Dębski Eugeniusz - Yeates 06 - Władcy nocy złodzieje snów.pdf

(1184 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski
Władcy nocy,
złodzieje snów
2002
955779336.001.png
Mamie
- Czy pan pije, panie Marlowe?
- No, skoro już pani o tym wspomniała...
- Nie sądzę, żebym mogła zatrudnić detektywa używającego
alkoholu pod jakąkolwiek postacią. Nie pochwalam, nawet palenia
papierosów.
- A mogę sobie obrać pomarańczkę?
Raymond Chandler, Siostrzyczka
Iwonie Chudzikiewicz
Specjalne podziękowania za redakcję tekstu
Część pierwsza
„Nadawcy snów”
„Helmut sam pożegnał się z życiem”
Wszedłem do biura i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Od progu rozejrzałem się.
Potem zrobiłem ostrożny krok naprzód, śladem śmierci. No tak...
Wziąłem z biurka lupę, którą chyba podświadomie tam umieściłem w oczekiwaniu takiego
zastosowania i przyjrzałem się Helmutowi. Denat leżał na plecach, głowę miał owiniętą
swoją własną liną. Zadzierzgnięcie albo zatrucie pokarmowe, zdiagnozowałem i musiałem
mieć rację - nić, zazwyczaj wysnuwana skądś z tylnej części odwłoka, tym razem wychodziła
jakby z pyszczka. Pajęczyna, ostatnie łoże Helmuta, zadrżała od mojego oddechu, odwróciłem
się na chwilę i po kilku sekundach wróciłem do oględzin. Nic nie wskazywało na użycie siły,
Helmut sam pożegnał się z życiem - SPZŻ. Oto zdechł był ostatni pająk w moim smętnym
biurze!
Smutne jest życie takiego pająka. Musiał być głupi - przeszedł szparą pod drzwiami, by
przekonać się, że nie znajdzie tu nie tylko muchy, ale nawet muszego truchła. To zrozumiałe,
muchy posługują się węchem, natomiast w moich dwu pokojach nie było niczego do jedzenia,
a zapach tu panujący był niezniszczalną mieszaniną woni kurzu, oszczędnie stosowanego
„J&J Do Mycia Podłóg i Innych Takich” i suszących się w popielniczce niedopałków dwóch
cygar. Cygara, jak pamiętam, wypaliliśmy z moim ostatnim klientem, ostatnim, którego było
stać nie tylko na wynajęcie prywatnego łapsa, ale nawet na dwa cygara. Było to dość dawno
temu, dokładnie: dziewięćdziesiąt cztery dni temu. Wiem, bo właśnie dzisiaj, w
niespodziewanym przypływie werwy przespacerowawszy się od drzwi do biurka, zatrzymałem
się przy kalendarzu i skrupulatnie przerzuciwszy karty, obliczyłem to - trzy miesiące i dwa
dni. Kalendarz przesunął się z brudnego bobasa, którego umorusane ciałko, zamierzała
właśnie wymoczyć w rewelacyjnym mydełku, fałszywie uśmiechnięta, biuściasta mamusia.
Potem zerknąłem na zgrabną - czerwiec - mechaniczkę samochodową, przybrudzoną fachowo
i w odpowiednich miejscach olejem; popatrzyłem na lipiec - staruszkę, która wylała na męża
ketchup i uroczyście odgrywała rozpacz. Później, dokładniej przyjrzałem się sierpniowi,
uosabianemu przez ogrodnika i jego poplamioną sokiem z pomidorów żonkę, i w końcu
dotarłem do września, siwego Murzyna w białej, zachlapanej czekoladowymi lodami koszuli.
Wszystkie te personifikacje miesięcy miały być za chwilę oczyszczone i wyprane za pomocą
jakiegoś proszku. O, przypomniałem sobie, że powinienem odwiedzić pralnię. I to było
wszystko, co zaplanowałem sobie na dzisiejszy dzień. Resztę z tych kilku godzin miała mi
zająć sprawa.
Gdyby jakaś była.
Ale nie zanosiło się na to.
Nie zanosiło się na nic.
Odepchnąłem się od biurka, ostrożnie odchyliłem do tyłu i prawie od razu złapawszy
równowagę, zacząłem się kiwać na tylnych nogach krzesła. Pod tym kątem popatrzyłem na
okna. To bliższe wychodziło na tyły meksykańskiej knajpy i spływało od zewnątrz nierównymi
zaciekami tłuszczu w różnych odcieniach; gdyby zapach mógł się osadzać, miałbym za friko
witraż, ale miałem też świadomość, że gdybym otworzył okno, zapach papryki i cebuli
rzuciłby mną o podłogę. Drugie okno otwierało prostokątne ślepie na walijską łąkę.
Podszedłem bliżej, bo wydało mi się, że w perspektywie widzę cętkę wiszącego nieruchomo
nad wzgórzem skrzydlatego drapieżnika. Ale nie. Zdrapałem muszy pomiot z plakatu i
wróciłem na krzesło. Zapowiadało się kolejne długie, nudne, beznadziejne warowanie.
Było cicho. Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że cisza panowała tak głęboka, że słyszałem,
jak w rogu, na styku dwu ścian i sufitu, sika pająk. Dziś ten dyskretny hałas musiałem
zakwalifikować jako kurczenie się płatka farby.
- Byle do piątku - powiedziałem na głos.
Miałem w kieszeni coś około trzydziestu sześciu dolarów. Mało ludzi w Stanach może o
sobie powiedzieć, że cały ich majątek, naprawdę wszyściusieńko, co mają, to trzydzieści sześć
dolarów. Może jeszcze jakieś czterdzieści centów. Jednocześnie jeszcze mniej mogłoby
powiedzieć, że zwisa im ta sytuacja suchym glutem, bo w piątek mają dostać cztery miliony
sześćset pięćdziesiąt trzy tysiące siedemset siedemdziesiąt pięć baksów. Tyle, ile przewiduje
się na piątkowe losowanie. Tyle należy mi się za wykupione, dwa kupony totka, od wtorku...
Cenne papierki miło zaszeleściły w kieszeni koszuli.
Wstałem. Podszedłem do lustra i popatrzyłem na siebie.
- Kiedy w końcu przestaniesz się bawić w Marlowe’a, za trzy centy? - zagadnąłem swoje
odbicie. Facet w lustrze delikatnie uniósł jedną brew, lewą, tylko tę lewą, z tego byłem
najbardziej dumny, i mruknął głosem Bogarta: - Wymiękaj, koleś. I nie zapomnij zabrać ze
sobą tego swojego worka skrupułów. Nisko są cenione, bo nawet Negry się ich pozbyły.
Westchnąłem i wróciłem do biurka. Wygłupy czy nie - dzisiaj do roboty rzeczywiście nic
nie było. Skierowałem pilota na wieżę i z załadowanego rano zasobnika wybrałem po raz
trzeci „Płaskowyż deszczu” Marka Knopflera, kompakt zastartował od czwartego nagrania,
żebym mógł posmakować metalicznego, a jednocześnie miękkiego jak puch, dźwięku gitary...
...Chwilą przyglądałem się tym słowom, a potem jednym ruchem palca odesłałem je w
hibernacyjną otchłań dziewięciuset gigabajtów dzierżawionej pojemności archiwizującego
memorexu mojego domowego spinacza. Albo kiedyś stamtąd wypłyną, albo zostaną aż do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin