Reymont - Chlopi IV.txt

(471 KB) Pobierz
Władysław Stanisław Reymont, Chłopi. Tom IV 

ROZDZIAŁ 1 

I tak się ano było zmarło Maciejowi Borynie. 

Za w chałupie zaspali dziebko z powodu niedzieli, jaże dopiero Łapa przebudził 
ich szczekaniem, bo 
tak ujadał, tak wył, tak ciskał się do drzwi, a kiej mu otworzyli, tak szarpał za przyodziewy i wylatywał 
obzierajšc się, czy za nim lecš, że Hankę jakby cosik tknęło. 

- Wyjrzyj no, Józka, czego ten pies chce. 
Poleciała za nim w dobrej myle, swywolšc po drodze. 

Doprowadził jš do ojcowego trupa. 

Wrzask ci straszny podniosła, zbiegli się 
wnet wszyscy na pole do starego, ale już całkiem widział się 
być zeskrzytwiałym, leżał na twarzy, jak był padł w skonania czasie, a rozkrzyżowany kieby w tym 
ostatnim dusznym i goršcym pacierzu. 

Zniesiono go do chałupy, probujšc jeszcze ratować. 

Ale na darmo poszły starunki, próżne już były wszelakie pomoce i zabiegi, trup ci to był jeno, zimny 
trup człowieczy. 

Srogi lament powstał w chałupie, Hanka rozkrzyczała się wniebogłosy, Józka z rykiem tłukła się o 
ciany, Witek buczał wraz z dziećmi, nawet Łapa wył i szczekał w opłotkach, tylko jeden Pietrek, co się 
był pokręcił tu i owdzie, wyjrzał na słońce i spać poszedł 
do stajni. 

A Maciej leżał na swoim łóżku, rozcišgnięty i sztywny, z rozdziawionš i uwalanš w ziemi gębš, podobien 
zgoła do zeschłej na słońcu grudy ziemi lebo pnia spróchniałego; w zesztywniałych garciach zaciskał 
piach; za 
oczy otwarte szeroko patrzyły z takim zachwyceniem, a tak kaj daleko, jakoby w niebo już 
na cieżaj wywarte. 

Ale taka straszna groza mierci biła od niego i taka przejmujšca lutoć, jaże go płachtš przykryli. 

Że za w mig rozniesło się po wsi, to ledwie co słońce wyniesło się chyla tyla nad chałupy, a już ludzie 
lecieli na przewiady; raz po raz wchodził ktosik, unosił płachty, zazierał 
mu w oczy, przyklękał i pacierz 
mówił, za drudzy łamišc rozpacznie ręce przystawali w żałobnej cichoci, do cna w sobie struchleli z 
onej Bożej przemocy nad człowiekowym żywotem. 

Jeno te żałosne lamenty sierot nie cichały ani na chwilę, roznoszšc się na całš wie. 

Dopiero kiej Jambroż nadszedł, wypędził 
wszystkich przed dom, a izbę zamknšł, by wespół z 
Jagustynkš i Jagatš, która się była przywlekła z tym ochfiarnym pacierzem, wzišć się do obrzšdzania 
umarlaka. Ochotnie on to zawdy robił i z niemałymi przekpinkami, ale dzisia było mu czego na sercu 
ciężko. 

- Tyla ano człowieczej szczęliwoci! - mamrotał rozdziewajšc zmarłego. - Kostucha, kiej się jej 
spodoba, ułapi cię za grdykę, pranie w pysk, zadrzesz giry na księżš oborę 
i oprzej się! 
Nawet Jagustynka była jaka markotna, bo wyrzekła żałonie: 

-Tyrał się jeno chudziaczek po wiecie, to lepiej, co i pomarł. 
-A juci, bo mu to jaka krzywda była! 
- Ale i dobroci też nażył niewiela. 

- Któż to jej zażywa do syta! Coby największy dziedzic, coby nawet sam król, a kłopotał, a zabiegał, a 
cierzpiał będzie. 
-Tyle jeno było jego, co głodu nie zaznał a chłodu. 
-Co to głód, matko. Turbacje gryzš barzej wszystkiego. 
- Prawda, czym to sama nie praktyk! A jemu Jagusia zapiekała do żywego mięsa, dzieci też nie 
żałowały. 
- Dzieci miał dobre i nijakiej krzywdy od nich nie zaznał - wtršciła Jagata przerywajšc głone modły. 
- Pilnujcie lepiej pacierza. Hale, żałocie wycišga za nieboszczyka, a uszów dobrze nadstawia na 
nowinki -warknęła Jagustynka. 
-Bo złe dzieci tak by się nie biadoliły. Posłuchajcie ano... 
-Bych się waju tylachna ostało po kim, to bycie się do siódmego potu wydzierali nie żałujšc gardzieli. 
- Cichajta! Jagusia bieży! - przyciszył Jambroż. 
Jagu wnet wpadła do izby i stanęła w porodku kiej wryta, nie mogšc wykrztusić ani słowa. 
Włanie byli Macieja przyodziewali w czystš koszulę. 
- Pomarli! -jęknęła wreszcie wtapiajšc w niego zestrachane, nieprzytomne oczy. Strach jš chycił za 
gardło i serce jakby się zakrzepło na lód, że ledwie dychać poredziła. 
- Nie wiedzielicie to? - pytał Jambrożłagodnie. 
-U matki spałam, a Witek co ino przyleciał powiedzieć. Nie żyje to naprawdę? -zapytała nagle, 
przystępujšc do niego. 
-Juci, co nie do lubu go rychtujem, a jeno do trumny. 
Nie mogła jeszcze zrozumieć, wsparła się o cianę, gdyż się jej widziało, jakoby jš morzył ciężki pik i 
zmora dusiła, a ona nie poredzi się przebudzić, jeno się kala cała w potach i w męce strachu. I co 
trochę wychodziła z izby i powracała nie mogšc oderwać oczów od trupa, i co trochę zrywała się kaj 
uciekać, a ostawała, i co trochę leciała za dom, na przełaz i nic nie widzšcy patrzyła po polach albo 
siadała na przybie wpodle Józki, która buczała dršc włosy i krzyczšc żałonie: 

- O mój tatulu jedyny! O mój tatulu! 
Juci, co wszystko obejcie i dom pełne były tych płaczów i lamentliwych szlochań, a ona tylko jedna, 
chocia się w niej trzęsła każda kosteczka i jakie ciężkie bolenie spierało pod piersiami, nie puciła ni 
jednej łzy, nie poredziła krzyczeć, a jeno chodziła błędna, wiecšc oczami zapiekłymi w zgrozie. 
Szczęciem, że Hanka wrychle się opamiętała i chociaż jeszczech popłakujšcy, a już dawała baczenie 

na wszystko i rzšdziła jak zwykle, że kiej przylecieli kowalowie, całkiem była ostygła. 
Magda wybuchnęła płaczem, a jeno kowal rozpytywał. 
Opowiedziała po porzšdku, jak się to stało. 


- Dobrze, co mu Pan Jezus dał lekkšmierć! - szepnšł. 
- Tylachna wycierzpiał, to mu się należała. 
- Chudziaszek, na pole jaże uciekał przed kostuchš! 

- A z wieczora zaglšdałam do niego, to leżał se cicho jak zawdy. 
- I nie przemówił, co? - pytał tršc suche oczy. 
-Ani tego słowa, ogarnęłam mu pierzynę, dałam pić i poszłam. 
-I sam wstał! Może by jeszczech nie pomarli, żeby go kto pilnował - jęknęła Magda przez głębokie 
szlochania. 
- Jagusia sypiała u matki, bo stara ciężko chora, zawdy tak. 
-Tak już miało być, to i tak się stało! Tyla się nachorzał, jakże, toć więcej nili kwartał! A komu nie do 
zdrowia, to lepsza prędka mierć. Trza Panu Bogu dziękować, co się już 
nie morduje - wyrzekł. 
-Juci, a sami wiecie, co to zrazu kosztowały dochtory, co leki, a na nic poszło wszystko. 
- Bo jak kto na mierć chory, temu nie pomogš dochtory. 
- Taki gospodarz, taki mšdrala, mój Jezu! - biadoliła Magda. 
- A mnie jeno żal, co Antek nie zdšżył do żywego. 
- Nie dzieciuch, to płakał nie będzie. O pochowku pilniej pomyleć. 
- Prawda, a tu jakby na złoć i Rocha nie ma. 
- Poredzimy se sami. Nie frasujcie się, już ja wszystko wyrychtuję. 
Odpowiadał kowal, któren chociaż twarz pokazywał frasobliwš, a w sobie cosik drugiego taił, gdyż niby 
to wzdychał, niby to żałował i łzy obcierał, a w oczy nie patrzył. Wzišł się Jambrożowi pomagać i ubiery 
ojcowe szykować, a długo myszkował w komorze pomiędzy motkami przędzy i w rupieciach, to po 
kštach szukał, to jaże na górę właził niby to po buty, które tam wisiały. Wzdychał 
jucha kiej miech, 
pacierze trzepał głoniej nili Jagata i wypominał dobrocie nieboszczyka, ale oczy mu cięgien szukały 
czego po izbie, a same ręce lazły pod poduszki lebo we słomie łóżka chciwie bobrowały. 

Aż Jagustynka ozwała się kšliwie: 

-Bycie tam czego uschniętego nie naleli... a najdziecie, to trzymajcież, bo waju uciecze z garci, 
lizgie... 
- Kogo nie piecze, temu nie uciecze! - mruknšł i już szukał 
otwarcie, kaj jeno mógł, nawet nie baczšc 
na organistowego Michała, któren przyleciał zziajany po Jambroża. 
-Chodcie do kocioła, przywieli do chrztów czworo dzieci. 
- Niech poczekajš, nie ostawię rozbabranego. 
-Wyręczę was, idcie, Jambroży - namawiał kowal, jakby chcšc się go pozbyć. 
- Ochfiarowałem się, to i zrobię. Nieprędko trafi mi się drugi taki gospodarz. Zrób w kociele, co potrza, 
Michał, wyręcz mnie, a niech chrzestni ołtarz obejdš z zapalonymi wiecami, to ci grosz jaki kapnie. Na 
organistę się 
uczy, a przy głupim chrzcie jeszcze usłużyć nie poredzi - ozwał się za nim wzgardliwie. 
Hanka przywiedła Mateusza, bych wzišł miarę na trumnę. 

- Jeno mu domowiny nie żałuj, niechta chudziak rozeprze się choćby po mierci -powiedział Jambroż 
smutnie. 
- Mój Jezu, za życia to ciasno mu było i na włókach, a teraz i we czterech deskach się zmieci -
szepnęła Jagustynka, za Jagata przerywajšc pacierze jškała płaczliwie: 


-Gospodarzem se był, to i gospodarski pochówek miał będzie, a biedny człowiek to nawet nie wie, pod 
jakim płotem tę ostatniš parę puci. Bych ci wiatłoć wiekuista! Bych ci... - zaniesła się znowu. 
A Mateusz jeno głowš pokiwał, odmierzył trupa, pacierz zmówił i wyszedł, a chociaż to była niedziela, 
zabrał się wnet do roboty; wszelaki porzšdek stolarski znajdował się w chałupie, a suche dębowe deski 
już z dawna na górze czekały. 

Wnet ci wyrychtował warsztat w sadzie i robił poganiajšc ostro Pietrka przysłanego mu do pomocy. 

Dzień się już był wyniósł dawno, słońce wieciło wesołe i palšce, że goršc zaraz od niadania jšł 
przypiekać galancie; jaże wszystkie sady i pola jakby się z wolna pogršżały w tym rozbełkotanym, 
białawym wrzštku rozprażonego powietrza. 

Pomdlałe drzewiny poruchiwały niekiej listkami, kieby tym skrzydłem ptak tonšcy w spiekocie, 
wišteczna cichoć objęła całš wie, jedne jaskółki, co wiegoliły zajadlej migajšc nad stawem kiej 
oszalałe, za po drogach w szarych tumanach kurzawy jęły turkotać wozy i ludzie ze wsi pobliskich 
cišgali ku kociołowi, że co trochę ktosik zwalniał koni lub przystawał 
przed Borynami, kaj siedziała 
rozpłakana rodzina, pochwalił Boga i westchnšł 
żałonie, zazierajšc do rodka przez wywarte drzwi a 
okna. 

Jambroż uwijał się i pieszył aż do potu z obrzšdzaniem umarłego, już byli łóżko wynieli do sadu i 
pociele porozwieszali po płotach, gdy jšł wołać na Hankę, aby przyniesła jałowcowych jagód do 
wykadzenia izby. 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin