Iredynski Ireneusz - Czlowiek epoki.doc

(603 KB) Pobierz

Niech się stanie głos...

...jestem nieco zakłopotany zaczynając swą opowieść, wieńczącą jedyny cel mojego życia, jakim było znalezienie wampira vel wampyra, powtarzam: jestem zakłopotany nieco, ale do mówienia zmusza mnie przeko­nanie, że każdy człowiek jest winien swoim siostrom i braciom w gatunku jakąś opo­wieść ku pokrzepieniu serc według swoich możliwości, więc i mnie od tego obowiązku uchylać się nie wolno. Pokrzepiającym dla szerokiej publiczności może być przykład uwieńczenia powodzeniem moich wysiłków i eksperymentów mających na celu udowod­nienie istnienia wampirów vel wampyrów i zbadanie struktury tego zjawiska, które większość ludzi uważa za fantom, a jednak przystępuję do relacji mojego odkrycia z pewnym — jak już nadmieniłem — zakło­potaniem, bo — po pierwsze — nie wiem, co będę robił po ostatecznym zamknięciu spra­wy wampirów vel wampyrów, a niewątpli­wie sprawozdanie niniejsze będzie zamknię­ciem tej sprawy, po drugie zaś — odkrycie moje było przypadkowe, nie pokrywające się z hipotezami, jakie wysnuwałem w po­czątkowym okresie badań, a także ujawnia­jące bezprzydatność eksperymentów robio­nych wówczas przeze mnie, mówiąc skróto­wo: osiągnąłem sukces nie osiągając go cał­kowicie. Praca moja ma podłoże w pacho-


lęcych porachunkach z łajdackiej pamięci ojcem mym prof. dr Janem Asmodeuszem G., autorem dwudziestoczterotomowej „Krze­piącej historii cywilizacji euro-amerykań-skiej", w którym to dziele ojciec mój poddał druzgocącej krytyce rzekomy fakt istnienia wampirów vel wampyrów, udowadniając w nadobnych kadencjach (elegancja stylu, jak wszystkim wiadomo, nie wpłynęła na zor-namentyzowanie scjentycznej prostoty wy­wodu), że wampiry vel wampyry były wy­mysłem ludzi o umysłach mrocznych i wzbu­rzonych jak błotne gejzery, że była to pró­ba wytłumaczenia nieznanych zjawisk przy­rody na miarę ówczesnych wyobrażeń i że nikt nie widział wampira vel wa-mpyra ani nie obserwował czegoś lub kogoś w tra1<^ie czynności warunkującej nazwę, to jest pod­czas wysysania krwi z osobników żywych płci męskiej, żeńskiej lub z hermafrodyty. Nie wiem, dlaczego ten fragment podziałał na mnie tak silnie, mógłbym znaleźć dużo innych, równie frapujących, w licznych dzie­łach łajdackiej pamięci mego ojca, a jednak właśnie wzmianka o nieistnieniu wampirów ukształtowała moje dotychczasowe życie, stała się manifestacją mojego j a przeciw wielkiemu j a mojego ojca. Zaczęło się to wszystko, gdy byłem trzynastoletnim pa­cholęciem ukształtowanym przez mojego ojca, orędownika wytłumaczalności, jasności i przyczynowości, ukształtowanym w sensie


dosłownym, gdyż łajdackiej pamięci ojciec mój znajdował czas na ćwiczenia gimnasty­czne ze mną, strofowanie mnie, bym chodził zawsze wyprostowany, jak również na wspólne odwiedziny u krawca, który na po­lecenie mego ojca szył dla mnie ubrania zge-ometryzowane; ojciec także wbił mi do gło­wy, że świat składa się z elementów prostych i można go rozłożyć jak model sześcianu na mnogie małe sześcianiki. Za wypowiedzenie słów takich, jak „chaos", „rozwichrzenie" czy „pokrętło", musiałem wpłacać do do­mowej skarbonki część kieszonkowego, jak to robią dzieci w innych domach za powta­rzanie z przyjemnością słowa „dupa", i kara ta była dla mnie prawdziwą torturą nie dla­tego, że nie mogłem sobie kupić dietetycz­nej mlecznej czekolady zalecanej przez auto­rytet służby zdrowia, lecz dlatego, iż pozba­wiony byłem łechczywej przyjemności liza­nia monet i banknotów, o których wiedzia­łem, że są pokryte odrażającymi bakteriami o kształtach rozmamłanych, czego mi ojciec nie omieszkał pokazać ku przestrodze pod patentowanym mikroskopem. Aby zdusić we mnie wszelkie mgławicowe porywy właści­we okresowi dojrzewania (ojciec przekonał się doświadczalnie, że wchodzę w ten nie­bezpieczny okres podnosząc ze mnie precy­zyjnym ruchem kołdrę), umieścił w water-klozecie napis własnoręcznie przez siebie sporządzony    (klasyczna    antykwa)    CZŁO-


WIEK TO BRZMI DUMNIE, a także do­starczył mi schematów rozmnażania się lu­dzi, podobnych nieco do schematu radiood­biornika, który dostałem już wcześniej. Do forsownej gimnastyki doszła nauka boksu, a także kąpiele zimowe w rzece, które uzys­kały sławę publiczną, jako że fotoreporte­rzy w nausznikach i kożuszkach gęsto błys­kali fleszami, a zdjęcia przez nich porobione ukazywały się potem w ilustrowanych ma­gazynach z podpisami: „Wielki racjonalista wraz z synem kąpie się w przerębli." Wspo­mnieć też muszę o urządzeniu gabinetu ojca, a także o urządzeniu mojego dziecinnego po­koju; w jednym i drugim meble były z mas plastycznych, szkła i metalu, robione według wskazówek ojca w firmie „Funkcjonalność", prostokątne lub kwadratowe, lampy były bez abażurów, ściany polakierowane na biało, a podłoga wyłożona łatwo zmywalnym ency-klopedofixem. Dużo mógłbym jeszcze mówić o ojcu, ale sądzę, że te przykłady wystar­czą, jako że opowieść moja dotyczy innego tematu, a wspomnienia o łajdackiej pamięci ojcu mym i świętej pamięci mej matce (któ­re za chwilę podam) stanowią coś w rodzaju wstępu koniecznego do zrozumienia (proszę, ,,do zrozumienia"! — niezniszczalny wpływ łajdackiej pamięci mojego ojca) mojej pasji w tropieniu wampirów vel wampyrów, która we wczesnym okresie młodości stała się tak nagląca, że nie zawaham się jej nazwać idee


fixe. Świętej pamięci matka moja zajmowała pokój osobny, do którego ojciec zachodził raz w tygodniu, dokładnie w niedzielę, o godzi­nie dwudziestej  zero zero, nie zapominając

0              rytuale spojrzenia na zegarek i powiedze­
nia: „Czas na miłość i higienę" — pokój ten
był   urządzony   zupełnie   inaczej   niż   ojca

1              mój, meble były frymuśnie gięte, łoże owal­
ne z baldachimem i koronkami, na meblach
było pełno bibelotów, strusich piór, a ścia­
ny wybite bordowym brokatem zawieszone
były obrazami jakby nie dokończonymi, linie
i plamy na tych obrazach gięły się i niknęły
w jakichś rozpylonych przestrzeniach świe­
tlnych,  w  ogóle  światło  w  pokoju  świętej
pamięci matki mojej  było niezwykłe,  trze­
począce,  co  sprawiały  abażury  z   jedwabiu
z   dziwnymi   zaciekami   i   meble   rzucające
gąszcz cieni poskręcanych ze sobą spazma­
tycznie.   Do  trzynastego  roku  życia  opieka
świętej pamięci matki mojej nade mną ogra­
niczała się do kołysania mnie na kolanach
i gaworzenia ze mną językiem przedziwnym,
w którym składnia była łamana, gramatyka
puchła   lub   chudła   gwałtownie,   aż   wresz­
cie gramatyka i składnia zniknęły,  pojawił
się język onomatopeiczny, którego używaliś­
my bez  obaw,  albowiem  i świętej  pamięci
mojej  matce, i mnie wiadomo było, że oj­
ciec nie wejdzie do tego sanktuarium kobie­
cości poza niedzielą, godzina dwudziesta zero
zero, a usłyszeć spoza drzwi nic nie będzie


mógł, na drzwiach bowiem umieszczono obłe poduchy tłumiące wszelkie głosy i odgłosy; łajdackiej pamięci ojciec mój odrywał się często od swoich foliałów, by przeprowadzić ze mną ćwiczenie woli lub ćwiczenie mię­śnia kapturowego, pukał wówczas do drzwi pokoju matki i gdy otwierałem je, mówił ce-zariańską składnią: „Stanisławie, zobaczy­łem, przyszedłem, ćwiczymy." Po owym in­cydencie z podniesieniem kołdry przez łaj­dackiej pamięci mojego ojca i ofiarowaniem mi schematu rozmnażania stosunek do mnie świętej pamięci matki wzbogacił się, zaprosi­ła mnie do swego pokoju, gdzie pokazała mi model dorzecza Amazonki, model pokryty płową sierścią, która jeżyła się, gdy na nią lekko dmuchnięto — wystarczał właściwie bliski oddech — model, którego zagłębie­nia pokryte 'były substancją fosforyczną, zielonkawo świecącą w mroku; model pełen wyżłobień, zgrubień, tajemnych zakamar­ków, zapalających się w głębi światełek, z umieszczonym wewnątrz mechanizmem wy­dającym pomruki i westchnienia, całość zro­biona z materii dającej się łatwo deformo­wać, a jednak w dziwny sposób sprężynu­jącej, w dziwny, bo bardzo powoli, tak że model najbardziej nawet zdeformowany po pewnym czasie powracał do właściwego kształtu, zaznajamiałem się — powiadam — z tym przedmiotem przez kilka tygodni zu­pełnie swobodnie, bo matka moja częste wi-

10


zyty w jej pokoju wytłumaczyła ojcu moją skłonnością do zabawy modelem klucza wio-linowego, jaki niedawno nabyła w antykwa­riacie, a ojciec po namyśle oświadczył, że wspomniana skłonność nie może zdeformo­wać mojej dziecięcej psychiki, jako że klucz wiolinowy pomimo kształtów obleśnych spo­czywa na pięciolinii, precyzyjnym wyznacz­niku punktów. Świętej pamięci matka moja przebierając mnie w peniuary spienione ko­ronkami, jakieś dwuznaczne szatki z fisz­binami, gąbkami wewnątrz jedwabiu, za­znajomiła mnie z zakamarkami modelu, co przyszło jej tym łatwiej, że szatki owe łech-cząc zmniejszały mnie do wymiarów lilipu­cich, tak iż nie byłem większy od pchły strojnie przybranej (słyszałem, że wyprodu­kowano kiedyś taką w mieście Tulę dla cara Wszechrosji), i posuwając się w wilgotnym mroku pachnącym jak rozkładająca się i kwi­tnąca równocześnie dżungla, słyszałem gdzieś daleko w górze śmiech świętej pamięci mat­ki mojej, cieniutki, rozplatający się i spla­tający jak warkoczyk. Na wędrówkach tych spędzałem mnóstwo godzin, parę razy bliski byłem utonięcia w podłożach grząskich i pa­chnących, raz — a zdaje mi się, że było to w niedzielę — bliski byłem zagłady, olbrzy­mia masa jak ziemia spulchniona tekto­nicznymi ruchami waliła się na mnie, ale na szczęście miałem przy sobie scyzoryk odpowiednio  też  zmniejszony  i  kłując  tym

li


mikroskopijnym ostrzem walącą się na mnie masę, kłując w zapamiętałej furii — ura­towałem się, masa zniknęła, a ja znów mo­głem rozpocząć swoją wędrówkę przez okoli­cę pachnącą jakby świeżo po deszczu, i tylko gdzieś daleko był ryk niby oddalającej się burzy czy też zranionego zwierzęcia. Nie po­trafię wyjaśnić, dlaczego pewnego dnia nie przyjąłem pomniejszających mnie szatek, wiem tylko, że zapragnąłem zapanować nad okolicą, którą poznałem, wszystkie nauki me­go ojca zlały się w jedno pragnienie: zniwe­lować, wyrównać, uporządkować. Świętej pamięci matka moja pozwoliła mi na to z zagadkowym uśmiechem, a ja dokonując dzieła pewny byłem, że raz na zawsze ujarz­miłem okolicę, której wykroty i wzgórza, rozpadliny i tropikalna wilgoć były nie­dawno przyczyną moich słodkich strachów, i trwało to do chwili (ta moja pewność), gdy świętej pamięci matka moja ubrała mnie od­poczywającego (a więc bezwolnego) w szatki pomniejszające i udałem się w wędrówkę spodziewając się zastać teren zniwelowany, uporządkowany, wyrównany, ale tam nic się nie zmieniło, wróciłem i płacząc rzewnie na łonie matki wyznałem jej, że rozumiem te­orię względności. Było to ostatnie moje po­mniejszenie, matka chcąc przeciwstawić się mojej frustracji oraz geometryzującemu wpływowi łajdackiej pamięci ojca zaczęła zapraszać do siebie prz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin