Stawiński Jerzy Stefan - Młodego warszawiaka zapiski z urodzin.pdf

(758 KB) Pobierz
50490891 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
50490891.001.png 50490891.002.png
Jerzy Stefan Stawiński
MŁODEGO
WARSZAWIAKA
ZAPISKI Z URODZIN
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
24 września 1938 roku –
Moje siedemnaste urodziny
Pamiętam dobrze ten dzień. W maju tego roku zdałem maturę i zgodnie z wprowadzonymi
wtedy przepisami szykowałem się do rocznej służby wojskowej. Przybyłem nocnym pocią-
giem do Zakopanego, bo ojciec chciał mnie tu przedstawić swojej żonie. W dziedzinie mał-
żeństwa wyprzedzał swą epokę: zamiast mieć jedną ślubną żonę i wiele kochanek jak to było
zwyczajem w jego sferze, postanowił na wzór amerykański mieć wiele żon i ani jednej ko-
chanki, dysponował bowiem czasem i pieniędzmi. Każdy rozwód i następny ślub okupował
zmianą wyznania, jako że nie było wtedy innego sposobu; z katolika przemienił się w ewan-
gelika reformowanego, później przeniósł się na łono prawosławia, a tę czwartą żonę poślubił
w Wilnie, zwrócony w stronę Mekki, wybijając pokłony, gdyż tam był meczet.
Tym, co go nie znali, wmawiał, że w przeróżnych formach monoteistycznego kultu szuka
najdoskonalszego sposobu łączności z Istotą Najwyższą, wznosząc się ponad tradycje i prze-
sądy naszego katolickiego kraju; ja dobrze wiedziałem, że chodzi o babę, i nawet się cieszy-
łem, że ojciec już kroczy w stronę starości. Pochodziłem z pierwszego, katolickiego małżeń-
stwa i mieszkałem razem z matką, nauczycielką historii; jako syn z prawego łoża nie znosiłem
żon ojca i ukrywałem jego wyznaniowe przygody przed kolegami, a nawet przed mym naj-
bliższym przyjacielem Ziemowitem, żeby uniknąć drwin. Na szczęście ojciec nie pojawiał się
nigdy w szkole, a w mym życiu błyskał tylko parę razy do roku, choć nadal pozostawałem
jego jedynym dzieckiem.
W Zakopanem wynajął mi pokój wraz z utrzymaniem w pensjonacie „Orlik” za siedem
złotych dziennie, bo chciał uczcić za jednym zamachem i dzień moich urodzin, i moją maturę,
i odejście do wojska, gdyż kartę powołania miałem już w kieszeni. Jeszcze w maju pochylili-
śmy się z ojcem nad mapą podchorążówek, żeby znaleźć dla mnie tę najbardziej znośną i naj-
bliższą Warszawy. W samej Warszawie działała podówczas tylko Szkoła Podchorążych Sa-
nitarnych, i to zawodowa. Nigdy nie chciałem zostać lekarzem, a tym bardziej wojskowym:
służbę w wojsku uważałem za obowiązek i przywilej, cieszyłem się już na myśl o mundurze,
ale miał to być w moim życiu tylko krótki, roczny epizod. Odrzuciłem też Szkołę Podchorą-
żych Rezerwy Broni Pancernej w Modlinie, bo na myśl o żelaznym pudle czołgu ogarniały
mnie mdłości. Niektóre wnętrza wywoływały u mnie objawy ostrej klaustrofobii. Z najbliż-
szych Warszawy pozostawała więc tylko Łączność w Zegrzu i na tę się zdecydowałem, bo
służba techniczna, inteligentna, i mniej biegania po polach czy musztry, a więcej wykładów i
manipulowania nowoczesnym sprzętem. Sprawę załatwił ojciec przez pewnego generała,
swego klienta i nadesłano mi właściwą kartę powołania. Wybierałem więc rodzaj broni, jak
turysta wybiera hotel w mieście; wkroczyłem na arenę historycznych wydarzeń przez boczną
furtkę protekcji.
Ojca i jego czwartą żonę, spotkałem dopiero po południu w restauracji Trzaski na późnym
obiedzie. Był to okres przedmonachijski i ojciec opowiadał o groźnym napięciu na granicy
czesko-niemieckiej, gdy ją przed paru dniami przekraczał „Chryslerem” ze swą młodą żoną.
Powracali z Wenecji, gdyż tam w podróż poślubną zabierał każdą ze swoich oblubienic.
– Po niemieckiej stronie kolumny wojska na ciężarówkach i w ciemności, po czeskiej – za-
sieki i kozły hiszpańskie na szosie i trzeba je było wymijać jak na slalomie. „Nie dacie się?” –
zapytałem celnika, który leniwie grzebał w kufrze samochodu. „Będziemy się bronić!” –
4
krzyknął, ale mu nie wierzę, bo żadnych strzałów tam nie będzie i Hitler ich połknie, że nie
zdążą zapiszczeć.
– Ten celnik to bardzo przystojny chłop – dodała żona mojego ojca, Jadźka. Chyba o dwa-
dzieścia pięć lat od niego młodsza, jeszcze oszołomiona przygodą, patrzyła nań z pewnym
lękiem. Poznał ją na przyjęciu u znajomych, gdzie podawała do stołu, wynajęta na ten wie-
czór za pięć złotych od ojca, dozorcy domu. Jej piękność uderzała mego tatę między oczy,
zakrztusił się zupę rakową, a gdy mu podawała palto w przedpokoju, wcisnął jej w rękę
srebrną dziesięciozłotówkę oraz bilet wizytowy z dopiskiem: „Proszę się zgłosić w czwartek
o dziesiątej rano. Mam dla pani interesującą propozycję”.
Propozycja była na tyle interesująca, że zaraz wyjechali do Juraty, a dziewczyna nie wró-
ciła już do stróżówki; w ciągu sześciu miesięcy stary zakochał się w ciele aż po łysinę i prze-
szedł na mahometanizm, by uzyskać rozwód z trzecią żoną – rozhisteryzowaną aktorką Mary-
sią. Teraz mogę zrozumieć te słabości; wtedy, w dniu moich siedemnastych urodzin, patrzy-
łem na Jadźkę z nienawiścią. Ojciec doskonale to wyczuwał i nie starał się łagodzić; uspra-
wiedliwiał, widać, tę wrogość. O ile go zrozumiałem, posądzał mnie o podwójną zazdrość: o
niego i o nią.
Dziwka była rzeczywiście bardzo ładna, śniada i smukła, o długich, zgrabnych nogach;
rozlazłą dozorczynię, jej matkę, dopadł chyba w młodości na miedzy młody hrabicz albo za-
błąkany szwoleżer. Stary cieszył się nią jak właściciel stajni rasowym koniem. Ubrał ją bo-
gato według najnowszej mody, i to we Włoszech: mimo ograniczeń dewizowych miał zawsze
forsę za granicą. To też mnie rozwścieczało jako spadkobiercę. Ojciec widać dosłyszał sycze-
nie mej zajadłości, bo wzniósł kieliszek z winem i powiedział:
– Piję za twoją przyszłość, Jureczku. Za rok o tej porze będziesz już po wojsku i wtedy
wyślę cię na Sorbonę. Chcesz studiować w Paryżu?
– Oczywiście, że chcę! – zawołałem. – Ale co miałbym studiować?
– Może prawo, a może filozofię – zaproponował ojciec. – To sam powinieneś wiedzieć!
Nie wiedziałem. Matka usiłowała wzbudzić we mnie uczucie do literatury; ostatnio roz-
czytywała się w Prouście, światowej podówczas sensacji literackiej, właśnie przekładanej na
polski, a mnie wsunęła do walizki „Noce i dnie”. Niestety, nie miałem czasu przez nie prze-
brnąć. Z ojcem nie mogłem o tym mówić; jak we wszystkim, tak i w literaturze jego gusty
sprzeciwiały się upodobaniom matki. A przecież pociągało mnie błyskotliwe i łatwe życie
ojca, jego żony – dziwki, nieustanne podróże, skłonność do wyrzucania pieniędzy; cóż mogła
temu przeciwstawiać matka, skulona nad zeszytami, cicha, mysia i zapisująca w dzienniczku:
„jajko – 5 gr”? Wypiłem z dumą wino. Jawne picie potwierdzało moją siedemnastoletnią doj-
rzałość.
– Co słychać w Wenecji? – zapytałem, ośmielony nieco tą dawką alkoholu. – Pani jest za-
chwycona?
– Fajnie było – odparła Jadźka. – O mało nie wpadłam do wody.
W niezrozumiałym przypływie ojcowskich uczuć, a raczej z poczucia winy wobec porzu-
conego syna, stary zabrał mnie przed czterema laty do Wenecji, a raczej na Lido, gdzie spę-
dziliśmy trzy tygodnie we troje: on, ja i Marysia–aktorka. Było to babsko po trzydziestce,
pełne pretensji i narcyzowate, zawsze spóźnione z racji zabiegów przy twarzy i całym ciele;
grała osobę światową, której nic już zadziwić nie jest w stanie. Gdyśmy z Piazzale Roma pły-
nęli vaporettem po Canale Grande, a ja wlepiałem oczy w koronkowy gotyk pałaców, ojciec
zaś śledził z uśmiechem moje osłupienie, Marysia zaraz się odezwała:
– Wenecja jak Wenecja, zachwycać się nią przymus, ale coś mi ta woda bardziej cuchnie
niż za pierwszym razem.
– Bo już cię nie otacza tak szczelnie różowy obłok miłości – westchnął ojciec, nagle sen-
tymentalny, ale zaraz do mnie mrugnął.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin