grossglockner.doc

(456 KB) Pobierz


Pomysł wyjazdu do Austrii zrodził się w głowach Jacka Cywińskiego i Krzysztofa Nowakowskiego jako alternatywa wyjazdu do Francji. Szybko przystałem na ten pomysł, bo przecież jest ot tylko 300 km dalej niż do Zakopca. Jak później się okazało, aby dojechać pod Grossglocknera trzeba przejechać 1200 km.

Od początku planowaliśmy wejść na szczyt drogą Palawiciego. Niestety niewiele wiedzieliśmy o tej drodze. Wiedzieliśmy, że góra na którą chcemy wejść jest w Austrii, a droga którą chcemy zdobyć szczyt prowadzi formacją wklęsłą, rynną. Zabrałem się więc za poszukiwanie jakichkolwiek zdjęć. Znalazłem kilka w internecie, ale nie rozwiało to naszych wątpliwości co do tego, którędy prowadzi droga Palawiciego. Pewnych wiadomości dostarczyli nam koledzy zza Wisły, z Torunia. Dowiedzieliśmy się od nich którędy prawdopodobnie prowadzi droga oraz że schroniska o tej porze roku nie są czynne, ale można z nich korzystać. Uzyskaliśmy także bardzo ważną wiadomość o schronie metalowym znajdującym się na podejściu pod drogę. Z tymi skąpymi informacjami załadowaliśmy się do forda i obraliśmy kierunek na południe.

Gdyby nie liczyć drobnych kłopotów ze światłami i spalonych hamulców to dojechaliśmy na parking pod Grossglocknerem bez większych problemów. Pewną obawą napawała nas tylko droga powrotna, ze względu na brak hamulców, a znajdowaliśmy się na wysokości 2500 m. npm. Ale przed nami pierwszy w życiu lodowiec i pierwsza góra w Alpach, więc hamulce musiały poczekać. Pierwszą noc spędziliśmy w czteropiętrowym parkingu. Na drugi dzień w godzinach południowych, wraz z czwórką krajan z Poznania wyruszyliśmy do góry. Godzina wyjścia nie była szczęśliwie dobrana ze względu na czekające na takich jak my seraki, ale lodowiec kusił.

Lodowiec okazał się w miarę bezpieczny, bez wielkich rozpadlin i szczelin, mimo tego momentami można było się poczuć jak na polu minowym. Każdy krok to znak zapytania.

 

 

 

podczas podejscia do metalowego schronu mogliśmy obejżeć cel naszej wspinaczki - rynnę Palawiciego

 

 

 

 

 

 



widok z lodowca na szczyt

 

 

 

 

 

 

 

 

 



podejście do schronu przez lodowiec

 

 

 

 

 

 

 

 

Do metalowego schronu doszliśmy wykończeni. Wysokość niby nie duża, ale powyżej 3000 m. npm. wszystkim odebrało moc. Pierwsza w życiu noc na wysokości 3200 m. npm była fatalna. Wstałem z wielkim bólem głowy i jedyne co byłem w stanie zrobić to zjeść kilka łyżek musli przygotowanego przez kolegów. Wcześniej w nocy na drogę Palawiciego wyszli Poznaniacy, ale pogoda była pod psem, więc my poczekaliśmy jeden dzień. Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę.



wreszcie po kilku godzinach spędzonych na lodowcu metalowy schron na wysokości 3200 m n.p.m. mieści się w nim 8 osób

 

 

 

 

 

 

 

 






Następnego dnia poranek przywitał nas słoneczna pogodą i jak na tamte warunki słabym wiatrem. Związani liną przeszliśmy lodowiec kierując się w stronę charakterystycznej rynny. Pierwsze problemy sprawiło nam przejście przez szczeliną brzeżną, której rozmiary nie były wielkie, ale pokryta była słabo związanym śniegiem. 


 

 

 

po dwóch dniach spędzonych w metalowej puszce pogoda zrobiła się wspaniała

 

 

 

 

 

 



widok z rynny na szczyt Johannis Berg 3453 m n.p.m. w dole schron

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 




Nachylenie rynny wynosiło około 60 stopni i jest to raczej twardy śnieg niż lód. Nie zakładaliśmy więc żadnych przelotów. Dzięki temu tempo wspinania było dla nas przyjemną niespodzianką. Zatrzymał nas w połowie drogi trawers pokryty twardym wodnym lodem na którym trzeba było założyć 2 lub 3 przeloty. Trawers poprowadził Krzysztof. Szczyt był na wyciągnięcie ręki. Byliśmy pewni że staniemy na nim około 12.00. Jak bardzo się myliliśmy. Ostatnim etapem wspinaczki miała być podobno, krótka i łatwa bariera skalna.

wspinanie w lodowej rynnie

 

 

 

 

 

 



ostatnia przeszkoda przed szczytem, 70 metrowa skalna bariera

 

 

Okazała się 70 metrowa i wcale nie taka łatwa. Głównym problemem była skała strasznie zerodowana, w której trudno było założyć jakikolwiek przelot. Aby nie było za łatwo skała była pokryta cienką warstwą lodu który nie był z nią związany i po uderzeniu odpadał od niej. Pokonanie tych ostatnich 70 metrów przed granią zajęło naszej trójce 3 godziny. Byliśmy wykończeniu i odwodnieni. Ostatnie kroki na szczycie były największym wysiłkiem w moim życiu. Ale było warto. To dla nas rekord wysokości 3798 m. npm. Panorama ze szczytu zapierała dech w piersiach.

 



zmęczeni ale szczęśliwi na szczycie

 

 

 

 

 

 

 

 

 



panorama ze szczytu

 

 

 

 

Znajdowaliśmy się w centrum Europy, a góry widoczne były po obu stronach po horyzont. Kilka fotek i czas na zejście. Droga zejściowa prowadziła przez niższy wierzchołek, a następnie stromą śnieżną granią. Na grani co 50 metrów powbijane były stalowe pręty. Skorzystaliśmy z nich, zakładając zjazdy. Dobrze, że nikogo nie było w schronisku niżej, bo gdyby ktoś zobaczył gości zjeżdżających na linie po stoku nachylonym 50 stopni to chyba popukałby się w czoło. Nam kołatała w głowach tylko jedna myśl, dojść do schroniska i czegoś się napić. Schronisko znajduje się na wysokości 3400 m. npm. i było nieczynne. Otwarta była tylko turystyczna kuchnia w której ustawiono prycze. Nocleg kosztuje 100 szylingów, które należało wrzucić do metalowej skarbony. Zabraliśmy się więc do topienia śniegu. Na nasze nieszczęście palnik gazowy dostał się w ręce Jacka Cywińskiego, który miał podczas tego wyjazdu szczególne zdolności do psucia wszystkiego co dotknął, np. mechanizmu opuszczania szyby w samochodzie Krzysztofa co skończyło się rozbrajaniem tapicerki na drzwiach samochodu. Tym razem przechylając odkręcony palnik zanieczyścił jego dyszę. Gdyby nie to, że udało się Krzysztofowi naprawić palnik to chyba umarlibyśmy z pragnienia. Dodatkowych atrakcji dostarczył nam piec, z którego dym nie uchodził kominem, ale do pomieszczenia. Następnego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną.



przed schroniskiem na wysokści 3400 m n.p.m trochę wiało podczas zejścia ale pogoda sprzyjała nam do końca

 

 

 

 

Dzień był piękny i słoneczny, trochę wiało 100 km/h. Zejście okazało się niebezpieczniejsze od podejścia. Ryzyko spadających seraków jest tam dużo większe niż na podejściu. Na dole przy wejściu na lodowiec Jacek wpadł nogą po pas w szczelinę. Uzmysłowiło nam to że znajdujemy się cały czas na terenie nieprzyjaznym dla nas. Podchodząc do parkingu z daleka wyczuliśmy zapach przygotowanego obiadu przez Jacka Ostrowskiego, który niestety nie wszedł na szczyt.



pakowanie i ostatni rzut oka na Wielki Dzwon

 

 

 

 

 

Po skonsumowaniu posiłku, załadowaliśmy forda. Po krótkim zjeździe okazało się, że hamulce naprawiły się same i kamień spadł nam z serca. Droga powrotna stała przed nami otworem.

 

Wszyscy byliśmy pełni podziwu dla 16 letniego forda który całkiem nie źle dał sobie radę z pokonaniem podjazdów 15 % i 2500 km. W drodze powrotnej w Czechach dla uczczenia zdobycia Wielkiego Dzwonu opróżniliśmy parę butelek browaru, potem Jakuszyce, pizza w Jeleniej Górze i Bydgoszcz.



Widok na szczyt z 4 piętrowego parkingu nad lodowcem. Kolorem czerwonym zaznaczyłem podejście a zielonym zejście

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin