KAZANIA PASYJNE - Zobaczyć Jezusa.doc

(154 KB) Pobierz
KAZANIE PASYJNE I

KAZANIE PASYJNE I

 

Nadszedł dzień przygotowania, ostatni z tzw. dni przaśników, kiedy to na pamiątkę wyjścia z Egiptu jadło się tylko chleb niekwaszony. W tym dniu każda rodzina składała w świątyni baranka na ofiarę, by potem wieczorem spożyć go podczas wieczerzy paschalnej. Taką właśnie wieczerzę z polecenia Jezusa mieli przygotować Piotr i Jan, ci sami, którzy parę dni później pobiegną do Jego grobu i stwierdzą, że nie ma Go tam, że zmartwychwstał. To było potem, ale zapamiętajmy ten szczegół, jakże ważny dla chrześcijan. „Gdzie chcesz, abyśmy ją przygotowali? Odpowiedział im: Oto, gdy wejdziecie do miasta, spotka się z wami człowiek niosący dzban wody. Idźcie za nim do domu, do którego wejdzie, i powiedzcie gospodarzowi: Nauczyciel pyta cię: gdzie jest izba, w której mógłbym spożyć Paschę z moimi uczniami? On wskaże wam salę dużą, usłaną; tam przygotujcie”. Jak widać – pełna konspiracja. Jezus bowiem wiedział, co jest w sercu każdego z Jego uczniów. On wiedział, kogo wybrał, a kto był synem zatracenia. On wiedział, że poprzedniego dnia Judasz był u arcykapłanów i uczonych w Piśmie i zaproponował im, że wyda Jezusa. Sprawił im tym nieoczekiwaną radość, bo od dawna naradzali się, jakby to Jezusa bez rozgłosu pojmać          i stracić, ale bali się ludu. I z tego powodu ustalili, że nie może to się stać w czasie święta. A tu taka niespodzianka …!

              Jezus wiedział, że szatan nakłonił już serce Judasza. Wiedział, że Judasz wziąwszy pieniądze, już tylko szukał sposobności, by dopełnić swego obłąkanego planu dyskretnie, bez wiedzy tłumu. Jezus, wiedząc to wszystko, nie chciał ułatwiać zadania nieszczęsnemu uczniowi, dlatego tak zakonspirował miejsce swej ostatniej Paschy. On chciał ją spożywać w spokoju, zwłaszcza że miał Apostołom wiele do powiedzenia, miał też im przekazać coś bardzo ważnego: nie symbol, nie jakiś znak, nie podobiznę, lecz siebie samego w znaku sakramentalnym chleba i wina, pod którym miał pozostać z nami aż do skończenia świata.

              Ważny w tym opowiadaniu i godny zapamiętania jest fakt, iż Jezus polecając Apostołom poczynić przygotowania do Wieczerzy Paschalnej, zachował się jak ojciec rodziny. Ale On nie posłał ich do świątyni, by tam, zgodnie z rytuałem zabili baranka (żaden z ewangelistów nic o tym nie mówi); to też było obowiązkiem ojca rodziny, a nie posłańca, więc Jezus, skoro przyjął na siebie tę rolę, musiałby iść sam. A On wiedział, że nie musi. Wiedział, że to On jest Barankiem Paschy wiekuistej, że to On jest Ofiarą składaną nie na pamiątkę wyjścia Izraelitów z Egiptu, ale na wyzwolenie człowieka – każdego człowieka – z niewoli grzechu, na pojednanie go z Bogiem. Wtedy Apostołowie jeszcze tego nie wiedzieli, jak wielu innych spraw, o których zaczął im Jezus mówić przy stole. Ale potem, po Jego zmartwychwstaniu staną się głosicielami tych tajemnic.

              Gdy nastał wieczór, wszyscy zajęli miejsca za stołem, a Jezus pośród nich. Był wyraźnie wzruszony, nie krył przed swoimi uczniami, że to Jego ostatnia Pascha z nimi, że to ostatni ich wspólny wieczór. „Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał”. „Zanim będę cierpiał” – co to znaczy? Zapewne wszystkim udzieliło się Jezusa wzruszenie i nastrój tego wieczoru, nad którym niewidzialnym cieniem zawisło Jego cierpienie. „Zanim będę cierpiał”. Mówił im o tym, przygotowywał ich na taką ewentualność, ale czyżby to miało być tuż, tuż?

              Nie pierwszy raz Apostołowie widzieli Jezusa wzruszonym. Oto płakał nad grobem Łazarza, zanim go z grobu wywołał do życia; płakał nad Jemu tylko znanymi przyszłymi losami Jerozolimy. Tego wieczoru wzruszenie Jezus zachował wyłącznie dla swoich Apostołów. Jakże był im bliski w tym szczególnym momencie. Jakże bardzo chcieli umilić Mu te ostatnie chwile, które im zostały. Jeszcze tylko ta wieczerza, ostatni sakralny posiłek, ostatnie pouczenia, wskazówki, przestrogi. Ale tylko Jezus znał czas i chwile, tylko Jemu była znana godzina Jego przejścia do Ojca.

              I właśnie w tej godzinie wybranej i wyznaczonej przez Boga, w godzinie swojej Paschy, Jezus wyraźnie zapowiedział, że nie będzie jej spożywał, aż się spełni w Królestwie Bożym. Podobnie powiedział o kielichu z winem, który podał Apostołom: że też go pić nie będzie, aż przyjdzie Królestwo Boże.

              Ostatnia Wieczerza Jezusa z Apostołami to obraz dobrze nam znany. Ten obraz, który dziś medytujemy jest żywym obrazem tej uczty, o której mówi prorok Izajasz, że sam Bóg ją przygotuje dla wszystkich ludów na swojej świętej górze. Do tego obrazu nawiązywał Jezus, gdy mówił o królu, który wyprawił wielką ucztę swojemu synowi, ale zaproszeni zaczęli się społem wymawiać. Więc król kazał zaprosić ludzi prosto z ulicy, tak trafił na ucztę człowiek nie mający szaty godowej. A Jezus mówił to tak, jakby miał tą ucztę przed oczami, jakby się nie mógł jej doczekać.

              W żadnym z tych obrazów nie pojawia się chleb, jest natomiast mowa o najlepszych mięsach i winach, które Bóg przygotuje dla swoich wybranych na swej górze świętej. Co więcej: z opisu wieczerzy paschalnej według św. Łukasza wynika, że Jezus jej nie spożywał, a tylko usługiwał Apostołom.

              Miał On swoje powody, by tak czynić. Dla Jego uczniów wieczerza paschalna, którą spożywali, była jedną z wielu w ich życiu. Dla Jezusa zaś miała ona zupełnie inny wymiar, wymiar zbawczy. Paschą był On sam, Paschą dla nich i dla wielu. Barankiem, który przez ofiarowanie siebie, swego Ciała i swojej Krwi, miał wyjednać ludziom odpuszczenie grzechów. Jezus nie mógł więc spożywać Baranka, który był symbolem Jego samego; nie mógł też pić wina, które było symbolem Jego Krwi. Nie mógł, bo wszystko, co czynił przy Ostatniej Wieczerzy było nauką, katechezą, którą Kościół będzie medytował i będzie nią żył aż do końca czasów.

              Dopiero po wieczerzy – jak podkreślają wszyscy ewangeliści – jakby dla wyraźnego oddzielenia Starego Testamentu od Nowego, Jezus wziął chleb, właśnie chleb a nie mięso paschalnego baranka, i dając go swoim uczniom powiedział: „Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje. Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”.

              I cóż na to Apostołowie? Brali do ręki ten chleb, brali go do ust; gryźli, połykali i nie czuli w ustach smaku ludzkiego ciała, nie delektowali się nim jak ów niemiecki kanibal – zwyrodnialec, który w Internecie ogłosił, że poszukuje człowieka, którego mógłby zjeść. Apostołowie wpatrywali się też w wino w kielichu i pili je. I cóż? Nie czuli w ustach smaku krwi.

Zresztą dlaczego mieliby czuć ich smak? Przecież chleb i wino stały się tylko zewnętrzną osłoną dla misterium pozostawania Boga pośród ludzi. Chleb dla dotyku, wzroku, smaku pozostał chlebem, a wino – winem. Apostołowie wierzyli jednak, że spożywali ciało Pana, byli o tym przekonani. Przecież On sam tak im powiedział. Powtórzył to, co wcześniej mówił w Kafarnaum, po rozmnożeniu chleba: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata”. Kto Go jednak wtedy rozumiał? Wielu wzruszyło ramionami i odeszło. Apostołowie jednak zostali i teraz błogosławili godzinę, w której się na to zdecydowali, wierząc, że On ma słowa życia wiecznego.

A my? Co my na to? Bo to my jesteśmy teraz spadkobiercami tamtych wydarzeń i wiary Apostołów. Wszystko to mamy możliwość przeżywać każdej niedzieli, w każde święto i w dzień powszedni, gdy uczestniczymy we Mszy św. Czy my Mszę świętą rzeczywiście przeżywamy, czy tylko fizycznie przebywamy w kościele? Czy przychodzimy do kościoła, bo chcemy uczestniczyć w misterium Boga przychodzącego, czy przychodzimy tylko pod kościół, by się z kimś spotkać, pogadać, pokazać? A może przychodzimy do kościoła tylko, dlatego, że taki jest zwyczaj? Czy klękamy na przeistoczenie? A co to takiego jest przeistoczenie? Czy pamiętamy, że gdy kapłan wypowiada słowa Jezusa: „To jest Ciało moje, to jest moja Krew Przymierza”, a potem nam je pokazuje to żywy Chrystus? Czy w czasie przeistoczenia przyklękamy, czy może przysiadamy na piętach i ani nam w głowie spojrzeć na ołtarz? Pytania można by jeszcze mnożyć, ale po co?

A przecież Msza św. to żywy Chrystus, który mając umrzeć za nas w Wielki Piątek – w Wielki Czwartek celebrował sakramentalnie tajemnicę swojej Męki i Zmartwychwstania. Chrystus chcąc nam zostawić coś na pamiątkę po sobie, zostawił właśnie siebie samego, tyle że pod postaciami chleba i wina. Dlaczego wielu ludziom Msza św. nic nie mówi?

Pewna kobieta powiedziała: „Film w telewizji jest tylko raz, a  Msza św. jeszcze nie raz będzie”. To prawda. Ale też prawdą jest, że każda Msza św. jest uobecnieniem tej jednej jedynej ofiary Syna Bożego. Czy wolno nam ją zlekceważyć?

Kiedyś na pustyni egipskiej żył pewien asceta. Utrzymywał on, że chleb, który przyjmujemy, nie jest naprawdę Ciałem Chrystusa, ale obrazem. Upierał się przy tym swoim zdaniu, aż następnej niedzieli podczas Mszy św. miał widzenie. Kiedy położono chleb na ołtarzu, zobaczył on jakby dzieciątko. A kiedy kapłan wyciągnął rękę, by chleb przełamać, oto zstąpił z nieba anioł Boży z mieczem i zabił dzieciątko w ofierze, a krew jego wlał do kielicha. Kiedy zaś kapłan łamał chleb, także anioł dzielił dzieciątko na kawałki. Nie koniec na tym. Gdy bowiem przyszła pora Komunii św. ów asceta i tylko on otrzymał kawałek okrwawionego ciała. Wstrząśnięty krzyknął wobec wszystkich: „Wierzę Panie, że chleb jest Twoim Ciałem, a wino jest Krwią Twoją”. I natychmiast to, co trzymał w dłoni, stało się chlebem, zgodnie z obrzędem.

Makabryczne widzenie. Bóg jednak wie, że człowiek jest słaby i bliżej mu do ziemskich przyzwyczajeń niż do wzniosłości subtelnych Bożych objawień. Dlatego od czasu do czasu daje nam takie objawienia, ku pokrzepieniu serc, ku ożywieniu wiary.

Około 1300 roku miejscowość El Cebrero w Pirenejach była widownią cudu eucharystycznego. Oto we wiosce Barkamajor żył człowiek, wielce pobożny. Niepogoda, często bardzo surowa w tym górskim kraju, nigdy mu nie przeszkodziła w codziennym uczestnictwie we Mszy św. Któregoś dnia w czasie śnieżnej burzy udał się do kościoła, ale nieco się spóźnił. Jeden z mnichów z klasztoru na przełęczy odprawiał Mszę św. w pustym kościele przekonany, że nikt nie przyjdzie. Zdrętwiały z zimna właśnie konsekrował hostię i wino, gdy zaskrzypiały drzwi i wszedł spóźniony tamten człowiek. Kapłan nie mógł się obejrzeć, by zobaczyć, kto przyszedł. Zakpił więc sobie w duszy: „Jak człowiek może stawić czoła tak wielkiej burzy, aby przyjść i zobaczyć odrobinę chleba i wina?”. Więcej w tych słowach skrywanego podziwu niż kpiny, ale w tym właśnie momencie hostia, która kapłan trzymał w rękach stała się kawałkiem krwawiącego ciała, a wino w kielichu – krwią. Długo jeszcze owo ciało pozostawało na patenie, a krew w kielichu. Aż dopiero królowa Izabela I hiszpańska, pielgrzymując do sanktuarium św. Jakuba w Compostelli, kazała złożyć drogocenne relikwie do odpowiednich naczyń i przechować w kosztownym relikwiarzu.

Nie jest łatwo człowiekowi przedrzeć się przez jego ziemskie ograniczenia do przeżywania misterium Boga, który pośród nas jest obecny w każdej Mszy św. Może jednak w oparciu o nasze dzisiejsze rozważania, za przykładem wiary ludzi, których wspomnieliśmy, przybliżymy się do ołtarza i wejdziemy poza zasłonę tajemnicy. Niech Bóg to sprawi. Amen.

 

KAZANIE PASYJNE II

 

Wieczerza już dawno się skończyła, nikt jednak nie wychodził. Jezus wyraźnie czuł się dobrze w tym gościnnym domu, pośród ludzi, z którymi łączyło Go tak wiele. Wyraźnie nie chciał myśleć o tym, co niebawem miało się stać.

              Dochodziła północ. Bóg niewidzialną ręką przesypywał w klepsydrze piasek czasu. Minuta po minucie przybliżał się moment męki i ofiary. Wreszcie powstali, odmówili przypisany hymn i wyszli w chłodną, wiosenną noc. Judasz wprawdzie jeszcze nie wrócił, ale pewnie sobie pomyśleli, że będzie wiedział gdzie ich szukać.

              Wyszli poza bramę miejską i wzdłuż murów schodzili w kierunku Getsemani, dobrze utrzymanego ogrodu oliwnego, będącego własnością gospodarza Ostatniej Wieczerzy. Nie szli przez miasto, gdzie na ulicach pokotem spali ludzie, dla których nie znalazło się miejsce w gospodzie, lecz obok pałacu arcykapłana Annasza. Z dziedzińca dobiegał gwar, pewnie i tam kończyła się wieczerza – tak pomyśleli Apostołowie.

              Gdyby oni wiedzieli, co tam się naprawdę działo. Gdyby wiedzieli, że to o nich tam rozprawiano, że pachołkom właśnie rozdawano miecze i kije, latarnie i sznury. Gdyby wiedzieli, że niedługo będą tędy wracać, ale jakże odmienny będzie to pochód. Gdyby wiedzieli!

              A także ci za murem arcykapłańskiego pałacu, arcykapłani i członkowie Wysokiej Rady, też gdyby wiedzieli, że właśnie obok przechodzi Ten, którego kazano im pojmać. Przecież tak bardzo chcieli uniknąć zamieszania. Ale nie wiedzieli. Wiedział tylko Jezus. On jeden. Może właśnie dlatego zatrzymał się, akurat w tym miejscu, i jakby wyraźnie prowokując los powiedział: „Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy”. Na to rzekł Piotr, jak zawsze zbyt pochopny do mówienia: „Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię”.

              Oj Piotrze, jesteś pewien tego, co mówisz? Nie wiesz, kim jest Ten, kto ci to przepowiedział – Jezus, o którym powiedziałeś, że jest Bożym Mesjaszem? Nie pamiętałeś, że Jezus wiedział o was wszystko, bo znał was do głębi? W duchu tej dogłębnej znajomości zapewnił cię tym strasznym zapewnieniem, od którego jeszcze dziś cierpnie skóra: „Zaprawdę, powiadam ci: dzisiaj, tej nocy, zanim kogut dwa razy zapieje, ty trzy razy się Mnie wyprzesz”. Piotr jednak w swoim niemądrym uporze usiłował przekonać Jezusa: „Choćby przyszło mi umrzeć wraz z Tobą, nie wyprę się Ciebie”. Inni, jakby nie chcąc być gorszymi, mówili to samo. Na własną zgubę. Jezus nie dyskutował z Piotrem, nie przekonywał, wszak powiedział wszystko: dzisiaj, tej nocy, kogut dwa razy zapieje, ty trzy razy się Mnie wyprzesz. Wkrótce Apostołowie mieli się przekonać, jak bardzo nie znali samych siebie.

              Ale oto już weszli do ogrodu. Marek – przyszły ewangelista – pilnujący Go tej nocy widział, że Jezus zaraz za bramą zostawił swych uczniów, zabierając ze sobą tylko Piotra, Jakuba i Jana. Teraz Jezus już nie krył tego, co działo się w Jego duszy: „Smutna jest moja dusza, aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie!”.

              Trzej Apostołowie przycichli więc jakby przeczuwali coś strasznego i posłusznie zostali. Patrzyli z niepokojem jak Jezus szedł pośród drzew, chwiał się i potykał o korzenie, aż upadł na ziemię i tak pozostał. Z oddali słyszeli jakby łkanie, jakby z trudem powstrzymywany szloch rozrywał mu piersi. Jezus się modlił. Czasem cicho, a czasem głośno wołał w tajemniczą dal: „Abba, Ojcze dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie!”. Jezus modlił się jak ktoś, kto się przeliczył z siłami, a nie mogąc sprostać odpowiedzialności błaga, by go od niej ratowano. Wnet jednak jakby zebrał się w sobie, jakby się opamiętał, bo dodał: „Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty”.

              Ale niebo milczało. Księżyc chyłkiem przemykał pośród gwiazd, noc opadała rosą na ziemię, wokół panowała cisza. Nikt nie wie, jak długo to trwało. Apostołowie nie wiedzieli, jakie słowa Jezus jeszcze wykrzyczał w niebo. Posnęli, choć tak bardzo chcieli czuwać. Zerwał się Piotr, gdy Jezus położył mu rękę na ramieniu: „Szymonie, śpisz?” zapytał go prawie współczująco. Zerwali się też pozostali, zawstydzeni, zaskoczeni, zmieszani. Jezus przemawiał do nich łagodnie, wyrozumiale, jakby nic się nie stało, dlatego tym bardziej bolał wyrzut: „Jednej godziny nie mogłeś czuwać? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe”.

              Przytakiwali skwapliwie, pełni rosnącego niepokoju, wstrząśnięci Jego widokiem. Jakże Jezus był teraz zmieniony. Jak odmieniła Go ta modlitwa. Dotąd zawsze Go rozpromieniała, biło z Niego szczęście i radość, aż chciało się Go naśladować. A teraz? Teraz wyglądał na śmiertelnie zmordowanego. Był blady i drżący, włosy miał zlepione potem, twarz umazaną we krwi. Czyżby modlitwa, rozmowa z Bogiem, aż tak mogła miażdżyć człowieka?

              Patrzyli za Jezusem, jak zgarbiony, przygnieciony jakimś ciężarem odchodził pomiędzy drzewa. Znowu upadł na twarz, a oni usłyszeli niby tę samą modlitwę, ale jakby inną. Nie wołał już: „Niech Mnie ominie ten kielich!”, lecz: „Ojcze mój, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, i muszę go wypić, niech się stanie wola Twoja!”. Modlił się jakby spokojniej, jakby pogodzony z losem, a może tylko bardziej wyczerpany, zrezygnowany, niemający już sił by zmagać się z wolą Ojca, czy raczej by zmagać się z sobą o wierność Jego woli.

              A może działo się tak, bo nie mógł już liczyć na najbliższych sobie ludzi? Bo znowu posnęli, bo oczy ich były senne, a serca omroczył im smutek. Gdy ich obudził, Jego łagodne spojrzenie bolało jeszcze bardziej, tak, że w końcu nie wiedzieli, co Mu odpowiedzieć.

              W tym miejscu św. Łukasz do swej Ewangelii wprowadza słowo „agonia”. Słowo to wywodzi się z języka greckiego. Pierwotnie oznaczało sportowe zmagania na stadionie. To samo znaczy w życiu: agonia to śmiertelna walka o utrzymanie się na powierzchni beznadziejnie tonącego życia, to śmiertelne zmaganie się z umieraniem mięśni, oddechu, świadomości, tętna. Wszechogarniający, ogromny lęk jest tylko zewnętrznym wyrazem toczącego się boju, albowiem agonii towarzyszy świadomość nieuchronności, niemożności uniknięcia śmierci i odczucie stopniowego ubywania sił. Temu lękowi towarzyszy poczucie osamotnienia, opuszczenia. W takich chwilach – jak zauważa św. Teresa od Jezusa – „dusza nie otrzymuje pociechy ani z nieba, do którego jeszcze nie należy, ani z ziemi, do której już nie należy”.

              Agonię zawsze przeżywa się po raz pierwszy i zawsze samotnie. Jedyną pomocą, jaką możemy dać umierającemu to po prostu być obok, otrzeć pot z czoła, gasnącą ręką trzymać w swej ciepłej dłoni, po prostu trzeba współ - czuwać i tak uczestniczyć w dopalaniu się ofiary.

              Wszystko to przeżył Jezus w Ogrójcu. Nic dziwnego więc, że Jego modlitwa miała postać powtarzania wciąż tych samych słów. Nic dziwnego, że Jezus wtedy tak bardzo łaknął odrobiny ludzkiego czuwania przy sobie, ciepła ludzkiej dłoni i wspierającej bliskości. Apostołowie zawiedli, bo może zbyt lekko potraktowali Jego prośbę o współczuwanie. Na oblicze Jezusa wystąpił gęsty pot, grubymi kroplami sączący się na ziemię. I w tej Jego udręce śmiertelnej walki o wierność Bożemu planowi zbawienia zjawił się anioł i umacniał Go. Oto, co znaczyły słowa Jezusa, że trzeba było, aby Chrystus cierpiał i tak wszedł do chwały swojej. Oto jak Bóg umiłował świat.

              Gdy patrzymy na Jezusa zmagającego się w Ogrójcu o wierność woli Ojca, lepiej rozumiemy i czujemy, jak bardzo Bóg umiłował człowieka. Każdego człowieka. Każdego pojedynczego.

              Widzimy Jezusa powalonego w Ogrójcu agonią i rozumiemy, że i na te chwile rozciąga się wieczernikowi „Oto Ciało moje, oto Krew moja za was, na odpuszczenie grzechów”. Oto właśnie tak Bóg umiłował świat, że Syna swego dał, aby każdy kto w Niego wierzy, każdy pojedynczy, każdy bez wyjątku, nie zginął, ale miał życie wieczne.

              Nie miejmy pretensji do Apostołów, że nie dotrzymali modlitewnego towarzystwa Jezusowi w Ogrójcu. Nie potępiajmy ich za to, że zasnęli, choć przyrzekli czuwać. W końcu było już po północy, a oni mieli za sobą dzień pełen napięć i emocji. Czasem ludzie nie umieją sprostać wyzwaniu, jakie niesie ze sobą umieranie kogoś z bliskich, wszak właściwych zachowań nie uczą w szkołach; uczy życie i ono też jest wymagającym egzaminatorem.

              W pewnym szpitalu starszy człowiek umierał na raka. Przyjechał do ojca syn z Niemiec i wstrząśnięty widokiem wynędzniałego starca, jakże innego od tego, którego pamiętał sprzed miesięcy, oświadczył może niezbyt głośno: „To już nie jest mój ojciec! Takim biedakom powinno się pomóc zastrzykiem!”. Na te słowa gasnący starzec poruszył się i powoli, z widocznym wysiłkiem i cierpieniem wyciągnął wychudzone ręce do swojej lekarki, a gdy się przybliżyła, przygarnął ją do siebie, czy raczej to on przygarnął się do niej. Wszyscy zrozumieli, że była to odpowiedź na okrutne słowa syna; gest wdzięczności za starania, za chronienie od cierpienia i niegodnej śmierci.

              I jeszcze świadectwo pewnego diakona z Ełku. „Był listopad. Jak każdej niedzieli, tak i wtedy poszedłem z Komunią św. do pani Ireny. Tego miesiąca po długiej nieobecności, na wieść o ciężkim stanie matki przyjechały jej dzieci z zagranicy. Od pierwszych dni rozmowy zmierzały do tego, gdzie by umieścić mamę. Najlepiej w domu opieki. Widziałem w oczach chorej ogromny smutek i żal. Po Komunii św. wsparła się o moje ramię i wolnym krokiem przeszliśmy do drugiego pokoju. Wzięła kartkę papieru – ponieważ nie mogła już mówić – i nieporadnie lewą ręką napisała: „Proszę księdza, niech mnie ksiądz ratuje! Ja nie chcę do domu starców! Ja czuję, że już tylko trochę życia mi zostało”. Potem uścisnęła moją rękę i długo mocno trzymała. Przeraziłem się. Dlaczego ja? Ja nie chcę – mówiłem bezradny. Potem już nic powiedzieć nie mogłem. Łzy ścisnęły mi serce. To tak bolało”.

              Nie potępiajmy tych ludzi, bo w ich sytuacji może mówilibyśmy i czynilibyśmy to samo. W kontekście medytacji i agonii Jezusa w Ogrójcu pomyślmy serdecznie o naszych zmarłych. Może wyrzucamy sobie, że i my przegraliśmy nasze czuwanie przy ich agonii, że byliśmy wtedy tacy mali, że stchórzyliśmy, bo nie wiedzieliśmy jak się zachować w decydującym dla nich momencie przejścia stąd tam, że wydarzenia nas przerosły. W wielkosobotni wieczór, gdy od paschału zapalimy nasze świece, zanieśmy na groby naszych bliskich światło zmartwychwstałego Pana.

              Pochylając się dziś nad ciernistą tajemnicą agonii Jezusa, pomyślmy też o naszym czuwaniu przy Nim. Nie tylko w Wielki Piątek, gdy ofiarujemy Mu część naszego czasu. Pomyślmy o Jego samotności np. o godzinie 15, jako o godzinie Jego śmierci na krzyżu za nas i za wielu. Odmówmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego lub choćby tylko wezwanie: „Któryś za nas cierpiał rany”. Niech to będzie nasz znak dla Boga, że ta męka i śmierć Jezusa Chrystusa nas jakoś obchodzą.

              A na godzinę czuwania trudną, gdy ciążą powieki, gdy ochoczy duch zwiędnie – proszę: „Przyjdź mój Jezu, pociesz mnie, bo Cię kocham serdecznie”. Amen.

 

KAZANIE PASYJNE III

 

Arcykapłan długo chodził nerwowym krokiem po sali. Już dawno minęła północ, a on wciąż nie kładł się spać. Wiedział, że ta noc nie na spanie jest przeznaczona. Czekał. Jakże dłużyło mu się to czekanie. Sprawdzał w myśli wszystkie elementy planu: czy się uda? Dlaczego wciąż jeszcze ich nie ma? A może Jezusa nie ujęli, może znowu uszedł, może znowu czymś oszukał służbę?

              Arcykapłan był niespokojny. Już kiedyś przecież nie raz próbowano ująć tego cudotwórcę z Galilei, On jednak wciąż się wymykał. Byli bezradni, a przecież wiedzieli, że przewlekać sprawy nie można. To właśnie arcykapłan Kajfasz powiedział, że lepiej będzie, by jeden człowiek umarł za naród, niż cały naród miałby zginąć.

              Kajfasz wtedy nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, że w tym momencie mimowolnie wygłosił proroctwo, bo rzeczywiście jeden miał umrzeć, ale nie tylko za naród, nie dla wybawienia Izraela spod okupacji rzymskiej, ale po to, by wszystkie dzieci Boże zgromadzić w jedno. Nie myślał wtedy, że jak przez jednego Adama grzech wszedł na świat, tak przez śmierć jednego Chrystusa człowiek miał odzyskać nadzieję na życie.

              Kajfasz nie był aż tak subtelnym teologiem, tak daleko myślą nie sięgał, a już na pewno odkupienia nie łączył Galilejczykiem tym Galilejczykiem, który arcykapłanom sprawiał tyle kłopotów. Kiedy postanowiono śmierć Jezusa, czekano na sposobną chwilę. I oto nadarzyła się, zupełnie niespodziewanie. Gdy bowiem sprawę już odłożono na po świętach, zjawił się jeden z uczniów Jezusa i przedstawił niecodzienną ofertę: „Co mi chcecie dać – czyli ile – a ja Go wam wydam?”. To niesamowite. Taka okazja!

              Tymczasem przybywali jeden po drugim członkowie Wysokiej Rady. Niektórzy wiedzieli już, po co ich wezwano o tak niezwykłej porze, inni dowiadywali się na miejscu, jaka to sprawa niecierpiąca zwłoki zgromadziła ich w pałacu arcykapłana. Już razem czekali na sprowadzenie Jezusa.

              Nie spał też Annasz, były arcykapłan, człowiek niebezpieczny, skryty i przebiegły, chłodny i wyrachowany lawirant. On miał przesłuchać Jezusa jako pierwszy. Miał Mu się przyjrzeć, ocenić Go i wybadać. Wszyscy wiedzieli, że Annasz zrobi to dobrze, był wyjątkowo chytry i podstępny, a sprawą Jezusa zajmował się już od dłuższego czasu. Twarz jego zawsze była gładka, mowa uprzejma, głos miękki, a przecież wszyscy wiedzieli, ze to tylko maska dla obnażonych mieczów.

              Przed takim człowiekiem stanął Jezus. Annasz długo przyglądał się więźniowi. Więc to jest ten zwodziciel tłumów – rozmyślał. Stał przed nim – wciąż w powrozach – człowiek, który był cieniem samego siebie. Suknia Jego była poplamiona, a On sam wyglądał bardzo marnie: poszarzała twarz pomazana była krwią, podkrążone, smutne, pełne bólu oczy patrzyły poważnie, głęboko, jakby sięgały samego dna duszy Annasza. I to ten człowiek zwodził tłumy – pomyślał pogardliwie i rozpoczął badanie. Wypytywał Jezusa o Jego naukę, o uczniów. Był uprzejmy, starał się mówić miękko, a przecież czuło się w powietrzu zapach burzy. Odpowiedź Jezusa uświadomiła Annaszowi, że nie jest to towarzyska pogawędka, ale przesłuchanie: „Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w św...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin