Korewicki Bohdan - Przez ocean czasu.pdf

(930 KB) Pobierz
Przez ocean czasu
K OREWICKI B OHDAN
P RZEZ OCEAN CZASU
T OM II
R OZDZIAŁ I
K RÓLESTWO GADÓW
?
Profesor zastanowił się chwilę, jakby się wahał, po czym rzekł:
— Nie jestem tego zdania. Fantastyczne katastrofy Cuviera miały kilkakrotnie niszczyć
doszczętnie świat organiczny i na początku każdej następnej ery miały powstać, a właściwie
być „stworzone” nowe, zupełnie inne zwierzęta i rośliny nie związane genetycznie z
poprzednimi. A my przecież nic podobnego nie twierdzimy. Drobne ssaki istniały już w kredzie
i jeszcze znacznie wczesnej, a gady wymarły nie wszystkie: krokodyle, żółwie, węże,
jaszczurki i warany żyją dotąd. Nie można więc nazwać tego krótkiego odkrytego przez nas
okresu oziębienia powszechną katastrofą. Przejściowe to oziębienie mogło wpłynąć hamująco
na czynności życiowe gadów, sprzyjać rozprzestrzenianiu się wśród nich epidemii i tym samym
stworzyć warunki ułatwiające ssakom osiągnięcie hegemonii. Oczywiście musiał zaistnieć cały
splot przyczyn — kończył swą myśl profesor — wygląda jednak na to, że odkryte przez nas
oziębienie mogło być jedną z nich, i to dość ważną.
Dominik nie usłyszał już odpowiedzi Segara; musiał opuścić laboratorium, gdyż Helena
prosiła go o zajęcie się klimatyzacją. Gdy po wyregulowaniu temperatury i wilgotności
powietrza wszedł do kajuty, zastał tam już docenta, który gderając pod nosem układał się na
spoczynek. Mimo zainteresowania przedmiotem rozmowy, której nie mógł dosłuchać do
końca, Dominik nie odzywał się do niego, pragnąc wypocząć między jednym a drugim
dyżurem. Jednak nie udało mu się zasnąć.
*
Minęło znów kilkadziesiąt monotonnych, ciężkich do zniesienia godzin.
Wreszcie kapitan rozpoczął hamowanie. Helena rozdzieliła pastylki, zrobiła dodatkowe
zastrzyki. Rozpoczęły się godziny może najcięższe z całej podróży.
O jakiejkolwiek pracy, a choćby o regularnych obserwacjach nie było już mowy.
Wycieńczona załoga przechodziła kolejno od stanu zupełnej obojętności do jakiegoś
chorobliwego podniecenia: nieoczekiwane wybuchy gniewu, rozdrażnienia zdarzyły się nawet
Jerzy Cuvier (1769–1832) — wybitny przyrodnik francuski, twórca paleontologii.
Dziesiąty chyba z rzędu dyżur Dominika wypadł przy wyzierniku „B”. Chronomobil
prowadził docent — milcząc. Także Dominik nie zdradzał chęci do rozmowy.
— O czym tak głęboko rozmyślasz? — spytał w pewnym momencie Segar, zdrapując
paznokciem zaschniętą kroplę smaru ze szkiełka szybkościomierza.
— Zastanawiam się, ile jeszcze mamy do przebycia, jak długo jeszcze potrwa chronomocja.
— Gdyby to ode mnie zależało, dawno rozpocząłbym hamowanie. Piotr gotów zużyć cały
uran, a potem co będzie? Gdyby jechał sam, niechby sobie robił, co mu się podoba, ale ja nie
mam ochoty wracać z tej głuchej ery na piechotę. Wyobraź sobie taki spacerek! Monikę,
naturalnie, rozboli noga, profesora — głowa, a Totka każą mi nieść na plecach. Dziękuję.
Schodząc z dyżuru, który objęli teraz Niekrasicz i Helena, Dominik wstąpił do laboratorium.
Zastał tam profesora żywo rozmawiającego z docentem.
— Stwierdziliśmy krótki okres obniżonej temperatury — mówił Segar — okres zimowych
przymrozków na pograniczu kredy i eocenu. Jest to niewątpliwie naukową rewelacją, ale czy
wnioski, jakie stąd wysnuwasz, nie są zbyt ryzykowne?
— Jakie wnioski? — spytał profesor spoglądając ponad okularami. — Że było to przyczyną
wymarcia świata mezozoicznych gadów? Obydwa zjawiska zbiegły się w czasie…
— Ale czy nie odnosisz wrażenia, profesorze, że wniosek ten zbyt przypomina od dawna
zarzuconą teorię katastroficzną Cuviera
*
profesorowi. Helena zapominała już o kolejności robienia zastrzyków: zdarzyło się raz, że
Segar dostał je dwukrotnie w ciągu godziny, a Dominik po czterech godzinach musiał się sam
upominać o zastrzyk! W nawigatorni przebywało stale dwóch ludzi, by w razie kiedy jeden
zemdleje, drugi mógł go zastąpić. Nadwerężone długotrwałą chronomocją systemy nerwowe
jadących coraz bardziej zatracały odporność.
Po sześciu godzinach szybkość z dziewięćdziesięciu lat na sekundę spadła do
siedemdziesięciu czterech.
Dominik, wracając z dyżuru do kajuty, ledwo się trzymał na nogach z osłabienia. Wstrząsało
nim raz po raz nerwowe drżenie, wzrok zachodził mgłą, a w uszach szumiało jak w młynie
piekielnym. Jedyną jego myślą było położyć się jak najprędzej i chociaż na chwilę zapaść w
bezprzytomną drętwotę…
Nagle ujrzał Monikę: szła, a właściwie — snuła się jak lunatyczka w stronę włazu. Złe
przeczucie zmusiło go do opanowania nerwów. Ostatnim wysiłkiem powlókł się za nią.
Widział, jak weszła na stopień trapu. Pierś jej falowała, usta miała otwarte, zdawało się, że
braknie jej tchu. Chwyciła ręką za korbę koła służącego do rozsuwania górnej klapy!…
Dominik błyskawicznie znalazł się przy niej i silnie szarpnął ją za ramię. Upadła
nieprzytomna… Usiłował zanieść ją do kajuty, lecz był na to za słaby. Z pomocą przyszedł mu’
profesor…
W ciągu następnych dziesięciu godzin szybkość zmniejszyła się do czterdziestu ośmiu lat na
sekundę. Dominik, po zastrzyku, prowadził chronomocję. Aparatura działała prawidłowo,
wskazówki zegarów nie wykazywały żadnych niepokojących wahań. Właściwie wszystko
teraz zależało tylko od wytrzymałości załogi. Wymizerowaną twarz Dominika, o podsiniałych,
zapadniętych oczach, okalała rzadka broda. Nie miał ani czasu, ani ochoty ogolić się. Wszystko
mu było obojętne. Teraz już i myśl o zbliżającym się końcu chronomocji nie sprawiała mu ulgi.
Nie czuł się na siłach myśleć z zainteresowaniem o przyszłym zetknięciu się z tak innym
światem. Jedyna rzecz, której naprawdę pragnął, to sen; mocny sen, dający prawdziwy
wypoczynek umysłowi i wyniszczonym nerwom.
Szybkość malała z godziny na godzinę. Trzydzieści, dwadzieścia pięć lat na sekundę.
Przytłumiony sygnał brzęczał bez przerwy, wypełniając ciszę. Dziwnym trafem brzęczenie
negatrinów usłyszano po raz pierwszy na małym zebraniu, które profesor zwołał w
laboratorium starając się wzbudzić czujność1 i odporność towarzyszy w końcowym odcinku
chronomocji. Było wątpliwe, czy go słuchano. Jeżeli nawet tak, to wypowiadane słabym
głosem słowa dolatujące do uszu zebranych były tylko pustymi dźwiękami. Helena, z głową
opartą o stół, wyglądała na półmartwą. Docent, blady jak trup, oddychał nierówno i
chrapliwie…
Nagle rozległ się gwizd. Z początku cichy, ledwo słyszalny, stopniowo coraz wyraźniejszy.
W miarę jak ton się obniżał, przechodził w znane wszystkim chronomocyjne brzęczenie.
Światło zmieniało barwę i natężenie. Z fioletowego stawało się błękitne.
Zebrani poruszyli się, jakby przebudzeni z odrętwienia. Brzęczenie, które w poprzednich
odcinkach podróży było dla nich tak przykre, obecnie sprawiło wszystkim ulgę. Było
niewątpliwą oznaką zbliżającego się końca chronomocji. Wyłączono zbyteczny już sygnał.
Monika wstała i przyniosła napój. Pili płyn, którego już od dawna nie brali do ust.
Dominik udał się do nawigatorni i zastąpił kapitana przy aparaturze. Przybył w porę:
Niekrasicz był już u kresu sił. Wąchając krople trzeźwiące, ocierając pot z czoła, usiadł przy
Dominiku. Bał się powierzyć mu całkowicie operowanie aparaturą w ostatniej fazie przed
zatrzymaniem się wozu. Szybkościomierz wskazywał jedenaście, potem osiem, siedem, pięć.
Dominik regulował z maksymalnym natężeniem uwagi. Niższy ton brzęczenia zdawał się
zlewać w jedno z uciskiem w skroniach i z uczuciem mdłości.
— Powąchaj te krople — rzekł kapitan, podając otwartą probówkę. Dominik wciągnął
głęboko mrożąco–piekącą substancję. Na chwilę umysł mu się rozjaśnił. Przekręceniem
regulatora wyprostował załamującą się linię oscylografu. Stopniowo zredukował szybkość do
trzech, a następnie do dwu lat na sekundę. Niekrasicz podniósł się i stanął obok Dominika przy
aparaturze.
— Czy popełniłem jakiś błąd? — spytał Dominik zaniepokojony.
— Nie, w porządku! — odparł. — Zbliżamy się do postoju. Ja sam poprowadzę:
odpocząłem.
Weszła Helena słaniając się. Zrobiła ruch ustami, jakby chciała coś powiedzieć, i osunęła się
na podłogę. Niekrasicz skinął ręką na Dominika, by się nią zajął. Dominik ocucił zemdloną i
wyszedł, by zobaczyć, co się dzieje z innymi. Na korytarzu ujrzał Monikę ratującą profesora. W
damskiej kajucie leżał nieprzytomny docent, przy nim siedział płaczący Totek.
„Zastrzyki! — myślał Dominik gorączkowo. — Muszę im zrobić zastrzyki!”
Otwarta apteczka leżała opodal, nie wiedział jednak, które wziąć ampułki. Na szczęście
nadeszła Monika. Mimo to trudno im było dać sobie radę w tych warunkach. Negatrina wyły w
przewodach coraz głośniejszym, coraz niższym basem; wirowało w głowie.
— Trzymajcie się! — zabrzmiały w głośniku słowa kapitana. — Trzydzieści pięć dni na
sekundę! Dobijamy!
Docent otrzymał zastrzyk w ramię. Potem Dominik uczuł, jakby sam zapadał się gdzieś w
nicość. Kiedy się ocknął, w wozie panowała zupełna cisza. Leżał na podłodze. Nad nim stał
Niekrasicz.
— Weź się w karby — mówił — pomogę ci przejść do naszej kabiny.
Dominik nie zdawał sobie sprawy, jak to przechodzenie się odbyło. Sen morzył go z
nieodpartą siłą. Zaledwie dotarł do łóżka, zasnął…
Obudził się, nie mogąc przez dłuższy czas zorientować się, gdzie się znajduje. Wreszcie
ujrzał leżących naprzeciwko profesora i docenta. Pod nim, na dolnym łóżku, spał Niekrasicz.
„Chronomobil stoi — pomyślał — i wszyscy śpią, więc i ja mogę spać dalej”. Odwrócił się na
drugi bok i ponownie zasnął.
Kiedy się obudził po raz drugi, kapitan i profesor spali nadal. Docenta nie było już w kajucie.
Dominik poczuł się wypoczęty. Wstał i jak człowiek po dłuższej chorobie, zachwiał się na
nogach, ale było to raczej skutkiem długiego snu niż wyczerpania. Teraz dopiero zdał sobie w
pełni sprawę, że przecież chronomobil zatrzymał się u celu podróży, w erze mezozoicznej… w
k r e d z i e ! Serce zabiło mu z emocji. Wyszedł na korytarz. Damska kajuta była zamknięta.
Udał się do laboratorium, a stamtąd do górnej sterowni. Ciepłe powietrze buchało do wnętrza.
Przez szeroko otwartą klapę ujrzał skrawek nieba, szary od chmur.
Wyszedł na grzbiet wozu. Miejsce postoju otaczał półkolem ciemny las iglasty; ale jakiż
dziwny był ten las… Drzewa o pokręconych, jakby ondulowanych gałązkach przypominały
mimo to swym prawidłowym kształtem duże choinki. Araukarie… wiedział, że są to araukarie.
Po drugiej stronie przestrzeń była otwarta i szary pułap chmur odbijał się w zwierciadłach
rozlewisk i bagien. Cisza panowała zupełna; najmniejszy powiew wiatru nie poruszał igliwiem,
nie muskał rąk ani twarzy i Dominik odniósł przez chwilę wrażenie, że nie obudził się jeszcze i
śni. Wciągnął parne powietrze głęboko w płuca. Ubogie podszycie lasu stanowiły młode
araukarie, drobne skrzypy i paprocie; dalej pomiędzy pniami i gałęźmi panował posępny cień.
Chłonął widok w niemej kontemplacji, nie mogąc oswoić się z tym, że rzeczywiście
znajduje się w tak bezmiernie odległej epoce. Wtem doleciały go z dala odgłosy rozmowy i
wkrótce z gąszczu wychyliły się postacie docenta i Moniki.
— Nareszcie jeden się obudził! — zawołał Segar, wymachując na powitanie wielką żerdzią.
Dominik zeskoczył z wozu i podszedł do nich.
— No i jak ci się tu podoba? — spytał znów docent. Dominik milczał, nie mogąc
sformułować odpowiedzi.
— A jak się ma reszta załogi? — spytał znów Segar.
— Zostawiłem ich jeszcze pogrążonych we śnie… Te araukarie wydają mi się takie
dziwne…
— Wydają ci się dziwne, gdyż są to odmiany dawno w naszych czasach wymarłe.
— Poza tym widywałem tylko pojedyncze młode drzewka, a tu cały stary las…
Zapanowało znów milczenie.
Dominik podniósł wzrok do góry. Warstwa chmur zdawała się przygniatać swym ciężarem
wszystko dookoła… i ta zupełna cisza…
Jedynie od strony wody dochodziło chwilami dalekie tajemnicze bulgotanie.
— Zobacz — rzekł docent — jakiego znaleźliśmy groźnego gada — i mówiąc to wyjął z
kieszeni małą, grubą jaszczurkę — jest tego tam dalej moc. Zwiedziliśmy dość znaczny kawał
puszczy.
— Rozpoczęłam kompletowanie zbiorów — dodała Monika wskazując na swój plecak.
Dominik chciał spytać, jak dawno oni już wstali, ale słowo „wy” albo „państwo” nie
przechodziło mu jakoś przez gardło; nie chciał łączyć Moniki z Segarem jednym wyrazem.
— Przyznaj się — rzekł nagle docent innym tonem, kładąc rękę na ramieniu Dominika — z
pewnością jeszcze nic nie jadłeś i musisz być głodny jak etruski pies. Idź, kochana — dodał
zwracając się do Moniki — nakarm chłopca, bo sam gotów nie dać sobie rady. Życzę dobrego
apetytu!
— Czy już dawno wstałaś? — spytał Dominik, gdy znaleźli się w laboratorium.
— Obudziłam się pierwsza. Miałam straszną ochotę pójść i zobaczyć, jak tutaj wygląda, ale
w pojedynkę przecież wychodzić nie wolno. Zajrzałam do was. Ernest już nie spał. Nie
chciałam was wszystkich budzić. Zwłaszcza Piotrowi należy się dobry wypoczynek i Helenie.
Dominik dostał kawałek zająca i mocną kawę.
— Czy chciałbyś jeszcze coś? — spytała Monika, — Muszę tam wrócić, bo zostawiłam
kamerę.
— Dziękuję — mruknął Dominik. Mimo głodu jadł bez zapału. „Może sobie iść — myślał
— kiedy chce i dokąd chce. Ale po co opowiada, że zostawiła kamerę, po co się przede mną
usprawiedliwia?”
Wszedł profesor przecierając oczy.
— Ależ spałem! — powiedział. — Czy wiesz? Obliczyłem, że od zakończenia chronomocji
minęło już dwadzieścia godzin! A ty? Dawno wstałeś?
— Niedawno.
— I nie wychodziłeś jeszcze?
— Wychodziłem.
— Wyjdę i ja zobaczyć. Kreda! Pomyśleć: dolna kreda!
W głosie profesora brzmiało wielkie wzruszenie i tyle młodzieńczego zapału, że Dominik
mimo woli zawstydził się, że w takiej chwili mogło go opanować uczucie zazdrości o kobietę.
Profesor wyszedł, a Dominik powtarzał sobie nadal słowo „kreda” i stopniowo nabierało
ono dla niego coraz większej wagi.
Wyszedł ponownie z wozu. Profesor, uzbrojony w lornetkę, oglądał krajobraz.
— Tam w wodzie — mówił — coś się porusza, ale trudno dojrzeć.
— Widziałem już kilka drobnych jaszczurów — rzekł docent stając przy nim. — Sądzę
jednak, że spotkamy tego mnóstwo. A to, co tam pluszcze… Czy ja wiem, można by podpłynąć
łodzią.
W tej chwili Monika wskazała ponad las.
— Patrzcie — zawołała mierząc kamerą — lecą!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin