Bilard.doc

(76 KB) Pobierz

BILARD
yak



    Upał doskwierał okropnie. Nie było tchnienia wiatru, cienia, nie było nawet chłodzącego poszumu fal, który ginął gdzieś w gwarze plażowych rozmów. Zatopiony w słońcu, osłonięty parawanem, leżałem z twarzą ku oślepiającym promieniom i biłem się z myślami, co zrobić: wskoczyć do wody, zwinąć ten majdan i iść na piwo, czy leżeć tak dalej, zadając sobie tortury i czekać do tej dwunastej trzydzieści, żeby przyzwoicie wrócić na obiad... A może wreszcie podejść do tego chłopaka i zagadać?
    Mieszkał chyba w „Stoczniowcu”, zawsze wychodził z tamtego kierunku. I pod „Rybką” go widywałem, i przy „Lagunie”, ale wtedy już nie samego. Wówczas towarzyszył mu szczupły wysportowany gość, rzekłbym – pan o nienagannych manierach, które rzucały się w oczy nawet wtedy, gdy siedział przy piwie, ubrany tylko w swój granatowo-zielony dres. Miał ładną twarz, z której odczytać wieku nie było sposobu. Mógł mieć zarówno około czterdziestki jak i pięćdziesiątki. Sprawiały to jego mocno siwiejące włosy, które już zatraciły swoją pierwotną barwę, i kontrastowo czarne wąsy, starannie przycięte nieco poniżej kącików ust, które dodawały mu zarazem dystynkcji i powagi. Jak miał na imię – nie wiem. Mój sąsiad zza plażowego parawanu zwracał się do niego bezosobowo. Ten „Gość” onieśmielał mnie i paraliżował do tego stopnia, że nawet zwykła odpowiedź na pytanie: „Która godzina?” – nie mogła mi przejść przez gardło.
    Natomiast ten, na którego rzucałem ciekawe spojrzenia, to Michał. Słyszałem, jak „Gość” wstając od stolika powiedział: „Michał, idziemy zagrać w bilard”. To nie było pytanie ani propozycja, to po prostu było ogłoszenie decyzji. A Michał bez słowa wstał i poszedł z nim – gdzieś...
    Michał nie był kimś wyjątkowym. Wysoki, zawsze poważny i bez uśmiechu. Włosy miał czarne i lśniące, jakby bez przerwy smarował je żelem lub pianką. Zaczesywał je do góry, odsłaniając wysokie czoło. Twarz pociągła, cera bardzo gładka; rzekłbyś – młodzieniaszek, pączek gotowy do rozłożenia płatków i ukazania swego kwiatu. Ale niestety, pomyłka. Wąskie usta nadawały tej twarzy wyraz dziwnego uporu, może i dumy, a energiczne ruchy z ostrym wymachem rąk i szerokie kroki w marynarskim stylu zdawały się świadczyć o sile woli i zdecydowanym charakterze. I jeszcze jeden szczegół: słoneczne okulary. Tak ciemne, że oczu nie dojrzysz i tak połyskujące jak tajniak-ochroniarz na urlopie, noszone od rana do wieczora. Bo wieczorem spod gęstych brwi ukazywał swe wąskie, ciemne oczy, co tym razem dawało wrażenie zaciętości i przywoływało skojarzenie z kamiennym spokojem.
    „Gościa” nie widywałem na plaży. Natomiast Michał był tu co dzień. Miał swoje upatrzone miejsce, pewnie jak każdy; jak i ja. Ale to on ulokował się obok mnie, a nie ja przy nim. Co więc skierowało moją uwagę na tego zupełnie zwykłego, przeciętnego chłopaka? Otóż zawsze te same – albo takie same – kąpielówki: zielone, bawełniane, starego wzoru, które dziś niewielu już nosi; one – i ich zawartość. Gdy opalał się, półleżąc w przepastnym leżaku, te kąpielówki niemal „po brzegi” wypełnione były okazałymi jądrami spłaszczonymi naprężonym materiałem, z mocno wybijającym się dużym penisem, ułożonym jak grzbiet górskiego masywu dokładnie i równo pośrodku tej bawełnianej zieleni, od samego krocza aż po granicę zielonej gumki. Wprost mówiąc: natura nadzwyczaj hojnie go obdarzyła... To część „anatomiczna” przykuwająca moją uwagę; bo oprócz niej dziwna małomówność i jego służalcze podporządkowanie się woli tego apodyktycznego drugiego człowieka: „Idziemy grać w bilard.” A Michał jak automat: wstawał i szedł...
    Pomiędzy nimi – ja, z utrąconymi aspiracjami dokonania czegoś wielkiego, wzniosłego, z głową jeszcze do niedawna wypełnioną kolorowymi marzeniami i bajeczną wizją cudownego świata – teraz pozostającego już tylko w świecie własnej fikcji.
    Sam w jednoosobowym pokoiku wynajmowanym u dawnych znajomych ojca. Chyba tylko oni jeszcze nie wiedzą, kogo goszczą pod swym dachem. Dwadzieścia lat i pustka, bez gruntu pod nogami, jak zawieszony w próżni. Naiwność drogo kosztuje i właśnie za nią płacę. Na imię tej naiwności – Wojtek. Imponował mi swoim totalnym luzactwem i tu-mi-wisizmem. U niego zawsze były prochy i czad, przepitka nigdy poniżej czterdziestu wolt, ciągnęło się równo. A potem ciągnął każdy każdemu. Więc dlaczego ten gówniarz wybrał właśnie mnie? Jakby celowo jakiś zły duch postawił go na mej drodze! Dobrowolnie dać komuś chuja w zęby a potem oskarżyć o gwałt? Szczyt szczytów! To nie on, to jego tatulo, wiem, ten pierdolony lekarz. A synalek to chłoptaś z pierwszej gimnazjum, nad wiek wyrośnięty, z dużymi jajami i grubym kutasem. Skąd mogłem wiedzieć, że szesnastu lat jeszcze nie miał? Był prawiczkiem, ale o tym przekonałem się dopiero wtedy, gdy po same jaja wrąbałem się w jego dupę. Wił się i skomlał, z płaczem prosił, żebym mu dziś odpuścił, że nie chce. Co znaczy nie chce! Jak już go mam, to muszę! Zaliczyłem go dwukrotnie, raz po raz i zostawiłem leżącego jak zużyty worek treningowy... Dobrze, że gówniarz przed Temidą nie potwierdził wersji tego zasranego mecenasa, bo pewnie bym słońce oglądał z więziennej pryczy. Szczerze mówiąc, chłopczyk mi dupy nie dał, sam wziąłem, ale taka tu była zasada: wszyscy brali, nikt się nie pytał, czy dasz. Brałeś tego, na kogo miałeś ochotę albo tego, kto był pod ręką. Mnie też, gdy pierwszy raz, nikt nie pytał o zgodę. Też byłem zasranym gówniarzem, co to miał jeszcze mleko pod nosem, a zaliczyło mnie od razu dwóch, jeden na stojąco, drugi na leżąco. Do dziś pamiętam ten kurewski ból...
    Co się ze mną, do kurwy nędzy, dzieje? Byłem w dołku, ale po to tu przyjechałem, żeby z niego wyleźć! Żeby pokazać tym parszywym tchórzom, którzy już mnie spisali na straty, że jestem twardy! I – zasranej rodzince, która nagle zaczęła mnie traktować jak trędowatego. Matka, blada jak trup: „Taki wstyd, takie poniżenie...!” I ojciec, cedzący swe słowa jak jad: „Zawiodłem się na tobie. Mieć syna pedała...”
    Kto na kim się zawiódł?
    Samotność jest najgorszym wrogiem. Dopada znienacka i czyni spustoszenie nie tylko w psychice, ale w całym wnętrzu człowieka. Mam jej pomagać, zamykając się w pustym pokoju?
    Późny wieczór. Przespałem parę godzin upału leżąc w rozgrzebanej pościeli, zupełnie nago, z włączonym wiatrakiem u żyrandola. Gdyby nie mocna erekcja wywołana jakimś erotycznym snem – czy na odwrót, nie wiem – pewnie bym spał już do rana. Ale rozkoszna świadomość, że mój mały zawsze mi daje pożądaną satysfakcję, pomogła mi odzyskać równowagę. Ożywczy natrysk połączony z koniecznym onanizmem przywrócił mi rześkość ducha i ciała. Krótkie spodenki typu „khaki”, luźna koszulka zarzucona na ramiona, i wyszedłem.
    Pod „Rybką” dyskoteka na żywo, produkuje się facet-orkiestra z jakąś refrenistką ciągnącą melodyjne cygańskie „Ore-ore – sza-ba-da-ba-da – amore...”, jakieś dziewczyny tańczą na chodniku swój układ choreograficzny, nawet zgrabnie im to idzie. Stoliki pełne, ale Michała nie ma. Nie ma też jego „Gościa”. Może znów grają w bilard? Nie, ten tłok nie dla mnie. Skręciłem ku plaży, żeby po prostu wejść na skarpę ogrodzoną poręczą i ławeczkami, usiąść i patrzeć w ospałe morze, które nawet nie ma siły poruszać falami, leniwie przerzucając je po swej powierzchni... I – Michał? Zatrzymałem się niepewny, przywołując równy rytm serca. Tak, to jego sylwetka. Stał oparty o poręcz i patrzył. A przecież słońce już dawno utonęło za widnokręgiem, mewy przestały skrzeczeć, spoczywając gdzieś tam... Nikogo więcej. Tylko on i ja. Nie wiedziałem, co zrobić. Stać i patrzeć na niego jak zakochany małolat, czy podejść, stanąć obok niego i patrzeć wraz z nim w czarną bezkresną dal... Podszedłem. Piasek tłumił moje kroki, a gwar spod „Laguny” i muzyka spod „Rybki” płynęły teraz obok mnie jak sprzymierzeńcy. Stanąłem dokładnie za nim. Ciemne, dżinsowe spodnie, trochę niedopasowane, tyłek pośród nich jest jak nie ten, inny niż w tych zielonych kąpielówkach na plaży. Bliżej, jeszcze bliżej... Już mógłbym ugięciem bioder dotknąć jego pośladków... Mały mi staje. Dlaczego? Przecież nie miałem erotycznych myśli. Lekko, delikatnie – dotknąłem go. Otarłem się o niego. Nie odwrócił się. Nic nie powiedział. Pewnie tylko jakiś uśmieszek przeleciał mu po twarzy, ale nie mogłem tego widzieć. Otarłem się jeszcze raz. I jego odpowiedź: tyłkiem przywarł do mnie, zgniatając mi małego. Gdzie jego dłonie, gdzie ręce? Co to za układ? Są jego dłonie, sięgnęły ku mnie od tyłu. Więc moje powędrowały ku niemu, od przodu... Wtedy uskoczył jak oparzony, a mnie przeleciał zimny wiatr.
    – Co ty, kurwa, pojebało cię? – rzucił ostro, widząc mnie. Pewnie spodziewał się tu kogoś innego.
    Milczałem, patrząc mu w oczy.
    – Używacie tej samej wody, tak samo pachniesz, dlatego... – wyjaśnił ciszej, już opanowany, jakby sam przyznawał, że niepotrzebny był jego wybuch.
    – Jak ten biały? Kto to? – spytałem na pozór spokojnie.
    – Mój... sponsor.
    Zrozumiałem. Jak to swój zawsze rozpozna swojego! Krew mi napłynęła do twarzy.
    – Nie ładuj się w taki interes – powiedziałem zniżając głos. – Zacznij się cenić.
    – Nie jestem tani. A poza tym, to nie twój interes.
    Oczywiście, że nie mój. Przemilczałem, a mały powoli opadał mi w spodniach.
    – A ty nie na zarobek? – teraz on drwiąco patrzył mi w oczy.
    W tym momencie po prostu strzeliłbym go w pysk!
    – Stawiam na przyjemność – odpowiedziałem dobitnie, z naciskiem.
    – Idealista... Kiedyś też taki byłem. I ty rozmienisz ideały na drobną kasiorę, zobaczysz.
    – Na żadną.
    – Pierdolisz jak struś żyrafę. Sezon w pełni. Tacy jak ja, jak ty, po to tu są.
    – Ale nie ja.
    – Więc po co przyjechałeś?
    – Odpocząć.
    – Bajanie...
    – ...a nie po to, żeby dawać.
    – No to brać... Tacy też tu są. Ale wtedy kasuje ten, kto ci daje dupy. Ty płacisz.
    – Nikomu nie płaciłem i nie będę.
    – A mnie chcą płacić. Więc biorę.
    – Do czasu.
    – Wszystko jest do czasu. Więc trzeba korzystać.
    Rozmowa bez sensu – stwierdziłem, patrząc mu w oczy z jawnym szyderstwem. Stracił u mnie cały kredyt zaufania, jakim przy pierwszym spotkaniu go obdarzyłem. Zupełnie go nie rozumiałem. Zgorzkniały pesymista. Ciekawe, co by powiedział, gdyby znał moją historię?  
    – Dawno nie jebałeś – powiedział raczej niż spytał, stojąc w rozkroku swym marynarskim stylem, który mocno podkreślał wypukłość jego rozporka.
    – Dawno – potwierdziłem.
    – Chciałbyś? – i ułożył rękę na jajach, podrzucając je gestem Michaela Jacksona.
    – Może bym chciał...
    – Morze masz przed sobą... Ja chcę. Chętnie sobie odmienię. U ciebie? Tutaj?
    – Tutaj – zdecydowałem bez wahania, zaskoczony zarówno jego niespodziewaną propozycją, jak i własną zgodą, bo mały natychmiast mi się wyprężył. Po prostu już bardzo potrzebowałem jakiejś męskiej dupy. Żeby się wreszcie normalnie zaspokoić! A jego dupa od początku mi się podobała.
    – Pokaż, czym mnie potraktujesz – i złapał mnie za rozporek. – Zdaje się, że dobry... – i już rozpinał mi spodnie.
    – Na pewno dobry – odpowiedziałem obojętnie. Nie lubiłem takiego taksowania. Seks to seks. Nie raz przekonywałem się, że rozmiar pały nie jest proporcjonalny do ilości dawanej rozkoszy. Zaliczałem chłopaczka z chujem dwadzieścia dwa, który jeszcze dobrze nie wsadził, a już się spuścił. A inny, ze zwykłą miarową szesnastką, wyruchał mnie koncertowo.
    – Mam miarę w palcach – gniótł mi twardego penisa, a ja patrzyłem na to bez emocji. – Siedemnaście?
    – I pół...
    – Wiedziałem... Za to mój, uważaj... – wyrzucił swojego ze spodni, a mnie zatkało. – Potrzymaj sobie...
    Cholera, ale ogier! Pierwszy raz widzę takiego!
    – Dlatego drogo kosztuję. Stać cię...?
    – Za kasę? To spierdalaj! Sam się wyjebię! – oburzony odepchnąłem jego rozhuśtaną pałę, która zakołysała się ciężko.
    – Nie skacz. Twój – dobra grubość, takie lubię. Masz gumę?
    – Zawsze mam.
    – Zakładaj. Żelu nie musisz. Jestem pojemny, każdego biorę.
    Opuścił spodnie, ustawił się. Ładna dupa, zupełnie gładka, tylko rowek lekko zacieniony... Był pojemny. Jednym posuwem bez trudu wjechałem w jego gorące wnętrze, ale gdy przycisnąłem jaja do tej wypiętej dupy, nagle straciłem cały apetyt na seks. Fizyczne zbliżenie bez dreszczyku emocji, że właśnie tego chłopaka chciałem, rzadko daje satysfakcję. Pomimo tego, że – obserwując go na plaży – chciałem go mieć! – teraz nie czułem niczego. Waliłem go z zimną obojętnością, jakbym klepał tanią chałturę. Wysuwałem pałę po samą żołądź i dobijałem ostro, głęboko, po same jaja. Fizycznie jest dobrze, myślałem, ale psychicznie – przecież wiem, że pieprzę się ze zwykłym sprzedajnym żulem, który odcina kupony ze swojej przemijającej młodości.
    – Dobrze jebiesz... Podnieciłeś...
    – Nie rozśmieszaj mnie – odpowiedziałem i walnąłem na przyspieszenie, żeby czym prędzej dojść do wytrysku.
    – Nie walisz dla siebie. Chcesz mi pokazać, że ideały...
    – Że nie mam chuja owiniętego banknotem – przerwałem mu szorstko.
    Nie odpowiedział. Milczał do końca, dysząc z lekka i przypinając się do mnie z całych sił. Gdy już napinałem krocze, żeby moja ekstaza była choć ciut mocniejsza, przełożył swą rękę pod mój wór i wreszcie poczułem, że mam żywego chłopaka a nie manekina. Złapał mnie za jaja, kciuk wbił w moją twardą prostatę i wiercił nim, że po chwili wyrwałem się z niego jak ptak z klatki, zdzierając gumę, którą cisnąłem w piach i wystrzeliłem spermą wysoko, trzymając pałę jak lufę działka przeciwlotniczego opartą w rowku jego gorącej dupy. Z trudem stałem na nogach.
    Tak jak mówiłem: fizycznie – było doskonale. Psychicznie – szkoda, że nie stały za tym choćby dwa miłe słowa. Po prostu żul wie, jak podgrzać chłopaka, i tyle...
    Wytarłem kutasa w jego dupę, schowałem, zapiąłem spodnie. Rozstaliśmy się w milczeniu.
    Pierwszy wyszedłem z plaży. On jeszcze poprawiał jaja i układał w spodniach tego swojego pytona. Naprawdę rzadki okaz. Kto lubi dawać, takim ma dupę jak w raju. A jego dupa jaka była? Nie wiem. Po prostu pojemna, jak sam mówił. Mięśnie wyćwiczone, łapały mi kutasa jak swego, wciągały do środka i nie popuściły do ostatniej chwili. Zawodowiec...
    W „Lagunie” kolumny dudniły stonowanym rockiem, pod „Rybką” piwosze zmieniali szklanki, facet-orkiestra wraz ze swą refrenistką stroili się do kolejnego popisu. I... – zielono-granatowy dres, nad którym górowały srebrno-białe włosy, czarny przystrzyżony wąs i rozbiegane oczy wyraźnie kogoś poszukujące. Wiedziałem, kogo. Po chwili odnalazły. Michał dosiadał się obok Gościa dokładnie w momencie, gdy ja odstawiałem swą pustą szklankę.  
    Dziś Michała nie było na plaży, ale w tej chwili był mi zupełnie obojętny. Już nie tęskniłem za widokiem jego zielonych, bawełnianych kąpielówek przepełnionych okazałą moszną i wybijającym się dużym penisem.
    – Synu, bo ci dupę skopię! – krzyknąłem za rozpędzonym młodzianem, który sypnął mi piaskiem aż za parawan.
    – Przepraszam! – usłyszałem, ale o dupę rozbić takie przeproszenie. Piasek aż w zębach zgrzyta. Popatrzyłem w ślad za nim. Uciekał przed goniącym go kumplem, który zawrócił, widząc moją reakcję. Teraz wracał. Pszeniczny blondyn z dużymi workami pod oczami i szerokim kartoflanym nosem, plażowe spodnie poniżej kolan. Urody zero, ale sylwetka ładna. Zgrabny. I jaka kształtna dupa! Palce lizać! Wcześniej go tu nie widziałem. Chyba dopiero przyjechał. Ciekawe, gdzie się zatrzymał, gdzie mieszka?
    Drugie spotkanie z nim, przy automacie zręcznościowym, z którego za jedyne polskie dwa złocisze próbował wyciągnąć pluszową maskotkę. Nie udało mu się. Miał minę jak nieszczęśliwe dziecko. Stanąłem obok niego. Wyjąłem dwa złote, niech stracę. Naprowadziłem „pająka” na Kubusia Puchatka. Jest! Szał aplauzu wokoło. Przejechałem pająkiem do końca, zwolniłem uchwyt, i Kubuś Puchatek jest mój! Wyjąłem go z szufladki.
    – Masz – rzuciłem mu w dłoń; chwycił sprytnie. – Daj, komu chcesz.
    Nie dał nikomu. Złapał go wpół i uciekł, bo już gonili go dwaj inni.
    Sączyłem małe piwo „U Macieja”, nie chciałem do „Rybki”, żeby nie trafić na Michała z  Gościem. I po raz trzeci „mój” pszeniczny blondyn w swych kraciastych spodniach do połowy łydek. Wsuwał frytki, aż mu się uszy trzęsły. Wyrzucił tackę do kosza, otarł usta.
    – O! – dostrzegł mnie. Podszedł. – Nie zdążyłem ci podziękować za Puchatka – powiedział.
    – Niech ci przypomina morze – odrzekłem zdawkowo.
    – Na pewno! Schowałem go dobrze, bo już mi go chcieli ukraść – uśmiechnął się, a worki pod oczami zmarszczyły mu się jak staruszkowi. – Jestem ci winien dwa złote.
    – Odpłacisz w naturze – zażartowałem, a on uśmiechnął się. – Ile masz lat...? – spytałem nagle.
    – Siedemnacha, prawie osiemnaście – odpowiedział zdziwiony. – A co?
    – Nic. Po prostu wolę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
    – Piotrek...
    Nie o to mi chodziło, ale...
    – Dla mnie będziesz Kubuś Puchatek. Sam?
    – Nie, z kumplami, ale poszli na piwo – pokazał w stronę „Rybki”.
    – A ty?
    – Nie lubię piwa. Gorzkie.
    – Szkoda. Chciałem ci postawić, dług byłby większy.
    – To postaw koktajl – roześmiał się całą gębą.
    – Sponsora szukasz? – wyrwało mi się, nasuwając wiadome skojarzenie.
    – Nie. Ale jak się znajdzie... – odpowiedział wesoło i przysiadł obok, niemal dotykając mnie kolanem w kolano.
    Postawiłem. I popłynęła swobodna rozmowa. Dowiedziałem się, że jest z małej dziury na południu Polski i że ma tutaj w ośrodku wczasowym kelnerską praktykę. Dzisiaj ma dzień wolny, a jutro zapieprza od rana do wieczora.
    – Pewnie na dziewczynki nawet nie masz czasu – rzuciłem w pewnej chwili.
    – Daj spokój. Ja i dziewczynki... – spochmurniał.
    – Dlaczego?
    – Popatrz na mnie, to zobaczysz – wzruszył ramionami, zwieszając głowę.
    Zrozumiałem. Rozejrzałem się wokół dyskretnie. Stoliki tętniły gwarem, każdy zajęty był swoimi sprawami, nikomu ani w głowie nie było spojrzeć ku nam, więc... Moja dłoń delikatnie spoczęła na jego kroczu przy udach.
    – Co robisz, ktoś zobaczy – szepnął spłoszony, zatrzymując ruch moich palców.
    – Sam widzisz, że nikt – odrzekłem cicho, wymacawszy palcami penisa, którego wyszukałem w fałdach jego plażowych spodni, a on patrzył przerażony, jakby czekała nas zagłada świata. A mały mu twardniał.
    – Nie rób mi... tutaj... – wyszeptał, siedząc nieruchomo jak posąg, a ja wsunąłem palec pomiędzy guziki jego długiego rozporka i dotknąłem jajeczek. Powędrowałem wyżej, ściskając niedużego, już wyprężonego penisa. On tymczasem panicznym wzrokiem przeleciał sąsiednie stoliki.
    – Spuszczę ci przy nich, będziesz miał dodatkowy dreszczyk emocji.
    – Nie, proszę cię, zostaw... Nie mogę tak... – wyprężył się, aż mu kolana zadrgały.
    – Takiego nie można zostawić. Będzie się męczył – szepnąłem, wiążąc jego wzrok swoim spojrzeniem – i zacząłem lekki onanizm.
    Protestował tylko pozornie, bo nie uczynił żadnego gestu obrony. Coraz większe rumieńce pokrywały mu policzki, a ja dwoma palcami prowadziłem swe dzieło, trzymając mu penisa tuż pod wiązaniem napletka i podciągałem skórkę tylko na żołądź i tuż do dołu. Wiedziałem, że nie ucieknie. Nie zrobi sensacji. Złoty medal dla projektanta mody, który wymyślił te szerokie spodnie z takim długim rozporkiem. Można spokojnie pracować, nic nie widać... Zaciskał usta, oddychał coraz szybciej – i poleciał wytryskiem, który wystrzelił mi prosto w dłoń, klejąc mi palce.
    – Mówiłem, zostaw... – wyszeptał takim tonem, jakby się teraz ze wstydu miał zapaść pod ziemię. A ja jeszcze mu pogłaskałem jajeczka, poprawiłem penisa, kładąc mu go równo przy udzie i, jakby się nic nie stało, wyjąłem dłoń ze śladami jego spermy i... oblizałem palce. Patrzył, jak porażony, nerwowo zapinając się pod stołem. – Co ty... co robisz?
    – To znaczy, że coś dla mnie znaczysz – odpowiedziałem, bo tylko taka głupia gadka przyszła mi do głowy.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin