej chałupy, ukrytej pośród przerośniętych krzewów i nadmorskiej
trawy. Prowadzi tam ścieżka, ale rzadko kto jej używa.
— Może to duch ze Srebrnego Księżyca pożarł ci deskę? —
Brady parsknął śmiechem.
Inni mu zawtórowali, ale widać było, że są dość zdenerwowani. Srebrny Księżyc to
statek, który przed ponad stu laty zatonął podczas burzy u wybrzeży Bayville.
Opowiadano legendy o tym, że duch kapitana statku straszył na Cienistym Cyplu.
Podobno mieszkał w tej starej chacie.
— Żadne duchy ani potwory morskie nie istnieją — straciłem w końcu cierpliwość.
— Tak? To co się stało w zeszłym tygodniu z surfingową deską Katie? —
wymamrotała Emily pochlipując.
— Nie powinienem był ci tego mówić, Em. A to, że Katie zgubiła swoją głupią
deskę, nie znaczy wcale, że zjadł ją potwór.
— Nie zgubiłam jej — zaprotestowała Katie. — Przyniosłam ją tutaj w zeszły piątek
i po prostu zniknęła. Tylko się odwróciłam i już jej nie było. Nie wierzę w żadne potwory
morskie ani nic takiego, ale...
— A co z psem Davidsonów? — dodała Celia. — Też zaginął w zeszłym tygodniu.
Pobiegł na plażę i tyle go widzieli.
— Może to jednak b y ł duch ze Srebrnego Księżyca — powiedziała Katie,
spuszczając głowę.
— Zwariowaliście? — wybuchnąłem. — Duchy? Potwory morskie?Przestańcie
wreszcie!
Nie mogłem dłużej słuchać tych bzdur. Wyglądało na to, że Emily wszystkim zawróciła
w głowach bredniami o potworach i duchach. Nikogo nie obchodziło, co będę robił przez
całe lato bez deski surfingowej.
— Spadam stąd. Pokręciło się wam w głowach, a ja mam
poważne rzeczy do roboty.
9
— Max! — usłyszałem za plecami głos Diany.
— Zostaw mnie w spokoju! — zawołałem, idąc w stronę ścieżki prowadzącej na
Cienisty Cypel. Nie miałem ochoty na pojednawcze pertraktacje. Ani na użeranie się z
tym głupim psem Brady'ego, który pędził obok mnie na swoich krótkich nóżkach.
Nie wierzyłem w duchy ani żadne takie głupoty, ale na Cienistym Cyplu człowiek czuje
się naprawdę nieswojo. Trawa nadmorska jest tu tak gruba i wysoka, że niewiele przez
nią widać. W najmniej spodziewanych momentach zagradzają ci drogę pędy dzikiego
wina lub sosnowe zarośla. Tuż nad wodą rośnie olbrzymi dąb, a jego gałęzie, chłoszcząc
drewnianą chałupę, wydają niesamowite dźwięki.
Zawsze, kiedy patrzę na liściaste ramiona tego drzewa, mam wrażenie, że mogą wedrzeć
się w głąb ciała i wyrwać człowiekowi duszę. Mimo że spoglądałem na to wszystko
poprzez obiektyw kamery, nie potrafiłem myśleć wyłącznie o filmowaniu. Musiałem
stąpać uważnie, omijając splątane kępy chwastów. Gdy słyszałem w trawie jakiś szelest,
modliłem się, aby był to odgłos umykającego żółwia czy kraba, a nie koścista ręka
zmarłego kapitana.
Pomyślałem, że mógłbym przejść przez Cienisty Cypel aż do zatoki i rzucić okiem na
projekt realizowany przez ojca. Jego brygada pracowała na metalowej platformie w
Zatoce Chocta-wee. Robili wiercenia próbne, sprawdzające, czy dno zatoki jest
wystarczająco stabilne, aby utrzymać nowy falochron. W zeszłym tygodniu warkot
maszyn wiertniczych rozbrzmiewał w całej okolicy niczym nieprzerwany podkład
muzyczny. Ale teraz panowała cisza. Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że
dzisiaj w ogóle nie słyszałem hałasu. Może robotnicy mają wolny dzień.
Dochodziłem właśnie do końca cypla, gdy raptem usłyszałem dziwny dźwięk. Zamarłem
w bezruchu. W wodzie po lewej stronie coś bulgotało. Rocky zaczął warczeć.
— Css! Cicho bądź, Rocky! — syknąłem.
Pomyślałem, że to może być wąż morski. Zapomniałem wam o tym wspomnieć.
Południowa Floryda jest pełna tych niebezpiecznych stworzeń. Zwykle, dopóki ich nie
podrażnisz, nie zaatakują. Wolałem być ostrożny, więc stanąłem i wyłączyłem kamerę.
Spojrzałem w stronę, skąd dochodził bulgot. Nie dostrzegłem żadnego węża. Ale od tego,
co zobaczyłem, przeszły mi po plecach ciarki.
Woda przy brzegu chlupotała i gulgotała jak szalona. Nagle na powierzchnię oceanu
zaczął wypływać fosforyzujący, zielony szlam. Wyglądało to tak, jakby ktoś mieszał
galaretkę owocową. Działo się tu coś strasznego. Dostałem gęsiej skórki.
Przerażony patrzyłem na coraz gwałtowniejsze ruchy wody. Z głębin wynurzało się coś,
co wyglądało jak długi wąż. Ale to nie był wąż morski. To było większe ode mnie!
Nie mógłbym zrobić ani kroku, nawet gdyby się pojawił duch ze Srebrnego Księżyca i
próbował porwać mnie ze sobą. To tylko złudzenie. To nie istnieje naprawdę. Proszę,
proszę, niech to nie będzie prawdziwe. Zamknąłem oczy, policzyłem do pięciu, u-
szczypnąłem się w rękę i spojrzałem powtórnie.
Zobaczyłem jeszcze trzy dziwne wężowate kształty. Były bez-krwiste i pokryte kleistą,
zieloną mazią. Pomyślałem, że to są macki. Macki połączone z czymś ogromnym i
śliskim. Wystawały z wody, sięgając prosto w moją stronę!
W
2 DUCH ZE SREBRNEGO KSIĘŻYCA
Krzyknąłem. Zacisnąłem mocno powieki i darłem się wniebogłosy. A kiedy otworzyłem
oczy... — Ooo, poszedł sobie!
Zwykle nie rozmawiam głośno ze sobą, ale dziś nic nie działo się normalnie. Woda była
teraz spokojna i gładka jak lustrzana tafla. Żadnego bulgotania, piany ani macek.
Pozostał tylko śliski zielony osad na powierzchni wody, ale w bagnistych okolicach
Bayville rośnie wiele rodzajów alg. W porządku? Musiałem chyba mieć halucynacje.
Przypomniałem sobie, że przecież na Florydzie nie ma ośmiornic. Żadnych ośmiornic,
ani tym bardziej potworów morskich.
— Bredzisz jak w malignie, nędzny skorupiaku! Nie wierzysz własnym oczom? —
zagrzmiał niski głos tuż za moimi plecami.
Obróciłem się z takim impetem, że o mały włos nie upuściłem kamery. Zobaczyłem
dwoje złych oczu, błyszczących jak czerwone promienie lasera. Miałem wrażenie, że
prześwidrują mnie na wylot.
Musiałem zamrugać, zanim zdołałem dostrzec, do kogo należą te płomienne ślepia.
Mężczyzna ubrany był w obszarpany, niebieski marynarski mundur, staromodną koszulę
z białą krezą i trójkątną rogatywkę. Miał pooraną głębokimi bruzdami twarz i siwą brodę.
12
— K... kim pan jest? — wyjąkałem.
Bardziej na miejscu byłoby chyba pytanie „czym pan jest".
— Milczeć!
Machnął ręką i w tym momencie zauważyłem, że jest zupełnie przezroczysty. Widać
było przez niego stary szałas!
— Słuchaj rozkazów, gamoniu, bo inaczej sprowadzisz nie
szczęście na całe Bayville.
Po tych słowach po prostu zniknął, a ja znów patrzyłem na kupę drewna i sosnowe
zarośla. Przetarłem oczy, ale nadal go nie było.
— Chyba zwariowałem — mruknąłem.
Słuchać rozkazów? Jakich rozkazów? Co za nieszczęście? W chwilę później usłyszałem
głos Diany.
— Max! Max! To ty krzyczałeś? Nic ci się nie stało?
Przerażona pędziła ścieżką. Tuż za nią Brady, Emily i tuzin
innych dzieciaków. Zupełnie zapomniałem, że zobaczywszy macki morskiego potwora,
wrzeszczałem jak opętany. Patrzyłem teraz na spokojną wodę i poczułem się jak idiota.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin