Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 02 - Mąż do zadań specjalnych.pdf

(530 KB) Pobierz
Polakowa Tatiana
Polakowa Tatiana
Mąż do zadań specjalnych
Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska
Tytuł oryginału Na dieto so swoim mientom
Copyright © for the Polish edition by Weltbild Media Sp. z o.o. Sp. k, Warszawa 2011
„Noc była parna" - napisałam i popatrzyłam w okno niewidzącym wzrokiem. No dobra, to
chyba nie najlepszy początek kryminału. To może tak: „Noc była letnia i parna"... Albo „Była
letnia, parna noc...". Rany, co ja z tą nocą?! Do licha z pierwszym zdaniem, najlepiej od razu
przejść do rzeczy, czyli do trupa... „Zaczęła ostrożnie schodzić krętą ścieżką i wkrótce
znalazła się nad jeziorem...".
- Ciociu Anfiso! - dźwięczny głosik ściągnął mnie z powrotem na werandę dużego domu. W
otwartym oknie pojawiła się twarz Lelki, sześcioletniej córki mojej przyjaciółki, u której
wypoczywałam na daczy.
- Cześć - powiedziałam, z ulgą rzucając długopis i odsuwając zeszyt.
- Cześć - uśmiechnęła się Lelka, okazując brak górnych jedynek i ogromną radość na mój
widok. - Pisze ciocia?
- spytała i zrobiła śmieszną minkę.
- Próbuję - westchnęłam. - A gdzie są wszyscy?
- Śpią. Ciocia Żenia w hamaku, mama w komórce, tam jest chłodniej. A mnie się nudzi -
wyznała Lelka i popatrzyła na mnie wyczekująco.
- Rozumiem - westchnęłam jeszcze raz, a potem podrapałam się po głowie i dyplomatycznie
zaproponowałam:
- Na kąpiel jeszcze za wcześnie, woda nie zdążyła się nagrzać...
- A w badmintona? - zapytała z nadzieją Lelka (tak naprawdę ma na imię Olga, ale wszyscy
mówią na nią Lelka). Gra w badmintona z sześciolatką to dopiero porywające zajęcie, ale
zawsze lepsze, niż siedzieć na werandzie w środku upalnego lata i próbować napisać
kryminał, gdy wszyscy chrapią w chłodnych, zacisznych miejscach.
- No to chodźmy - skinęłam głową i wstałam zza stołu.
Lelka pisnęła z radości. Wyjrzałam przez okno, nie zobaczyłam w pobliżu żywej duszy,
usiadłam na parapecie i zręcznie zeskoczyłam na ścieżkę, posypaną żwirem, wywołując
okrzyk zachwytu mojej sześcioletniej przyjaciółki.
- Ale super! - powiedziała. Wzięłam ją za rękę i poszłyśmy na trawnik przed domem. W
cieniu dwóch ogromnych lip, w hamaku, z książką na twarzy drzemała Żeńka. Słysząc nasze
głosy, wyjrzała spod lektury i zapytała leniwie:
- Jak tam praca?
- Nijak.
- No jak to, przecież chciałaś... - Żeńka uniosła się, obrzucając mnie surowym spojrzeniem.
- Cicho! - syknęłam, tłumiąc w zarodku próbę prawienia mi kazań.
Żeńka machnęła ręką i znów położyła książkę na twarzy. Zaskoczona odczytałam tytuł i
autora: J. Joyce „Ulisses". Podeszłam i wzięłam dzieło do ręki - było otwarte na jedenastej
stronie, a przecież wczoraj leżało na ławce z zakładką na piętnastej!
- No coś ty, czytasz od tyłu? - zapytałam.
- W przypadku arcydzieł nie ma znaczenia, jak je czytasz. Są takie uniwersalne.... Gracie w
badmintona?
- No...
- Aha, czyli praca...
- Zamknij się - warknęłam ze złością. Żeńka miała rację, a przyznawanie bliźniemu racji
zawsze jest przykre.
Pomysł przyjechania na daczę wyszedł od Żeńki. Miała urlop i chciała go spędzić w
Hiszpanii, ale zabrakło jej pieniędzy.
Wymyśliła więc, że poleci do Anapy nad Morzem Czarnym, ale niespodziewanie poznała
mężczyznę swoich marzeń i zakochała się, a gdy miłość przeminęła, pieniędzy nie zostało jej
nawet na samolot. Siedzenie przez całe wakacje w gorącym mieście to żadna przyjemność,
więc Żeńka postanowiła skorzystać z gościnności swojej przyjaciółki Wiery, która miała tę
jeszcze zaletę, że posiadała daczę. Spędzałyśmy więc urlop z Wierą i jej córką na wsi, a ja w
tym czasie próbowałam zacząć pracę nad kryminałem. Do dziesiątego października
powinnam oddać tekst do wydawnictwa, a ciągle nie mogłam wyjść poza pierwsze zdanie. W
poniedziałek mój mąż wybył w podróż służbową i miałam nadzieję, że pozostawiona sama
sobie w końcu wezmę się do roboty, ale nic z tego nie wyszło: słupek rtęci skoczył do
dwudziestu ośmiu stopni i dwa dni przeleżałam na balkonie, pogrążając się w bezmyślnej
bezczynności. To znaczy, myślałam o różnych rzeczach, ale nie miały one nic wspólnego z
kryminałem.
I wtedy pojawiła się Żeńka. Natrętnie zadzwoniła do drzwi, a ja poczłapałam otworzyć, senna
jak mucha.
- Co robisz? - zainteresowała się przyjaciółka, cmokając mnie w nos.
- Nic.
- A kryminał?
Westchnęłam ciężko i wzruszyłam ramionami.
- Jasne - Żeńka rozsiadła się przy kuchennym stole, po chwili zastanowienia wyjęła z lodówki
piwo w puszce, wypiła i powiedziała: - Nasi klasycy lubili latem tworzyć na łonie natury. W
majątku rodowym, w ostateczności w jakimś tam Pieriediełkinie.
- Dobrze im było.
- No właśnie. A Wierka zaprasza na działkę. Rzeczka, las, jednym słowem, natura.
Skoczymy? Nawet jak nie napiszesz kryminału, to przynajmniej się opalisz.
- Powinnam pracować - obraziłam się.
- A pracuj sobie na zdrowie! Dom jest duży, miejsca starczy dla wszystkich. Możesz sobie
siedzieć na werandzie, słuchać
śpiewu ptaków i pracować. Pojedziesz ze mną? Wierka jest w porządku, ale straszna
nudziara, no pomyśl, co ja tam będę robić?
- Ależ popracuj sobie! - powiedziałam złośliwie. - Napisz opowiadanie albo serię artykułów
do własnej gazety...
- Nie mogę, mam urlop i jako grzeczna dziewczynka w czasie urlopu wypoczywam, a
opowiadanie już napisałam. O mrówce. Przeczytam ci, chcesz?
To było coś nowego, zwykle Żeńka pisała o kotach albo psach.
- Dawaj - zezwoliłam. Opowiadanie było krótkie, spodobało mi się. Pochwaliłam przyjaciółkę
i spróbowałam sobie przypomnieć, który z klasyków tworzył latem na łonie natury.
- Pojedziesz? - zapytała żałośnie Żeńka, a ja skinęłam głową.
Tego samego dnia wieczorem byłyśmy już na daczy. Gościłam tu tylko raz, dwa lata temu, i
jak się okazało, przez ten czas sporo się zmieniło: zamiast rozpadającej się chałupki wznosił
się solidny dom z bali, z ogromną werandą i facjatką. Ogrodzenie, rzeźbiona furtka, ogródek,
trawnik i niedawno stworzone klomby świadczyły o tym, że dacza jest ulubionym miejscem
wypoczynku właścicieli. Co prawda sam właściciel bywał tu rzadko - mąż Wierki, Igor,
kierował własną firmą i w czasie urlopu kontaktował się z rodziną głównie przez telefon.
Dlatego Wierka tak się ucieszyła na nasz przyjazd; jej dom stał na uboczu, nie przyjaźniła się
z miejscowymi i nudziła się jak mops.
Tydzień zleciał nie wiadomo kiedy, opaliłam się wspaniale, ale nie napisałam ani jednego
zdania, choć każdego dnia obiecywałam sobie solennie, że wezmę się do roboty. Jednym
słowem normalka. „Jeszcze mam czas" - pocieszałam się w myślach. Mrugnęłam do Lelki i
wzięłam rakietkę.
Gra szybko się dziewczynce znudziła, ale mnie strasznie nie chciało się wracać na werandę.
Właśnie próbowałam wymyślić jakieś ważne zajęcie, gdy na ganku stanęła Wiera i zawołała:
- Hej, dziewczyny, idźcie do sklepu po chleb!
- I po lody? - ucieszyła się Lelka.
- Po lody też może być.
- Idziemy? - pociągnęła mnie za rękę.
- Chodźmy - skinęłam głową i poszłyśmy.
Do wsi było z pół kilometra. Szłyśmy gęsiego, Lelka przede mną, wymachując siatką, ja z
tyłu, przyglądając się skowronkowi. Po prawej zaczynały się pola kołchozu, po lewej stała
równa ściana młodych świerków.
- Ciocia Tonia, od której bierzemy mleko, powiedziała, że w młodniaku jest dużo grzybów.
- Gdzie? - nie zrozumiałam.
- O, tutaj - wyjaśniła Lelka, pokazując palcem w lewo i spochmurniała: - O, samochód tam
stoi.
Rzeczywiście, w cieniu, obok piaszczystej drogi stał srebrny lanos, pusty. Na grzyby chyba
jeszcze za wcześnie, ale może właściciel postanowił się przejść? W sumie nie było nic
dziwnego w tym, że stał tu samochód, a jednak Lelka zastygła i powiedziała, ściągając brwi:
- Widziałam go już.
- Samochód? - nie zrozumiałam. - To pewnie kogoś ze wsi.
- Nie. Widziałam go wcześniej - dziewczynka przestępowała z nogi na nogę, patrząc na mnie
ponuro.
- Takich samochodów jest całe mnóstwo - powiedziałam, nie rozumiejąc zainteresowania tym
autem.
- Widziałam go we śnie - wyszeptała Lelka, najwyraźniej przestraszona.
- We śnie?
- Tak. Tak mi tata powiedział, że we śnie...
Wtedy zza drzew z głośnym szczekaniem wyskoczył pies. Lelka krzyknęła zaskoczona,
przytuliłam ją, a owczarek niemiecki obiegł nas dookoła i przestał się nami interesować.
Minutę później pojawił się pastuch, na nasze powitanie odpowiedział skinieniem głowy i
ochrzanił psa.
- Przestraszyłaś się? - spytałam Lelkę.
- Nie, psów się nie boję - odparła dumnie.
Godzinę później piłyśmy herbatę na werandzie. Lelka pobiegła się bawić z koleżankami, a my
siedziałyśmy, nie mogąc się zmusić do tego, żeby wstać i pójść nad rzekę. Rozmawiałyśmy
leniwie, wachlowałyśmy się ręcznikami i skarżyłyśmy na upał. W końcu Wierka zaczęła
sprzątać ze stołu.
- Będziesz pracować czy idziesz nad rzekę? - spytała mnie. Żeńka nastawiła ucha, a ja
odparłam z rezygnacją:
- A jak tu pracować w taki upał?
- Też prawda. Lepiej idźcie się kąpać, a ja pozmywam i trochę się prześpię. Tak się czuję,
jakby mi ktoś cegłą przyłożył, głowa mnie boli i nawet mi się nie chce na nic patrzeć.
Wtedy dał się słyszeć szum przejeżdżającego samochodu i Wierka mimo wszystko spojrzała
w tamtą stroną, ja również. Za oknem przemknął ten sam lanos, którego widziałyśmy obok
lasku. Pojechał w kierunku rzeki. Nie było w tym nic dziwnego, tam jest most, a za nim duża
wieś i samochody czasem tędy przejeżdżają, chociaż do wsi prowadzi asfaltowa droga prosto
od szosy. Jednak Wierka zamarła z filiżankami w rękach i ściągnęła brwi, zupełnie jak jej
córka półtorej godziny temu.
- Co ci jest? - spytała Żeńka, która zawsze musi wszystko wiedzieć.
- A nic - odparła niejasno Wierka, odprowadzając samochód wzrokiem.
- Stał przy lasku - wtrąciłam się, chociaż nikt mnie o nic nie pytał. - Jak szłyśmy po chleb.
- W Stiepanowie jest dużo urlopowiczów - oznajmiła Żeńka z mądrą miną. I pewnie na tym
byśmy skończyły temat, gdyby nie to, że samochód znów pojawił się pod oknami. Przejechał
bardzo powoli i tym razem mogłam zobaczyć kierowcę - jasnowłosego chłopaka, mniej
więcej dwudziestopięcioletniego, w jaskrawożółtej koszuli.
- To on - oznajmiła Wierka.
- Kto? - spytała czujnie Żeńka, która jako dziennikarz nie mogła nie zadawać głupich pytań.
- Ten facet - odparła Wierka, mistrzyni durnych odpowiedzi.
- No i co? - nie poddawała się jedna moja przyjaciółka, a druga odpowiedziała:
- Nic. Tylko jakoś tak... Czuję niepokój.
Rozmowa dwóch kretynek. A ja zamiast je olać, sposępniałam i spytałam Wierkę:
- Ale czemu niepokój? To znaczy, w jakiej sprawie?
- Widziałam tego chłopaka - odparła. - W zeszłym tygodniu, w mieście. Poszłam do sklepu, a
on za mną... a potem kręcił się na podwórku.
- Myślisz, że cię śledził? - wytrzeszczyła oczy Żeńka. Ta myśl nawet Wierce wydała się
głupia, spojrzała z powątpiewaniem i opędziła się:
- A idź ty...
- No to co w takim razie? - indagowała Żeńka, której najwyraźniej sprawiało to przyjemność.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Szedł za mną, zobaczyłam go przypadkiem w witrynie. A
potem kręcił się po podwórku. I dzisiaj jest we wsi.
- Trochę dużo jak na zbieg okoliczności - powiedziałam rozsądnie. - Jeśli oczywiście nic ci
się nie pomyliło i to faktycznie ten sam chłopak...
- Może i pomyliło, wtedy był bez samochodu.
- A może się zakochał? - zasugerowała Żeńka, która od czasów wczesnej młodości miała
skłonność do romantycznych bredni. - Od pierwszego spojrzenia? Zobaczył cię i... - w tym
momencie nieco oklapła, ponieważ Wierka stała naprzeciwko niej i nawet Żeńce ten pomysł
nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Nie żeby nasza Wierka była jakąś potworą, co to, to
nie. Tylko jest strasznie nudna, co przekłada się na bycie dobrą żoną i troskliwą matką, no i
jest starsza ode mnie i od Żeńki, więc dla chłopaka z lanosa mogła być najwyżej ciotką. - No
co? - odchrząknęła Żeńka, nie mając zamiaru poddawać się bez walki. - To się zdarza
- popatrzyła na mnie wyzywająco, jakby spodziewała się, że zacznę zaprzeczać.
- Chodźmy się wykąpać - zaproponowałam pojednawczo i obie przyjaciółki zgodziły się ze
mną. Wierka postanowiła pójść jednak z nami mimo bólu głowy.
Kilka minut później już szłyśmy w kierunku rzeki. Niezbyt szeroka, w kilku miejscach
przypomina strumień, za to jest wyjątkowo czysta. Cywilizacja niemal nie tknęła tego
miejsca, ponadto rzeczkę zasilały podziemne źródła, co tłumaczyło, dlaczego woda jest zimna
nawet przy trzydziestostopniowym upale. Po piaszczystej ścieżce zeszłyśmy do tej części,
którą miejscowi nazywają Okrągłą Głębiną. Dzieci z piskiem i chlapaniem pluskały się i
nurkowały przy brzegu, podnosząc z dna muł - w odróżnieniu od nas siedziały tu od rana do
nocy. Żeńka skrzywiła się i popatrzyła na nas.
- Chodźmy na Dużą Głębinę - skinęła głową Wierka i poszłyśmy.
Duża Głębina wcale nie jest bardzo duża, ale uważa się ją za głęboką i dzieciaki tu nie
przychodzą, dorośli również zjawiają się niezbyt często. Od wsi szło się tu ponad kilometr, za
to od domu Wierki było bardzo blisko, tylko należało podejść od innej strony, co oznaczało,
że teraz musiałyśmy nadłożyć drogi. Mnie to nie martwiło, miałam słomiany kapelusz,
chroniący twarz przed słońcem, właśnie zjadłam trzy pierogi z truskawkami i spacer mi się
przydał, za to Żeńka nie mogła się powstrzymać od komentarzy.
- Trzeba było iść przez ogródek - warknęła.
- No to czemu nie poszłaś?
- Bo myślałam, że idziemy nad Okrągły.
- No to i my myślałyśmy tak samo, nie?
Przed nami pojawiły się krzaki wierzby i wkrótce rozbierałyśmy się już na płaskim brzegu.
- Ale ziiimna... - mruknęła Żeńka, wkładając stopę do wody. Skuliła się, postała, jakby
nasłuchując, a potem rozpędziła się i wbiegła do wody, podnosząc słupy rozbryzgów.
- Wariatka - pokręciła głową Wierka i usiadła na trawie. Spojrzałam na nią, potem na Żeńkę,
której głowa już pojawiła się na powierzchni i ostrożnie weszłam do rzeki. Nie lubię
gwałtownie skakać do wody, zanurzenie się zajęło mi całe pięć minut.
- Zróbmy wyścigi do tamtego brzegu! - zawołała Żeńka.
Pomysł mi się spodobał, odkrzyknęłam: „Dobra!" i podpłynęłam do przyjaciółki. Żeńka miała
więcej zapału niż umiejętności, szybko ją wyprzedziłam, a wtedy ona od razu straciła
zainteresowanie zawodami.
Skierowała się w stronę brzegu zarośniętego sitowiem i udając, że nie zwraca na mnie uwagi,
zanurkowała.
Przekręciłam się na plecy i leżałam tak, z rozrzuconymi rękami. Ze stanu absolutnej błogości
wyrwał mnie wrzask Żeńki. Darła się tak, że przerażona gwałtownie przekręciłam się na
brzuch, zapominając zamknąć usta. Żeńka stała po pierś w wodzie, tłukła w nią rękami i darła
się jak opętana.
- Czego tak wrzeszczysz? - zapytałam z wyrzutem, podpływając bliżej i dopiero wtedy
zwróciłam uwagę na twarz przyjaciółki. Wyglądała jak w szoku: wykrzywione usta,
wytrzeszczone oczy, a w nich takie przerażenie, że już sama miałam wrzasnąć, ale w porę się
opamiętałam i spytałam tylko: - Oszalałaś?
- Zabierz mnie stąd! - rozkazała Żeńka, niespodziewanie odzyskując przytomność. Zobaczyła
Wierkę, która właśnie wskoczyła do wody i zawołała do niej rozpaczliwie: - Nie podpływaj
tu!
- Żmija? - domyśliłam się i wzdrygnęłam. Żeńka złapała mnie za rękę i pomknęła do brzegu,
szczękając zębami. Chwilę później już stałyśmy na piasku, ja i Wierka szybko obejrzałyśmy
Żeńkę, nie znalazłyśmy na jej ciele żadnych zmian i się zdenerwowałyśmy.
- No i czego żeś się darła, wariatko? - zapytałam ze złością. Wierka, z natury dobra, spojrzała
na mnie z wyrzutem,
i powtórzyła to samo pytanie, tylko łagodniej i z pominięciem epitetu. Żeńka znów się
zatrzęsła, a Wierka zasugerowała:
- Pijawki?
- W rzece nie ma pijawek - ucięłam.
- Dlaczego? - nie uwierzyła Wierka.
- Skąd mam wiedzieć, nie ma i już.
- Na pewno? - powątpiewała Wierka, a Żeńka niespodziewanie wrzasnęła:
- Idiotki głupie, tam jest topielec!
- Co? - otworzyłyśmy usta ze zdumieniem.
- Topielec - powtórzyła Żeńka i odetchnęła z ulgą, jakby pozbyła się ogromnego ciężaru.
Przez minutę stałyśmy, gapiąc się na siebie, w końcu udało mi się wykrztusić:
- Myślisz, że to zabawne?
- Myślisz, że żartuję? - odparowała Żeńka, próbując powoli dojść do siebie. Nadal się trzęsła i
była blada.
- No? - ściągnęłam brwi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin