Kostnica.pdf
(
674 KB
)
Pobierz
Kostnica
GRAHAM MASTERTON
KOSTNICA
Jeden
Staruszek wszedł do mojego biura i zamkn
ą
ł za sob
ą
drzwi. Miał na sobie pogniecion
ą
lnian
ą
marynark
ę
i
zielon
ą
much
ę
, a w dłoniach, naznaczonych plamami w
ą
trobowymi, trzymał panam
ę
zbr
ą
zowiał
ą
na piecze
ń
wskutek lat sp
ę
dzonych w sło
ń
cu kalifornijskim. Z jednej strony jego twarzy dostrzegałem k
ę
pki białego
zarostu, domy
ś
liłem si
ę
, wi
ę
c,
Ŝ
e goli si
ę
z trudem.
Odezwał si
ę
tonem prawie przepraszaj
ą
cym: — Chodzi o mój dom. On oddycha.
U
ś
miechn
ą
łem si
ę
i powiedziałem: — Niech pan usi
ą
dzie.
Przysiadł na brzegu krzesła z chromu i plastyku i oblizał wargi. Miał sympatyczn
ą
, zaaferowan
ą
twarz, jak
ą
chciałoby si
ę
widzie
ć
u własnego dziadka. Nale
Ŝ
ał do tych staruszków, z którymi ch
ę
tnie grywa si
ę
w szachy
podczas leniwych jesiennych popołudni, siedz
ą
c na balkoniku nad pla
Ŝą
.
— Nie musisz mi wierzy
ć
, je
Ŝ
eli nie chcesz, młodzie
ń
cze. Byłem ju
Ŝ
tutaj wcze
ś
niej i mówiłem to samo —
nalegał.
Przerzuciłem list
ę
umówionych wizyt, le
Ŝą
c
ą
na biurku.
— Faktycznie. To pan dzwonił w zeszłym tygodniu?
— I tydzie
ń
przedtem.
— I powiedział pan dy
Ŝ
urnej,
Ŝ
e pana dom...
Zawahałem si
ę
i spojrzałem na niego, a on na mnie. Nie doko
ń
czył mojego zdania pewnie, dlatego,
Ŝ
e chciał
usłysze
ć
to z moich ust. Obdarzyłem go biurokratycznym u
ś
miechem przez zasznurowane wargi.
Powiedział swoim łagodnym, dr
Ŝą
cym głosem: — Przeniosłem si
ę
do tego domu z mieszkania mojej siostry, na
górce. Sprzedałem troch
ę
rzeczy i kupiłem go za gotówk
ę
. Był do
ść
tani, a ja zawsze chciałem mieszka
ć
w
okolicach Mission Street. No, ale teraz...
Spu
ś
cił oczy i bawił si
ę
rondem kapelusza.
Wzi
ą
łem długopis. — Czy mog
ę
prosi
ć
o pana nazwisko?
— Seymour Wallis. Jestem emerytowanym in
Ŝ
ynierem. Głównie budowałem mosty.
— A pana adres?
— Tysi
ą
c pi
ęć
set pi
ęć
dziesi
ą
t jeden Pilarcitos Street.
— Okay. I ma pan kłopoty z hałasem? Znowu podniósł oczy. Były koloru wyblakłych bławatków, zasuszonych
mi
ę
dzy stronicami ksi
ąŜ
ki.
— Nie z hałasem. Chodzi o oddychanie.
Rozsiadłem si
ę
w moim obrotowym fotelu odbitym sztuczn
ą
czarn
ą
skór
ą
i postukałem si
ę
długopisem w z
ę
by.
Byłem przyzwyczajony do dziwacznych skarg, które trafiaj
ą
do wydziału sanitarno-epidemiologicznego
Nachodziła nas regularnie kobieta, która twierdziła,
Ŝ
e dziesi
ą
tki aligatorów, spuszczonych w latach
sze
ść
dziesi
ą
tych przez dzieciaki do klozetów, przedostały si
ę
kanałami pod jej mieszkanie na skrzy
Ŝ
owaniu ulic
Howarda i Czwartej, i usiłowały wej
ść
przez sedes, aby j
ą
zje
ść
. Był te
Ŝ
pewien stukni
ę
ty młodzian, który
uwa
Ŝ
ał,
Ŝ
e z jego termy wydobywa si
ę
niebezpieczne promieniowanie.
Có
Ŝ
, szajbusy czy nie, płacono mi za to, abym był dla nich miły i cierpliwie wysłuchiwał tego, co chc
ą
mi
powiedzie
ć
, oraz starał si
ę
ich przekona
ć
,
Ŝ
e San Francisco nie roi si
ę
od aligatorów i nie ukrywa si
ę
w tym
mie
ś
cie zielonego kryptonitu.
— A mo
Ŝ
e pan si
ę
myli? — powiedziałem. — Mo
Ŝ
e to swój własny oddech pan słyszy.
Staruszek z lekka wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzie
ć
,
Ŝ
e istotnie, to jest mo
Ŝ
liwe, ale raczej
nieprawdopodobne.
— Czy nie brał pan pod uwag
ę
przeci
ą
gów w kominie? — zasugerowałem. — Czasami powietrze w
ę
druje w dół
starym przewodem kominowym i ci
ą
gnie przez szpary mi
ę
dzy cegłami, tam gdzie s
ą
zamurowane kominki.
Potrz
ą
sn
ą
ł przecz
ą
co głow
ą
.
— No, je
Ŝ
eli nie jest to pana własny oddech i nie jest to ci
ą
g powietrza w kominie, to mo
Ŝ
e pan spróbuje
podpowiedzie
ć
mi, co to mo
Ŝ
e by
ć
?
Staruszek kaszln
ą
ł i wyj
ą
ł czyst
ą
, cho
ć
postrz
ę
pion
ą
chusteczk
ę
, któr
ą
przytkn
ą
ł do ust.
— Uwa
Ŝ
am,
Ŝ
e to oddychanie — powiedział. — My
ś
l
ę
,
Ŝ
e w
ś
cianach jest uwi
ę
zione jakie
ś
zwierz
ę
.
— Słyszy pan drapanie? Tupot łap? Tego typu rzeczy?
Znowu potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
— Tylko oddech?
Kiwn
ą
ł przytakuj
ą
co. Czekałem,
Ŝ
e powie co
ś
wi
ę
cej, ale najwyra
ź
niej sko
ń
czył. Wstałem i przeszedłem do
okna, które wychodziło na s
ą
siedni blok. Podczas ładnej pogody mo
Ŝ
na było st
ą
d popatrze
ć
na stewardesy, które
po godzinach pracy opalały si
ę
w ogródku na dachu, ubrane w bikini. My
ś
lałem wówczas,
Ŝ
e linie lotnicze
United istotnie bij
ą
wszystkie inne na głow
ę
. Ale dzisiaj mogłem przygl
ą
da
ć
si
ę
jedynie podstarzałemu
meksyka
ń
skiemu ogrodnikowi, który przesadzał pelargonie.
— Gdyby tam rzeczywi
ś
cie było uwi
ę
zione jakie
ś
zwierz
ę
, to pozbawione jedzenia i wody
Ŝ
yłoby tylko przez
pewien czas. A je
ś
li nie jest uwi
ę
zione, to słyszałby pan, jak biega — powiedziałem.
Seymour Wallis, in
Ŝ
ynier, wlepił wzrok w swój
kapelusz. Zacz
ą
łem sobie u
ś
wiadamia
ć
,
Ŝ
e staruszek
nie jest szajbni
ę
ty, wygl
ą
da jak zwyczajny, praktyczny
facet i ta wyprawa do wydziału sanitarno-epidemio-logicznego wskutek pozacielesnego sapania musiała
kosztowa
ć
go du
Ŝ
o przemy
ś
le
ń
. Nie chciał wyj
ść
na
głupka. Ale kto by tego chciał?
Powiedział cicho, lecz stanowczo: — Brzmi to jak oddech zwierz
ę
cia. Wiem,
Ŝ
e trudno w to uwierzy
ć
, ale słysz
ę
te d
ź
wi
ę
ki ju
Ŝ
od trzech miesi
ę
cy, prawie odk
ą
d tam mieszkam, i s
ą
bardzo wyra
ź
ne.
Odwróciłem si
ę
od okna. — Jakie
ś
nieprzyjemne zapachy? Znaki? Chodzi mi o to, czy nie natrafia pan na
odchody zwierz
ę
ce, na przykład w szafie, lub na inne
ś
lady?
— Dom oddycha. To wszystko. Dyszy jak wilczur w upale. Ech, ech, ech cał
ą
noc, a czasami i we dnie.
Wróciłem do biurka i usadowiłem si
ę
na powrót
w fotelu. Seymour Wallis spogl
ą
dał na mnie w oczekiwaniu,
Ŝ
e wyci
ą
gn
ę
jaki
ś
magiczny
ś
rodek zaradczy z
lewej dolnej szuflady. Byłem upowa
Ŝ
niony do t
ę
pienia szczurów, karaluchów, mrówek, os, wszy, pcheł i
pluskiew, ale moja licencja nie obejmowała oddychania.
— Prosz
ę
pana — powiedziałem mo
Ŝ
liwie jak najmilej — czy jest pan przekonany,
Ŝ
e przyszedł do wła
ś
ciwego
wydziału?
Kaszln
ą
ł. — A czy mógłby pan mi co
ś
innego
doradzi
ć
?
Mówi
ą
c szczerze, zaczynałem zastanawia
ć
si
ę
, czy nie odesła
ć
go do psychiatry, ale trudno jest powiedzie
ć
sympatycznemu starszemu panu,
Ŝ
e prawdopodobnie dostaje szmergla. A je
Ŝ
eli tam co
ś
rzeczywi
ś
cie dyszało?
Spojrzałem na przeciwległ
ą
ś
cian
ę
i na widniej
ą
c
ą
na niej współczesn
ą
czerwono-zielon
ą
reprodukcj
ę
. Kiedy
ś
,
zanim odnowiono nam biura, na
ś
cianie miałem tylko obszarpany plakat, który przestrzegał przed dotykaniem
jedzenia nie mytymi r
ę
koma, ale teraz wydział był urz
ą
dzony z wi
ę
kszym smakiem. Mówiono nawet o tym, by
nazwa
ć
nas „departamentem konserwacji otoczenia".
— Je
ś
li nie ma
Ŝ
adnych brudów ani widocznych oznak tego, co mo
Ŝ
e stanowi
ć
ź
ródło oddychania, to
niezupełnie rozumiem, dlaczego pan jest zaniepokojony. Prawdopodobnie to tylko nietypowe zjawisko
spowodowane konstrukcj
ą
pa
ń
skiego domu — powiedziałem.
Seymour Wallis słuchał tego z min
ą
, która wyra
Ŝ
ała mniej wi
ę
cej nast
ę
puj
ą
c
ą
opini
ę
: jeste
ś
pan biurokrat
ą
,
musisz pan recytowa
ć
te wszystkie pociechy, ale ja nie
wierz
ę
w ani jedno pana słowo. Kiedy sko
ń
czyłem, oparł si
ę
ci
ęŜ
ko o tył plastykowego krzesła i kiwał przez
pewien czas głow
ą
, rozmy
ś
laj
ą
c.
— Je
Ŝ
eli mogliby
ś
my co
ś
innego dla pana zrobi
ć
— kontynuowałem — gdyby potrzebował pan dezynsekcji
albo odszczurzania... to prosimy bardzo.
Obdarzył mnie przenikliwym, pozbawionym zachwytu spojrzeniem.
— Powiem panu prawd
ę
— odezwał si
ę
chrapliwie. — A prawda jest taka,
Ŝ
e ja si
ę
boj
ę
. Jest w tym oddychaniu
co
ś
takiego,
Ŝ
e cholernie si
ę
boj
ę
. Przyszedłem tutaj dlatego,
Ŝ
e nie wiem, gdzie mam si
ę
zwróci
ć
. Mój lekarz
twierdzi,
Ŝ
e mam słuch w porz
ą
dku. Architekt twierdzi,
Ŝ
e mój dom jest w porz
ą
dku, a psychiatra twierdzi,
Ŝ
e
nie dostrzega u mnie oznak gwałtownego starzenia. Wszyscy mnie uspokajaj
ą
, a ja to ci
ą
gle słysz
ę
i wci
ąŜ
si
ę
boj
ę
.
— Panie Wallis — powiedziałem — ja nie mog
ę
niczego zrobi
ć
. Nie znam si
ę
na oddychaniu.
— Mógłby pan przyj
ść
posłucha
ć
.
— Jak oddycha?
— Có
Ŝ
, nie musi pan.
Rozło
Ŝ
yłem r
ę
ce w ge
ś
cie współczucia. — Nie o to chodzi,
Ŝ
e nie chc
ę
. Po prostu musz
ę
załatwi
ć
bardziej
nagl
ą
ce sprawy zwi
ą
zane ze stanem sanitarnym miasta. Mamy zapchany
ś
ciek na Folsom i, naturalnie, s
ą
siedzi
s
ą
bardziej zainteresowani własnym oddychaniem ni
Ŝ
czyim
ś
. Przykro mi, panie Wallis, ale nie mog
ę
nic dla
pana zrobi
ć
.
Potarł zm
ę
czonym gestem czoło i wstał. — Dobrze — powiedział głosem zwyci
ęŜ
onego. — Rozumiem,
Ŝ
e ma
pan wa
Ŝ
niejsze sprawy.
Obszedłem biurko i otworzyłem mu drzwi. Wło
Ŝ
ył
swoj
ą
star
ą
panam
ę
i chwil
ę
stał, jakby chciał jeszcze co
ś
powiedzie
ć
i szukał słów.
— Je
Ŝ
eli zauwa
Ŝ
y pan co
ś
wi
ę
cej, jakie
ś
odgłosy biegania lub
ś
lady odchodów...
Skin
ą
ł głow
ą
. — Wiem, odezw
ę
si
ę
do pana. Ale problem polega na tym,
Ŝ
e wszyscy si
ę
specjalizuj
ą
. Pan czy
ś
ci
ś
cieki, wi
ę
c nie mo
Ŝ
e pan posłucha
ć
czego
ś
tak dziwnego jak oddychaj
ą
cy dom.
— Przykro mi.
Wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
i złapał mnie za przegub. Jego ko
ś
cista dło
ń
była nadzwyczaj silna i przez chwil
ę
wydawało mi
si
ę
,
Ŝ
e nagle
ś
cisn
ę
ły mnie szpony orła.
— Niech panu przestanie by
ć
przykro i niech pan zrobi co
ś
konkretnego — powiedział.
Podszedł tak blisko,
Ŝ
e widziałem siatk
ę
czerwonych
Ŝ
yłek na białkach jego przymglonych oczu. — Niech pan
przyjdzie, gdy sko
ń
czy pan prac
ę
, i posłucha chocia
Ŝ
przez pi
ęć
minut. Mam nieco szkockiej whisky, któr
ą
mi
przywiózł bratanek z Europy. Mogliby
ś
my si
ę
napi
ć
, a pan w tym czasie posłuchałby.
— Panie Wallis...
Pu
ś
cił mój przegub, westchn
ą
ł i poprawił kapelusz.
— Musi mi pan wybaczy
ć
— powiedział beznami
ę
tnie. — Chyba wpłyn
ę
ło to
ź
le na moje nerwy.
— Nie szkodzi — powiedziałem. — Prosz
ę
pana, je
ś
li uda mi si
ę
znale
źć
kilka wolnych chwil po pracy, przyjd
ę
.
Nie przyrzekam i prosz
ę
si
ę
nie martwi
ć
, je
ś
li si
ę
nie zjawi
ę
. Mam spotkanie tego wieczoru, wi
ę
c mog
ę
przyj
ść
raczej pó
ź
no. Ale postaram si
ę
.
— Dobrze — odparł, nie patrz
ą
c na mnie. Nie lubił traci
ć
panowania nad emocjami i starał si
ę
teraz je
uporz
ą
dkowa
ć
niby rozplatane motki wełny.
Po chwili dodał: — Wie pan, mo
Ŝ
e to park. To mo
Ŝ
e mie
ć
zwi
ą
zek z parkiem.
— Z parkiem? — zapytałem wprost.
Zmarszczył brwi, jakby wyrwało mi si
ę
co
ś
zupełnie niestosownego. — Dzi
ę
kuj
ę
za po
ś
wi
ę
cenie mi czasu,
młody człowieku.
Odszedł długim, błyszcz
ą
cym korytarzem. Stałem w swoich otwartych drzwiach, patrz
ą
c na niego. I nagle w
chłodnym klimatyzowanym powietrzu zacz
ą
łem dygota
ć
.
Tak jak to zwykle bywało, spotkanie wieczorne zdominował Ben Pultik z wydziału zajmuj
ą
cego si
ę
wywózk
ą
ś
mieci. Pultik był niewysokim m
ęŜ
czyzn
ą
o szerokich barach. Miał wygl
ą
d małej szafki odzianej w marynark
ę
.
Pracował „w
ś
mieciach" od czasu strajku generalnego w tysi
ą
c dziewi
ęć
set trzydziestym czwartym roku i
uwa
Ŝ
ał ich wywózk
ę
oraz likwidacj
ę
za jedno z najwy
Ŝ
szych zada
ń
ludzko
ś
ci, i w pewnym sensie miał racj
ę
, ale
niezupełnie.
Siedzieli
ś
my wokół stołu konferencyjnego, palili
ś
my za du
Ŝ
o i pili
ś
my st
ę
chł
ą
kaw
ę
ze styropianowych kubków.
Na zewn
ą
trz niebo zaci
ą
gały purpurowe i bladozłote zasłony chmur, a wie
Ŝ
e i piramidy San Francisco
pochłaniała brokatowa noc Pacyfiku. Pultik skar
Ŝ
ył si
ę
,
Ŝ
e wła
ś
ciciele restauracji prowadz
ą
cych kuchnie
ró
Ŝ
nych narodów nie pakuj
ą
odpadków w czarne foliowe torby i z tego powodu jego załogi brudziły
kombinezony resztkami egzotycznych potraw.
— Niektórzy moi ludzie s
ą
Ŝ
ydami — mówił, przypalaj
ą
c po raz który
ś
peta. — Ostatnia rzecz, na
któr
ą
maj
ą
ochot
ę
, to zapaskudzenie si
ę
niekoszernym
Ŝ
arciem.
Morton Meredith, szef tego wydziału, siedział w swoim krze
ś
le, na honorowym miejscu, a na jego ustach
widniał blady, drgaj
ą
cy u
ś
mieszek. Zasłonił dłoni
ą
ziewni
ę
cie. Jedynym powodem tych spotka
ń
było
zarz
ą
dzenie o stymulacji wewn
ą
trzzałogowej wydane przez urz
ą
d miejski, ale my
ś
l,
Ŝ
e Ben Pultik mógłby by
ć
stymuluj
ą
cym rozmówc
ą
, równała si
ę
zamówieniu moules farcies u MacDonalda. Tego nie było w menu.
Wreszcie o dziewi
ą
tej, po nu
Ŝą
cym sprawozdaniu zaprezentowanym przez eksterminatorów, opu
ś
cili
ś
my
budynek i wyszli
ś
my w ciepł
ą
noc. Da
ń
Machin, młody facet przypominaj
ą
cy tyk
ę
od grochu, który pracował w
laboratorium bada
ń
zdrowotno
ś
ci, przepchn
ą
ł si
ę
w moim kierunku i klepn
ą
ł mnie w plecy.
— Napijesz si
ę
? — zapytał. — Po takim spotkaniu gardło jest jak bezmiar pustynny.
— Ch
ę
tnie — odpowiedziałem. — Mog
ę
tylko zabija
ć
czas.
— Czas i pchły — przypomniał mi.
Dokładnie nie wiem, czemu lubiłem Dana Machina. Był ode mnie dwa lub trzy lata młodszy, nosił włosy obci
ę
te
na je
Ŝ
a, niby pole pszenicy w Kansas, i niemodne okulary, które zawsze sprawiały wra
Ŝ
enie, jakby miały mu
zaraz zlecie
ć
z zadartego nosa. Chodził w lu
ź
nych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach, miał wiecznie
przydeptane buty, ale jego dziwaczne i pokr
ę
tne poczucie humoru bawiło mnie. Miał blad
ą
twarz od
nadmiernego przesiadywania w zamkni
ę
tych pomieszczeniach, ale nie
ź
le grał w tenisa i znał tyle faktów i liczb
z przeszło
ś
ci, ile wydawcy „Ripleya".
Mo
Ŝ
e Da
ń
Machin przypominał mi moje bezpieczne podmiejskie dzieci
ń
stwo w Westchesterze, gdzie na
domach wisiały latarnie jak na doro
Ŝ
kach, wszystkie panie domu miały lakierowane włosy blond i woziły dzieci
buickami combi, a jesieni
ą
zapach palonych li
ś
ci był wst
ę
pem do sezonu jazdy na wrotkach i do zabaw w duchy.
Od tamtego czasu wiele mi si
ę
przydarzyło, na czele z paskudnym rozwodem i gwałtown
ą
, ale absurdaln
ą
przygod
ą
miłosn
ą
, i dobrze było wiedzie
ć
,
Ŝ
e tamta Ameryka istnieje jeszcze.
Przeszli
ś
my z Danem ulic
ę
i ruszyli
ś
my w gór
ę
w
ą
skim chodnikiem Gold Street do „Assay Office", ulubionego
baru Dana. Było to pomieszczenie o wysokim sklepieniu ze staromodn
ą
galeri
ą
i drewnianomosi
ęŜ
nymi
meblami dawnego San Francisco. Znale
ź
li
ś
my sobie stolik przy
ś
cianie i Da
ń
zamówił nam dwa piwa Coors.
— Zamierzałem pój
ść
dzi
ś
wieczór na Pilarcitos — powiedziałem mu, zapalaj
ą
c papierosa.
— Zabawa czy interesy?
Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem pewien. To ani jedno, ani drugie.
— Brzmi tajemniczo.
— Wła
ś
nie. Przyszedł dzi
ś
do mnie do biura starszy facet i oznajmił,
Ŝ
e ma dysz
ą
cy dom.
— Dysz
ą
cy?
— Podobno. Dyszy jak Lassie. Facet chciał wiedzie
ć
, czy dałoby si
ę
co
ś
z tym zrobi
ć
.
Przyniesiono piwa i Da
ń
poci
ą
gn
ą
ł par
ę
gł
ę
bokich łyków. Zostały mu białe w
ą
sy z piany, w których całkiem mu
było do twarzy.
— To nie jest przeci
ą
g w kominie — powiedziałem mu. — Ani jakie
ś
zwierz
ę
uwi
ę
zione w szczelinie
ś
ciany. Tak naprawd
ę
jest to autentyczny przypadek nie wyja
ś
nionej respiracji.
Miało to zabrzmie
ć
dowcipnie, ale Da
ń
potraktował t
ę
informacj
ę
powa
Ŝ
nie. — Czy mówił co
ś
jeszcze? Czy
powiedział, kiedy to si
ę
zdarza? W jakich porach dnia?
Postawiłem szklank
ę
. — Mówił,
Ŝ
e trwa to ci
ą
gle. Mieszka tam dopiero od kilku miesi
ę
cy, a to dzieje si
ę
, odk
ą
d
si
ę
wprowadził. Jest naprawd
ę
wystraszony. Chyba staruszek przypuszcza,
Ŝ
e to jaki
ś
duch.
— Mo
Ŝ
e i tak — powiedział Da
ń
.
— Jasne. A wła
ś
nie Benowi Pultikowi znudziły si
ę
ś
miecie.
— Ale ja mówi
ę
serio — nalegał Da
ń
. — Podobno zdarzały si
ę
takie przypadki,
Ŝ
e ludzie słyszeli głosy czy co
ś
podobnego. W pewnych warunkach d
ź
wi
ę
ki, które niegdy
ś
brzmiały w danym pokoju, mo
Ŝ
na ponownie
usłysze
ć
. Niektórzy twierdz
ą
,
Ŝ
e słyszeli rozmowy, które mogły si
ę
odby
ć
sto lat wcze
ś
niej.
— Gdzie ty si
ę
tego wszystkiego dowiedziałe
ś
?
Da
ń
poci
ą
gn
ą
ł swój male
ń
ki nos, jakby chciał go zmusi
ć
do wydłu
Ŝ
enia, i dałbym głow
ę
,
Ŝ
e zarumienił si
ę
. —
Mówi
ą
c szczerze — powiedział za
Ŝ
enowany — to zawsze interesowały mnie działania sił nadprzyrodzonych.
Powiedzmy,
Ŝ
e to rodzinne hobby.
— Ty? Taki zakuty naukowiec?
— Nie przesadzaj — powiedział Da
ń
— to nie jest tak zwariowane, jak mo
Ŝ
e si
ę
wydawa
ć
. Takie sprawy z
duchami zdarzały si
ę
. Moja ciotka zawsze twierdziła,
Ŝ
e duch Buffalo Billa Cody przychodził do niej po nocach,
siadywał przy jej łó
Ŝ
ku i opowiadał historie o dawnym Dzikim Zachodzie.
— Buffalo Bili?
Dan zrobił min
ę
pełn
ą
dezaprobaty. — Tak mówiła. Mo
Ŝ
e nie powinienem był jej wierzy
ć
.
Oparłem si
ę
plecami o krzesło. Z baru dobiegał sympatyczny szmer rozgadanych głosów, a obsługa roznosiła
sma
Ŝ
on
ą
kur
ę
i pieczone
Ŝ
eberka. Przypomniałem sobie,
Ŝ
e nie jadłem nic od
ś
niadania.
— My
ś
lisz,
Ŝ
e powinienem tam pój
ść
? — zapytałem Dana, gapi
ą
c si
ę
na dziewczyn
ę
w obcisłej koszulce z
nadrukiem „Oldsmobile Rocket" na piersiach.
— Ujmijmy to w ten sposób. J a bym poszedł. A mo
Ŝ
e powinni
ś
my i
ść
tam razem. Z rado
ś
ci
ą
posłuchałbym
domu, który oddycha.
— Z rado
ś
ci
ą
, co? Okay, je
ś
li zapłacisz połow
ę
za taksówk
ę
, pojedziemy. Ale nie my
ś
l sobie,
Ŝ
e ci tego faceta
zagwarantuj
ę
. Jest bardzo stary i mo
Ŝ
liwe,
Ŝ
e ma po prostu halucynacje.
— Halucynacja to oszukiwanie wzroku.
— Zaczynam my
ś
le
ć
,
Ŝ
e ta dziewczyna w koszulce
to tak
Ŝ
e halucynacja.
Dan obrócił si
ę
, a dziewczyna wyłowiła go oczyma. Zaczerwienił si
ę
jak burak. — Zawsze to robisz — oskar
Ŝ
ył
mnie poirytowany. — Oni tu pewnie my
ś
l
ą
,
Ŝ
e jestem jakim
ś
maniakiem seksualnym.
Doko
ń
czyli
ś
my piwo, po czym złapali
ś
my taksówk
ę
i pojechali
ś
my na Pilarcitos Street. Była to jedna
z tych krótkich uliczek na zboczu, gdzie parkuje si
ę
samochód, aby pój
ść
do japo
ń
skiej restauracji na
głównym ci
ą
gu. A potem, gdy si
ę
wraca opchanym
do mdło
ś
ci tempur
ą
i sake, nie mo
Ŝ
na tej uliczki
odnale
źć
. Domy tu były stare i ciche, ozdobione
wie
Ŝ
yczkami, podcieniami i cienistymi werandami.
Bior
ą
c pod uwag
ę
fakt,
Ŝ
e Mission Street była
zaledwie kilka jardów dalej, tutejsze domy zdawały
si
ę
dziwnie ponure i nie odpowiadaj
ą
ce czasowi. Dan i ja stan
ę
li
ś
my przed domem z numerem tysi
ą
c pi
ęć
set
pi
ęć
dziesi
ą
t jeden. Czuj
ą
c ciepły wieczorny powiew, patrzyli
ś
my na gotyck
ą
wie
Ŝę
i rze
ź
biony balkon, i na
szaraw
ą
farb
ę
, która schodziła płatami jak łuski ze zdechłej ryby.
— Chyba nie wierzysz,
Ŝ
e taki dom mógłby oddycha
ć
? — zapytał Dan, poci
ą
gaj
ą
c nosem.
— Nie wierz
ę
,
Ŝ
e w ogóle dom mo
Ŝ
e oddycha
ć
. Ale czuj
ę
,
Ŝ
e wła
ś
ciciel powinien sprawdzi
ć
kanalizacj
ę
.
— Na lito
ść
bosk
ą
, przesta
ń
— j
ę
kn
ą
ł Dan. — Nie mów o pracy po godzinach słu
Ŝ
bowych. Czy my
ś
lisz,
Ŝ
e na
przyj
ę
ciach szukam wszy we włosach go
ś
ci?
— Nie byłbym zdziwiony.
Mieli
ś
my przed sob
ą
star
ą
Ŝ
elazn
ą
bram
ę
i pi
ęć
pochylonych schodków prowadz
ą
cych na werand
ę
. Popchn
ą
łem
bram
ę
; była tak przerdzewiała,
Ŝ
e zawyła jak zdychaj
ą
cy pies. Weszli
ś
my na schodki i szukali
ś
my dzwonka na
ton
ą
cej w mroku werandzie. Wszystkie okna parterowe wychodz
ą
ce na ulic
ę
miały zaci
ą
gni
ę
te i zamkni
ę
te
okiennice, wi
ę
c wydawało nam si
ę
,
Ŝ
e gwizdanie czy wołanie jest bezsensowne. U stóp wzgórza przemkn
ą
ł
samochód policyjny z wł
ą
czon
ą
syren
ą
. Obok po ulicy szła roze
ś
miana dziewczyna z dwoma chłopcami. To
wszystko działo si
ę
w zasi
ę
gu wzroku i słuchu, ale tu, przy wej
ś
ciu do domu, istniała tylko cienista cisza i
uczucie,
Ŝ
e obok nas przepływaj
ą
zagubione lata, wyciekaj
ą
ce ze skrzynki na listy i spod ozdobnych
wej
ś
ciowych drzwi — zupełnie jak piasek sypi
ą
cy si
ę
z wiaderka.
— Tu jest kołatka — powiedział Dan. — Mo
Ŝ
e by zastuka
ć
kilka razy?
Spozierałem w ciemno
ść
. — Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego.
— Jezu — powiedział Da
ń
. — Nawet na widok kołatki mam ciarki.
Podszedłem i przyjrzałem si
ę
jej. Była ogromna, czarna ze staro
ś
ci i zniszczenia. Zrobiono j
ą
w kształcie łba
dziwacznego, parskaj
ą
cego stworzenia, które przypominało skrzy
Ŝ
owanie wilka z demonem. Nie wygl
ą
dała
zach
ę
caj
ą
co. Kto
ś
, kto wieszał co
ś
takiego na swoich drzwiach wej
ś
ciowych, nie mógł by
ć
w zupełno
ś
ci
normalny, chyba
Ŝ
e mu sprawiały przyjemno
ść
mary nocne. Pod kołatk
ą
widniał wygrawerowany jeden wyraz:
„Wró
ć
".
Da
ń
si
ę
wahał, wi
ę
c chwyciłem za kołatk
ę
i uderzyłem ni
ą
dwa lub trzy razy. D
ź
wi
ę
k rozszedł si
ę
głuchym
echem po domu i czekali
ś
my cierpliwie na odpowied
ź
Seymoura Wallisa.
— Co ci to przypomina? To co
ś
na kołatce? —
zapytał Da
ń
.
— Bo ja wiem... Chyba maszkarona.
— Mnie to si
ę
wydaje podobne do jakiego
ś
przekl
ę
tego wilkołaka.
Si
ę
gn
ą
łem do kieszeni po papierosy. — Ogl
ą
dałe
ś
za du
Ŝ
o starych horrorów — stwierdziłem.
Miałem zamiar znowu zastuka
ć
kołatk
ą
, ale usłyszałem,
Ŝ
e kto
ś
człapał w nasz
ą
stron
ę
z wn
ę
trza domu. Po
odci
ą
gni
ę
ciu górnej i dolnej zasuwy drzwi otworzyły si
ę
niepewnie i zatrzymały na ła
ń
cuchu. Ujrzałem za nimi
blad
ą
twarz Seymoura Wallisa. Patrzył z tak
ą
ostro
Ŝ
no
ś
ci
ą
, jakby spodziewał si
ę
bandytów albo mormonów.
— Pan Wallis? — zapytałem. — Przyszli
ś
my posłucha
ć
oddychania.
— Ach, to pan — powiedział z wyra
ź
n
ą
ulg
ą
. — Prosz
ę
chwileczk
ę
poczeka
ć
, zaraz otworz
ę
.
Wysun
ą
ł ła
ń
cuch. Drzwi, dr
Ŝą
c, otworzyły si
ę
szerzej. Seymour Wallis był ubrany w buraczkowy szlafrok, na
nogach miał kapcie. Spod szlafroka było wida
ć
jego włochate i chude nogi.
— Mam nadziej
ę
,
Ŝ
e nie przyszli
ś
my w niedogodnej chwili — powiedział Da
ń
.
— Nie, nie. Prosz
ę
wej
ść
. Zamierzałem tylko wzi
ąć
k
ą
piel.
— Podoba mi si
ę
pana kołatka. Ale jest taka troch
ę
odstraszaj
ą
ca, nie s
ą
dzi pan?
Seymour Wallis obdarzył mnie niepewnym u
ś
miechem. — Chyba tak. Gdy kupowałem ten dom, ju
Ŝ
tu była. Nie
wiem, co przedstawia. Moja siostra uwa
Ŝ
a,
Ŝ
e diabła, ale ja nie jestem taki pewny. A dlaczego umieszczono na
niej słowo „wró
ć
", nie dowiem si
ę
nigdy.
Znale
ź
li
ś
my si
ę
w wysokim, zat
ę
chłym przedpokoju, wyło
Ŝ
onym wytartym br
ą
zowym chodnikiem. Na
ś
cianach
wisiały tuziny po
Ŝ
ółkłych reprodukcji, grafik i listów. Niektóre ramki były puste, inne pop
ę
kane. Wi
ę
kszo
ść
obrazków przedstawiała widoki Mount Taylor i Cabezon Peak w odcieniach sepii. Były tam tak
Ŝ
e nieczytelne,
rudo poplamione mapy oraz wykazy jakich
ś
cyfr wypisane ko
ś
lawym i wyblakłym pismem.
Zatrzymali
ś
my si
ę
przy pierwszym słupku balustrady schodów. Był wyrze
ź
biony w ciemnym mahoniu. Na jego
szczycie stał na tylnych łapach nied
ź
wied
ź
z br
ą
zu. Zamiast pyska miał twarz kobiety. Same schody, wysokie i
w
ą
skie, wznosiły si
ę
ku ciemno
ś
ciom panuj
ą
cym na pi
ę
trze. Wygl
ą
dały jak schody ruchome skierowane w
najciemniejsze zak
ą
tki nocy.
— Lepiej chod
ź
cie t
ę
dy — powiedział Seymour
Wallis, prowadz
ą
c nas w kierunku drzwi znajduj
ą
cych si
ę
na ko
ń
cu korytarza. Nad nimi wisiała zniszczona
głowa jelenia z zakurzonymi rogami. Tkwiło w niej tylko jedno oko.
Da
ń
powiedział: — Prosz
ę
przodem — i nie byłem pewny, czy
Ŝ
artuje, czy nie. Ten dom naprawd
ę
mógł
nap
ę
dzi
ć
stracha.
Plik z chomika:
Bart1929
Inne pliki z tego folderu:
Krzywa Sweetmana.pdf
(972 KB)
Kondor.pdf
(1103 KB)
Katie Maguire.pdf
(942 KB)
Droga Żelazna.pdf
(2347 KB)
Brylant.pdf
(1808 KB)
Inne foldery tego chomika:
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin