Kostnica.pdf

(674 KB) Pobierz
Kostnica
GRAHAM MASTERTON
KOSTNICA
Jeden
Staruszek wszedł do mojego biura i zamkn ą ł za sob ą drzwi. Miał na sobie pogniecion ą lnian ą marynark ę i
zielon ą much ę , a w dłoniach, naznaczonych plamami w ą trobowymi, trzymał panam ę zbr ą zowiał ą na piecze ń
wskutek lat sp ę dzonych w sło ń cu kalifornijskim. Z jednej strony jego twarzy dostrzegałem k ę pki białego
zarostu, domy ś liłem si ę , wi ę c, Ŝ e goli si ę z trudem.
Odezwał si ę tonem prawie przepraszaj ą cym: — Chodzi o mój dom. On oddycha.
U ś miechn ą łem si ę i powiedziałem: — Niech pan usi ą dzie.
Przysiadł na brzegu krzesła z chromu i plastyku i oblizał wargi. Miał sympatyczn ą , zaaferowan ą twarz, jak ą
chciałoby si ę widzie ć u własnego dziadka. Nale Ŝ ał do tych staruszków, z którymi ch ę tnie grywa si ę w szachy
podczas leniwych jesiennych popołudni, siedz ą c na balkoniku nad pla Ŝą .
— Nie musisz mi wierzy ć , je Ŝ eli nie chcesz, młodzie ń cze. Byłem ju Ŝ tutaj wcze ś niej i mówiłem to samo —
nalegał.
Przerzuciłem list ę umówionych wizyt, le Ŝą c ą na biurku.
— Faktycznie. To pan dzwonił w zeszłym tygodniu?
— I tydzie ń przedtem.
— I powiedział pan dy Ŝ urnej, Ŝ e pana dom...
Zawahałem si ę i spojrzałem na niego, a on na mnie. Nie doko ń czył mojego zdania pewnie, dlatego, Ŝ e chciał
usłysze ć to z moich ust. Obdarzyłem go biurokratycznym u ś miechem przez zasznurowane wargi.
Powiedział swoim łagodnym, dr Ŝą cym głosem: — Przeniosłem si ę do tego domu z mieszkania mojej siostry, na
górce. Sprzedałem troch ę rzeczy i kupiłem go za gotówk ę . Był do ść tani, a ja zawsze chciałem mieszka ć w
okolicach Mission Street. No, ale teraz...
Spu ś cił oczy i bawił si ę rondem kapelusza.
Wzi ą łem długopis. — Czy mog ę prosi ć o pana nazwisko?
— Seymour Wallis. Jestem emerytowanym in Ŝ ynierem. Głównie budowałem mosty.
— A pana adres?
— Tysi ą c pi ęć set pi ęć dziesi ą t jeden Pilarcitos Street.
— Okay. I ma pan kłopoty z hałasem? Znowu podniósł oczy. Były koloru wyblakłych bławatków, zasuszonych
mi ę dzy stronicami ksi ąŜ ki.
— Nie z hałasem. Chodzi o oddychanie.
Rozsiadłem si ę w moim obrotowym fotelu odbitym sztuczn ą czarn ą skór ą i postukałem si ę długopisem w z ę by.
Byłem przyzwyczajony do dziwacznych skarg, które trafiaj ą do wydziału sanitarno-epidemiologicznego
Nachodziła nas regularnie kobieta, która twierdziła, Ŝ e dziesi ą tki aligatorów, spuszczonych w latach
sze ść dziesi ą tych przez dzieciaki do klozetów, przedostały si ę kanałami pod jej mieszkanie na skrzy Ŝ owaniu ulic
Howarda i Czwartej, i usiłowały wej ść przez sedes, aby j ą zje ść . Był te Ŝ pewien stukni ę ty młodzian, który
uwa Ŝ ał, Ŝ e z jego termy wydobywa si ę niebezpieczne promieniowanie.
Ŝ , szajbusy czy nie, płacono mi za to, abym był dla nich miły i cierpliwie wysłuchiwał tego, co chc ą mi
powiedzie ć , oraz starał si ę ich przekona ć , Ŝ e San Francisco nie roi si ę od aligatorów i nie ukrywa si ę w tym
mie ś cie zielonego kryptonitu.
— A mo Ŝ e pan si ę myli? — powiedziałem. — Mo Ŝ e to swój własny oddech pan słyszy.
Staruszek z lekka wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzie ć , Ŝ e istotnie, to jest mo Ŝ liwe, ale raczej
nieprawdopodobne.
— Czy nie brał pan pod uwag ę przeci ą gów w kominie? — zasugerowałem. — Czasami powietrze w ę druje w dół
starym przewodem kominowym i ci ą gnie przez szpary mi ę dzy cegłami, tam gdzie s ą zamurowane kominki.
Potrz ą sn ą ł przecz ą co głow ą .
— No, je Ŝ eli nie jest to pana własny oddech i nie jest to ci ą g powietrza w kominie, to mo Ŝ e pan spróbuje
podpowiedzie ć mi, co to mo Ŝ e by ć ?
Staruszek kaszln ą ł i wyj ą ł czyst ą , cho ć postrz ę pion ą chusteczk ę , któr ą przytkn ą ł do ust.
— Uwa Ŝ am, Ŝ e to oddychanie — powiedział. — My ś l ę , Ŝ e w ś cianach jest uwi ę zione jakie ś zwierz ę .
— Słyszy pan drapanie? Tupot łap? Tego typu rzeczy?
Znowu potrz ą sn ą ł głow ą .
— Tylko oddech?
Kiwn ą ł przytakuj ą co. Czekałem, Ŝ e powie co ś wi ę cej, ale najwyra ź niej sko ń czył. Wstałem i przeszedłem do
okna, które wychodziło na s ą siedni blok. Podczas ładnej pogody mo Ŝ na było st ą d popatrze ć na stewardesy, które
po godzinach pracy opalały si ę w ogródku na dachu, ubrane w bikini. My ś lałem wówczas, Ŝ e linie lotnicze
United istotnie bij ą wszystkie inne na głow ę . Ale dzisiaj mogłem przygl ą da ć si ę jedynie podstarzałemu
meksyka ń skiemu ogrodnikowi, który przesadzał pelargonie.
— Gdyby tam rzeczywi ś cie było uwi ę zione jakie ś zwierz ę , to pozbawione jedzenia i wody Ŝ yłoby tylko przez
pewien czas. A je ś li nie jest uwi ę zione, to słyszałby pan, jak biega — powiedziałem.
Seymour Wallis, in Ŝ ynier, wlepił wzrok w swój
kapelusz. Zacz ą łem sobie u ś wiadamia ć , Ŝ e staruszek
nie jest szajbni ę ty, wygl ą da jak zwyczajny, praktyczny
facet i ta wyprawa do wydziału sanitarno-epidemio-logicznego wskutek pozacielesnego sapania musiała
kosztowa ć go du Ŝ o przemy ś le ń . Nie chciał wyj ść na
głupka. Ale kto by tego chciał?
Powiedział cicho, lecz stanowczo: — Brzmi to jak oddech zwierz ę cia. Wiem, Ŝ e trudno w to uwierzy ć , ale słysz ę
te d ź wi ę ki ju Ŝ od trzech miesi ę cy, prawie odk ą d tam mieszkam, i s ą bardzo wyra ź ne.
Odwróciłem si ę od okna. — Jakie ś nieprzyjemne zapachy? Znaki? Chodzi mi o to, czy nie natrafia pan na
odchody zwierz ę ce, na przykład w szafie, lub na inne ś lady?
— Dom oddycha. To wszystko. Dyszy jak wilczur w upale. Ech, ech, ech cał ą noc, a czasami i we dnie.
Wróciłem do biurka i usadowiłem si ę na powrót
w fotelu. Seymour Wallis spogl ą dał na mnie w oczekiwaniu, Ŝ e wyci ą gn ę jaki ś magiczny ś rodek zaradczy z
lewej dolnej szuflady. Byłem upowa Ŝ niony do t ę pienia szczurów, karaluchów, mrówek, os, wszy, pcheł i
pluskiew, ale moja licencja nie obejmowała oddychania.
— Prosz ę pana — powiedziałem mo Ŝ liwie jak najmilej — czy jest pan przekonany, Ŝ e przyszedł do wła ś ciwego
wydziału?
Kaszln ą ł. — A czy mógłby pan mi co ś innego
doradzi ć ?
Mówi ą c szczerze, zaczynałem zastanawia ć si ę , czy nie odesła ć go do psychiatry, ale trudno jest powiedzie ć
sympatycznemu starszemu panu, Ŝ e prawdopodobnie dostaje szmergla. A je Ŝ eli tam co ś rzeczywi ś cie dyszało?
Spojrzałem na przeciwległ ą ś cian ę i na widniej ą c ą na niej współczesn ą czerwono-zielon ą reprodukcj ę . Kiedy ś ,
zanim odnowiono nam biura, na ś cianie miałem tylko obszarpany plakat, który przestrzegał przed dotykaniem
jedzenia nie mytymi r ę koma, ale teraz wydział był urz ą dzony z wi ę kszym smakiem. Mówiono nawet o tym, by
nazwa ć nas „departamentem konserwacji otoczenia".
— Je ś li nie ma Ŝ adnych brudów ani widocznych oznak tego, co mo Ŝ e stanowi ć ź ródło oddychania, to
niezupełnie rozumiem, dlaczego pan jest zaniepokojony. Prawdopodobnie to tylko nietypowe zjawisko
spowodowane konstrukcj ą pa ń skiego domu — powiedziałem.
Seymour Wallis słuchał tego z min ą , która wyra Ŝ ała mniej wi ę cej nast ę puj ą c ą opini ę : jeste ś pan biurokrat ą ,
musisz pan recytowa ć te wszystkie pociechy, ale ja nie
wierz ę w ani jedno pana słowo. Kiedy sko ń czyłem, oparł si ę ci ęŜ ko o tył plastykowego krzesła i kiwał przez
pewien czas głow ą , rozmy ś laj ą c.
— Je Ŝ eli mogliby ś my co ś innego dla pana zrobi ć — kontynuowałem — gdyby potrzebował pan dezynsekcji
albo odszczurzania... to prosimy bardzo.
Obdarzył mnie przenikliwym, pozbawionym zachwytu spojrzeniem.
— Powiem panu prawd ę — odezwał si ę chrapliwie. — A prawda jest taka, Ŝ e ja si ę boj ę . Jest w tym oddychaniu
co ś takiego, Ŝ e cholernie si ę boj ę . Przyszedłem tutaj dlatego, Ŝ e nie wiem, gdzie mam si ę zwróci ć . Mój lekarz
twierdzi, Ŝ e mam słuch w porz ą dku. Architekt twierdzi, Ŝ e mój dom jest w porz ą dku, a psychiatra twierdzi, Ŝ e
nie dostrzega u mnie oznak gwałtownego starzenia. Wszyscy mnie uspokajaj ą , a ja to ci ą gle słysz ę i wci ąŜ si ę
boj ę .
— Panie Wallis — powiedziałem — ja nie mog ę niczego zrobi ć . Nie znam si ę na oddychaniu.
— Mógłby pan przyj ść posłucha ć .
— Jak oddycha?
— Có Ŝ , nie musi pan.
Rozło Ŝ yłem r ę ce w ge ś cie współczucia. — Nie o to chodzi, Ŝ e nie chc ę . Po prostu musz ę załatwi ć bardziej
nagl ą ce sprawy zwi ą zane ze stanem sanitarnym miasta. Mamy zapchany ś ciek na Folsom i, naturalnie, s ą siedzi
s ą bardziej zainteresowani własnym oddychaniem ni Ŝ czyim ś . Przykro mi, panie Wallis, ale nie mog ę nic dla
pana zrobi ć .
Potarł zm ę czonym gestem czoło i wstał. — Dobrze — powiedział głosem zwyci ęŜ onego. — Rozumiem, Ŝ e ma
pan wa Ŝ niejsze sprawy.
Obszedłem biurko i otworzyłem mu drzwi. Wło Ŝ
swoj ą star ą panam ę i chwil ę stał, jakby chciał jeszcze co ś powiedzie ć i szukał słów.
— Je Ŝ eli zauwa Ŝ y pan co ś wi ę cej, jakie ś odgłosy biegania lub ś lady odchodów...
Skin ą ł głow ą . — Wiem, odezw ę si ę do pana. Ale problem polega na tym, Ŝ e wszyscy si ę specjalizuj ą . Pan czy ś ci
ś cieki, wi ę c nie mo Ŝ e pan posłucha ć czego ś tak dziwnego jak oddychaj ą cy dom.
— Przykro mi.
Wyci ą gn ą ł r ę k ę i złapał mnie za przegub. Jego ko ś cista dło ń była nadzwyczaj silna i przez chwil ę wydawało mi
si ę , Ŝ e nagle ś cisn ę ły mnie szpony orła.
— Niech panu przestanie by ć przykro i niech pan zrobi co ś konkretnego — powiedział.
Podszedł tak blisko, Ŝ e widziałem siatk ę czerwonych Ŝ yłek na białkach jego przymglonych oczu. — Niech pan
przyjdzie, gdy sko ń czy pan prac ę , i posłucha chocia Ŝ przez pi ęć minut. Mam nieco szkockiej whisky, któr ą mi
przywiózł bratanek z Europy. Mogliby ś my si ę napi ć , a pan w tym czasie posłuchałby.
— Panie Wallis...
Pu ś cił mój przegub, westchn ą ł i poprawił kapelusz.
— Musi mi pan wybaczy ć — powiedział beznami ę tnie. — Chyba wpłyn ę ło to ź le na moje nerwy.
— Nie szkodzi — powiedziałem. — Prosz ę pana, je ś li uda mi si ę znale źć kilka wolnych chwil po pracy, przyjd ę .
Nie przyrzekam i prosz ę si ę nie martwi ć , je ś li si ę nie zjawi ę . Mam spotkanie tego wieczoru, wi ę c mog ę przyj ść
raczej pó ź no. Ale postaram si ę .
— Dobrze — odparł, nie patrz ą c na mnie. Nie lubił traci ć panowania nad emocjami i starał si ę teraz je
uporz ą dkowa ć niby rozplatane motki wełny.
Po chwili dodał: — Wie pan, mo Ŝ e to park. To mo Ŝ e mie ć zwi ą zek z parkiem.
— Z parkiem? — zapytałem wprost.
Zmarszczył brwi, jakby wyrwało mi si ę co ś zupełnie niestosownego. — Dzi ę kuj ę za po ś wi ę cenie mi czasu,
młody człowieku.
Odszedł długim, błyszcz ą cym korytarzem. Stałem w swoich otwartych drzwiach, patrz ą c na niego. I nagle w
chłodnym klimatyzowanym powietrzu zacz ą łem dygota ć .
Tak jak to zwykle bywało, spotkanie wieczorne zdominował Ben Pultik z wydziału zajmuj ą cego si ę wywózk ą
ś mieci. Pultik był niewysokim m ęŜ czyzn ą o szerokich barach. Miał wygl ą d małej szafki odzianej w marynark ę .
Pracował „w ś mieciach" od czasu strajku generalnego w tysi ą c dziewi ęć set trzydziestym czwartym roku i
uwa Ŝ ał ich wywózk ę oraz likwidacj ę za jedno z najwy Ŝ szych zada ń ludzko ś ci, i w pewnym sensie miał racj ę , ale
niezupełnie.
Siedzieli ś my wokół stołu konferencyjnego, palili ś my za du Ŝ o i pili ś my st ę chł ą kaw ę ze styropianowych kubków.
Na zewn ą trz niebo zaci ą gały purpurowe i bladozłote zasłony chmur, a wie Ŝ e i piramidy San Francisco
pochłaniała brokatowa noc Pacyfiku. Pultik skar Ŝ ył si ę , Ŝ e wła ś ciciele restauracji prowadz ą cych kuchnie
Ŝ nych narodów nie pakuj ą odpadków w czarne foliowe torby i z tego powodu jego załogi brudziły
kombinezony resztkami egzotycznych potraw.
— Niektórzy moi ludzie s ą Ŝ ydami — mówił, przypalaj ą c po raz który ś peta. — Ostatnia rzecz, na
któr ą maj ą ochot ę , to zapaskudzenie si ę niekoszernym Ŝ arciem.
Morton Meredith, szef tego wydziału, siedział w swoim krze ś le, na honorowym miejscu, a na jego ustach
widniał blady, drgaj ą cy u ś mieszek. Zasłonił dłoni ą ziewni ę cie. Jedynym powodem tych spotka ń było
zarz ą dzenie o stymulacji wewn ą trzzałogowej wydane przez urz ą d miejski, ale my ś l, Ŝ e Ben Pultik mógłby by ć
stymuluj ą cym rozmówc ą , równała si ę zamówieniu moules farcies u MacDonalda. Tego nie było w menu.
Wreszcie o dziewi ą tej, po nu Ŝą cym sprawozdaniu zaprezentowanym przez eksterminatorów, opu ś cili ś my
budynek i wyszli ś my w ciepł ą noc. Da ń Machin, młody facet przypominaj ą cy tyk ę od grochu, który pracował w
laboratorium bada ń zdrowotno ś ci, przepchn ą ł si ę w moim kierunku i klepn ą ł mnie w plecy.
— Napijesz si ę ? — zapytał. — Po takim spotkaniu gardło jest jak bezmiar pustynny.
— Ch ę tnie — odpowiedziałem. — Mog ę tylko zabija ć czas.
— Czas i pchły — przypomniał mi.
Dokładnie nie wiem, czemu lubiłem Dana Machina. Był ode mnie dwa lub trzy lata młodszy, nosił włosy obci ę te
na je Ŝ a, niby pole pszenicy w Kansas, i niemodne okulary, które zawsze sprawiały wra Ŝ enie, jakby miały mu
zaraz zlecie ć z zadartego nosa. Chodził w lu ź nych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach, miał wiecznie
przydeptane buty, ale jego dziwaczne i pokr ę tne poczucie humoru bawiło mnie. Miał blad ą twarz od
nadmiernego przesiadywania w zamkni ę tych pomieszczeniach, ale nie ź le grał w tenisa i znał tyle faktów i liczb
z przeszło ś ci, ile wydawcy „Ripleya".
Mo Ŝ e Da ń Machin przypominał mi moje bezpieczne podmiejskie dzieci ń stwo w Westchesterze, gdzie na
domach wisiały latarnie jak na doro Ŝ kach, wszystkie panie domu miały lakierowane włosy blond i woziły dzieci
buickami combi, a jesieni ą zapach palonych li ś ci był wst ę pem do sezonu jazdy na wrotkach i do zabaw w duchy.
Od tamtego czasu wiele mi si ę przydarzyło, na czele z paskudnym rozwodem i gwałtown ą , ale absurdaln ą
przygod ą miłosn ą , i dobrze było wiedzie ć , Ŝ e tamta Ameryka istnieje jeszcze.
Przeszli ś my z Danem ulic ę i ruszyli ś my w gór ę w ą skim chodnikiem Gold Street do „Assay Office", ulubionego
baru Dana. Było to pomieszczenie o wysokim sklepieniu ze staromodn ą galeri ą i drewnianomosi ęŜ nymi
meblami dawnego San Francisco. Znale ź li ś my sobie stolik przy ś cianie i Da ń zamówił nam dwa piwa Coors.
— Zamierzałem pój ść dzi ś wieczór na Pilarcitos — powiedziałem mu, zapalaj ą c papierosa.
— Zabawa czy interesy?
Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem pewien. To ani jedno, ani drugie.
— Brzmi tajemniczo.
— Wła ś nie. Przyszedł dzi ś do mnie do biura starszy facet i oznajmił, Ŝ e ma dysz ą cy dom.
— Dysz ą cy?
— Podobno. Dyszy jak Lassie. Facet chciał wiedzie ć , czy dałoby si ę co ś z tym zrobi ć .
Przyniesiono piwa i Da ń poci ą gn ą ł par ę ę bokich łyków. Zostały mu białe w ą sy z piany, w których całkiem mu
było do twarzy.
— To nie jest przeci ą g w kominie — powiedziałem mu. — Ani jakie ś zwierz ę uwi ę zione w szczelinie
ś ciany. Tak naprawd ę jest to autentyczny przypadek nie wyja ś nionej respiracji.
Miało to zabrzmie ć dowcipnie, ale Da ń potraktował t ę informacj ę powa Ŝ nie. — Czy mówił co ś jeszcze? Czy
powiedział, kiedy to si ę zdarza? W jakich porach dnia?
Postawiłem szklank ę . — Mówił, Ŝ e trwa to ci ą gle. Mieszka tam dopiero od kilku miesi ę cy, a to dzieje si ę , odk ą d
si ę wprowadził. Jest naprawd ę wystraszony. Chyba staruszek przypuszcza, Ŝ e to jaki ś duch.
— Mo Ŝ e i tak — powiedział Da ń .
— Jasne. A wła ś nie Benowi Pultikowi znudziły si ę ś miecie.
— Ale ja mówi ę serio — nalegał Da ń . — Podobno zdarzały si ę takie przypadki, Ŝ e ludzie słyszeli głosy czy co ś
podobnego. W pewnych warunkach d ź wi ę ki, które niegdy ś brzmiały w danym pokoju, mo Ŝ na ponownie
usłysze ć . Niektórzy twierdz ą , Ŝ e słyszeli rozmowy, które mogły si ę odby ć sto lat wcze ś niej.
— Gdzie ty si ę tego wszystkiego dowiedziałe ś ?
Da ń poci ą gn ą ł swój male ń ki nos, jakby chciał go zmusi ć do wydłu Ŝ enia, i dałbym głow ę , Ŝ e zarumienił si ę . —
Mówi ą c szczerze — powiedział za Ŝ enowany — to zawsze interesowały mnie działania sił nadprzyrodzonych.
Powiedzmy, Ŝ e to rodzinne hobby.
— Ty? Taki zakuty naukowiec?
— Nie przesadzaj — powiedział Da ń — to nie jest tak zwariowane, jak mo Ŝ e si ę wydawa ć . Takie sprawy z
duchami zdarzały si ę . Moja ciotka zawsze twierdziła, Ŝ e duch Buffalo Billa Cody przychodził do niej po nocach,
siadywał przy jej łó Ŝ ku i opowiadał historie o dawnym Dzikim Zachodzie.
— Buffalo Bili?
Dan zrobił min ę pełn ą dezaprobaty. — Tak mówiła. Mo Ŝ e nie powinienem był jej wierzy ć .
Oparłem si ę plecami o krzesło. Z baru dobiegał sympatyczny szmer rozgadanych głosów, a obsługa roznosiła
sma Ŝ on ą kur ę i pieczone Ŝ eberka. Przypomniałem sobie, Ŝ e nie jadłem nic od ś niadania.
— My ś lisz, Ŝ e powinienem tam pój ść ? — zapytałem Dana, gapi ą c si ę na dziewczyn ę w obcisłej koszulce z
nadrukiem „Oldsmobile Rocket" na piersiach.
— Ujmijmy to w ten sposób. J a bym poszedł. A mo Ŝ e powinni ś my i ść tam razem. Z rado ś ci ą posłuchałbym
domu, który oddycha.
— Z rado ś ci ą , co? Okay, je ś li zapłacisz połow ę za taksówk ę , pojedziemy. Ale nie my ś l sobie, Ŝ e ci tego faceta
zagwarantuj ę . Jest bardzo stary i mo Ŝ liwe, Ŝ e ma po prostu halucynacje.
— Halucynacja to oszukiwanie wzroku.
— Zaczynam my ś le ć , Ŝ e ta dziewczyna w koszulce
to tak Ŝ e halucynacja.
Dan obrócił si ę , a dziewczyna wyłowiła go oczyma. Zaczerwienił si ę jak burak. — Zawsze to robisz — oskar Ŝ
mnie poirytowany. — Oni tu pewnie my ś l ą , Ŝ e jestem jakim ś maniakiem seksualnym.
Doko ń czyli ś my piwo, po czym złapali ś my taksówk ę
i pojechali ś my na Pilarcitos Street. Była to jedna
z tych krótkich uliczek na zboczu, gdzie parkuje si ę
samochód, aby pój ść do japo ń skiej restauracji na
głównym ci ą gu. A potem, gdy si ę wraca opchanym
do mdło ś ci tempur ą i sake, nie mo Ŝ na tej uliczki
odnale źć . Domy tu były stare i ciche, ozdobione
wie Ŝ yczkami, podcieniami i cienistymi werandami.
Bior ą c pod uwag ę fakt, Ŝ e Mission Street była
zaledwie kilka jardów dalej, tutejsze domy zdawały
si ę dziwnie ponure i nie odpowiadaj ą ce czasowi. Dan i ja stan ę li ś my przed domem z numerem tysi ą c pi ęć set
pi ęć dziesi ą t jeden. Czuj ą c ciepły wieczorny powiew, patrzyli ś my na gotyck ą wie Ŝę i rze ź biony balkon, i na
szaraw ą farb ę , która schodziła płatami jak łuski ze zdechłej ryby.
— Chyba nie wierzysz, Ŝ e taki dom mógłby oddycha ć ? — zapytał Dan, poci ą gaj ą c nosem.
— Nie wierz ę , Ŝ e w ogóle dom mo Ŝ e oddycha ć . Ale czuj ę , Ŝ e wła ś ciciel powinien sprawdzi ć kanalizacj ę .
— Na lito ść bosk ą , przesta ń — j ę kn ą ł Dan. — Nie mów o pracy po godzinach słu Ŝ bowych. Czy my ś lisz, Ŝ e na
przyj ę ciach szukam wszy we włosach go ś ci?
— Nie byłbym zdziwiony.
Mieli ś my przed sob ą star ą Ŝ elazn ą bram ę i pi ęć pochylonych schodków prowadz ą cych na werand ę . Popchn ą łem
bram ę ; była tak przerdzewiała, Ŝ e zawyła jak zdychaj ą cy pies. Weszli ś my na schodki i szukali ś my dzwonka na
ton ą cej w mroku werandzie. Wszystkie okna parterowe wychodz ą ce na ulic ę miały zaci ą gni ę te i zamkni ę te
okiennice, wi ę c wydawało nam si ę , Ŝ e gwizdanie czy wołanie jest bezsensowne. U stóp wzgórza przemkn ą ł
samochód policyjny z wł ą czon ą syren ą . Obok po ulicy szła roze ś miana dziewczyna z dwoma chłopcami. To
wszystko działo si ę w zasi ę gu wzroku i słuchu, ale tu, przy wej ś ciu do domu, istniała tylko cienista cisza i
uczucie, Ŝ e obok nas przepływaj ą zagubione lata, wyciekaj ą ce ze skrzynki na listy i spod ozdobnych
wej ś ciowych drzwi — zupełnie jak piasek sypi ą cy si ę z wiaderka.
— Tu jest kołatka — powiedział Dan. — Mo Ŝ e by zastuka ć kilka razy?
Spozierałem w ciemno ść . — Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego.
— Jezu — powiedział Da ń . — Nawet na widok kołatki mam ciarki.
Podszedłem i przyjrzałem si ę jej. Była ogromna, czarna ze staro ś ci i zniszczenia. Zrobiono j ą w kształcie łba
dziwacznego, parskaj ą cego stworzenia, które przypominało skrzy Ŝ owanie wilka z demonem. Nie wygl ą dała
zach ę caj ą co. Kto ś , kto wieszał co ś takiego na swoich drzwiach wej ś ciowych, nie mógł by ć w zupełno ś ci
normalny, chyba Ŝ e mu sprawiały przyjemno ść mary nocne. Pod kołatk ą widniał wygrawerowany jeden wyraz:
„Wró ć ".
Da ń si ę wahał, wi ę c chwyciłem za kołatk ę i uderzyłem ni ą dwa lub trzy razy. D ź wi ę k rozszedł si ę głuchym
echem po domu i czekali ś my cierpliwie na odpowied ź Seymoura Wallisa.
— Co ci to przypomina? To co ś na kołatce? —
zapytał Da ń .
— Bo ja wiem... Chyba maszkarona.
— Mnie to si ę wydaje podobne do jakiego ś przekl ę tego wilkołaka.
Si ę gn ą łem do kieszeni po papierosy. — Ogl ą dałe ś za du Ŝ o starych horrorów — stwierdziłem.
Miałem zamiar znowu zastuka ć kołatk ą , ale usłyszałem, Ŝ e kto ś człapał w nasz ą stron ę z wn ę trza domu. Po
odci ą gni ę ciu górnej i dolnej zasuwy drzwi otworzyły si ę niepewnie i zatrzymały na ła ń cuchu. Ujrzałem za nimi
blad ą twarz Seymoura Wallisa. Patrzył z tak ą ostro Ŝ no ś ci ą , jakby spodziewał si ę bandytów albo mormonów.
— Pan Wallis? — zapytałem. — Przyszli ś my posłucha ć oddychania.
— Ach, to pan — powiedział z wyra ź n ą ulg ą . — Prosz ę chwileczk ę poczeka ć , zaraz otworz ę .
Wysun ą ł ła ń cuch. Drzwi, dr Ŝą c, otworzyły si ę szerzej. Seymour Wallis był ubrany w buraczkowy szlafrok, na
nogach miał kapcie. Spod szlafroka było wida ć jego włochate i chude nogi.
— Mam nadziej ę , Ŝ e nie przyszli ś my w niedogodnej chwili — powiedział Da ń .
— Nie, nie. Prosz ę wej ść . Zamierzałem tylko wzi ąć k ą piel.
— Podoba mi si ę pana kołatka. Ale jest taka troch ę odstraszaj ą ca, nie s ą dzi pan?
Seymour Wallis obdarzył mnie niepewnym u ś miechem. — Chyba tak. Gdy kupowałem ten dom, ju Ŝ tu była. Nie
wiem, co przedstawia. Moja siostra uwa Ŝ a, Ŝ e diabła, ale ja nie jestem taki pewny. A dlaczego umieszczono na
niej słowo „wró ć ", nie dowiem si ę nigdy.
Znale ź li ś my si ę w wysokim, zat ę chłym przedpokoju, wyło Ŝ onym wytartym br ą zowym chodnikiem. Na ś cianach
wisiały tuziny po Ŝ ółkłych reprodukcji, grafik i listów. Niektóre ramki były puste, inne pop ę kane. Wi ę kszo ść
obrazków przedstawiała widoki Mount Taylor i Cabezon Peak w odcieniach sepii. Były tam tak Ŝ e nieczytelne,
rudo poplamione mapy oraz wykazy jakich ś cyfr wypisane ko ś lawym i wyblakłym pismem.
Zatrzymali ś my si ę przy pierwszym słupku balustrady schodów. Był wyrze ź biony w ciemnym mahoniu. Na jego
szczycie stał na tylnych łapach nied ź wied ź z br ą zu. Zamiast pyska miał twarz kobiety. Same schody, wysokie i
w ą skie, wznosiły si ę ku ciemno ś ciom panuj ą cym na pi ę trze. Wygl ą dały jak schody ruchome skierowane w
najciemniejsze zak ą tki nocy.
— Lepiej chod ź cie t ę dy — powiedział Seymour
Wallis, prowadz ą c nas w kierunku drzwi znajduj ą cych si ę na ko ń cu korytarza. Nad nimi wisiała zniszczona
głowa jelenia z zakurzonymi rogami. Tkwiło w niej tylko jedno oko.
Da ń powiedział: — Prosz ę przodem — i nie byłem pewny, czy Ŝ artuje, czy nie. Ten dom naprawd ę mógł
nap ę dzi ć stracha.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin