Blake Jennifer - Walc o północy.pdf

(1211 KB) Pobierz
Blake Jennifer - Walc o północy
Jennifer Blake
Walc o północy
1
219684275.001.png
Rozdział I
Silny wiatr zatrzasnął drzwi za Amelią Peschier Declouet. Ucichły odgłosy
deszczu bębniącego o posadzkę lodżii. Amelia zatrzymała się chwilę na
plecionym dywaniku, by zdjąć przemoczony kaptur płaszcza i wytrzeć z błota
półbuty. Krople deszczu srebrzyły się refleksami na jasnobrązowych włosach,
poskręcanych w loki. Takie same krople zdobiły niczym paciorki ciemne brwi i
rzęsy i osiadły na mającej kształt serca twarzy o różanej cerze. Amelia stała teraz
w salonie, gdzie nad marmurowym blatem stołu wisiało masywne lustro w
ramach chippendale, ale nie zerknęła w nie. Strzepując w roztargnieniu krople
wody, skierowała się na lewo, w stronę drzwi do saloniku pani Declouet. Właśnie
stamtąd dobiegały odgłosy rozmowy.
- Naturalnie muszę odmówić, moja droga ciociu Zofio. Trudno mi uwierzyć, że
taki pomysł w ogóle mógł przyjść ci do głowy. Jeszcze bardziej zdumiewający jest
fakt, że zdecydowałaś się posłać po mnie i coś podobnego mi sugerować!
- Jesteś przeczulony na punkcie honoru, cher , dlatego czujesz się urażony. Jeśli
tylko rozważysz wszystko bez emocji, z pewnością dostrzeżesz...
Pani Zofia Declouet przerwała w środku zdania, gdy Amelia wpadła z impetem
do środka. Na pomarszczoną jak krepa i naciągniętą na wystających kościach
policzkowych skórę starszej kobiety wystąpiły gorączkowe wypieki. Rzuciła
szybkie spojrzenie w stronę mężczyzny, który, zwrócony do niej twarzą, siedział
wygodnie w fotelu po drugiej stronie marmurowego kominka. Wstał sprężyście i
lekko mrużąc ciemnoniebieskie oczy przeniósł wzrok na Amelię.
Wyczuwała napiętą atmosferę panującą w tym przestronnym pokoju o
kremowych ścianach, w którego oknach wisiały eleganckie, jedwabne zasłony w
kolorze szampana, a wytworności dodawały fantazyjne lustra w obramowaniach
ze złotych liści, a także meble z różanego drewna, ustawione na skraju dywanika
z Aubusson. Podniecenie, z jakim Amelia pragnęła coś obwieścić, topniało, w
miarę jak spoglądała to na teściową, to na jej gościa.
- Wybaacz, M’mere - powiedziała niskim, czystym, choć nieco zadyszanym
głosem. - Sądziłam... to znaczy... spodziewałam się zastać tutaj Juliana.
- Och, Julian zjawić się może w każdej chwili, ma chère . - Odzyskawszy
panowanie nad sobą, starsza pani zmusiła się do uśmiechu. - Podejdź bliżej.
Pamiętasz zapewne Roberta? Jest kuzynem Juliana.
- Poznaliśmy się chyba podczas uroczystości ślubnej? - Amelia podeszła z ręką
wyciągniętą do powitania.
- Oczywiście - powiedziała pani Declouet ze śmiechem, który z całą pewnością
nie brzmiał naturalnie. - To właśnie Robert był drużbą Juliana.
2
Amelia mgliście pamiętała sylwetkę wysokiego mężczyzny, który stał przy
Julianie owego pamiętnego dnia przed trzema miesiącami. Welon przesłaniał jej
cały widok, a poza tym wokół było tak wiele nowych twarzy. Nie znała wówczas
dobrze nawet swojego narzeczonego, a cóż dopiero mówić o jego kuzynie! Od
tamtej pory wiele słyszała o Robercie Farnumie. Odpowiedziała uprzejmie:
- Tak, istotnie.
Ujął jej dłoń. Silne, stwardniałe od pracy palce zamknęły się wokół jej ręki. Kiedy
skłonił nieco niedbale głowę, strumień szarego światła zagrał na falach jego
ciemnych włosów. Przez chwilę migotał też w głębinie ciemnoniebieskich oczu,
zdradzając, jak intensywnie były w nią wpatrzone.
Amelia przez dłuższą chwilę wytrzymała ten wzrok. Przez jej palce przeniknęło
ciepło, które pulsując wędrowało w górę ramienia, by w końcu wyrazić się
przyspieszonym biciem serca. Nagle zdała sobie sprawę z potęgi męskiego
magnetyzmu, siły woli i determinacji. Nigdy czegoś takiego nie zaznała przy
Julianie ani nawet przy Stefanie, swoim pierwszym narzeczonym.
Znieruchomiała, zabrakło jej powietrza, nie była w stanie się odwrócić ani
spojrzeć w bok, a już zupełnie nie mogła odwzajemnić konwencjonalnych
uprzejmości. Z jakiejś niepojętej przyczyny czuła się obezwładniona i całkowicie
bezbronna.
- Nie tak dawno Robert był na Północy w interesach - odezwała się Madame
Declouet, zmieniając temat. - Chodziło o jakieś urządzenie do jego cukrowni.
Amelia nieco zbyt gwałtownym ruchem cofnęła dłoń. Z wdzięcznością podjęła
temat:
- Tak, właśnie Julian mi o tym wspominał. Mam nadzieję, że udało się panu
szczęśliwie doprowadzić całe przedsięwzięcie do końca?
W kącikach ust zaigrał mu uśmiech, choć oczy i tym razem pozostały poważne.
- Proszę, mów mi po imieniu. A co do interesów, owszem, wszystko przebiegło
pomyślnie.
Powiedział to tak zwyczajnie, że nie można było podejrzewać go o przechwałki.
Jednakże Amelia odniosła wrażenie, że Robert Farnum nieczęsto doznaje
porażek. Obrzuciła go spod rzęs badawczym spojrzeniem. Miał ciemną skórę, ale
bez tej oliwkowej świeżości charakterystycznej dla francuskich Kreolów, za to
zabarwioną odcieniem brązu właściwym komuś, kto zwykł przebywać
godzinami w promieniach niemalże tropikalnego słońca południowej Luizjany.
Czarne i gęste brwi zdobiły czoło nad głęboko osadzonymi, ocienionymi rzęsami
oczyma. Nos miał klasyczny, prosty, a powyżej dość wydatnej szczęki ładnie
zarysowane, jakby wyrzeźbione usta. Prosty surdut z ciemnoniebieskiego sukna
dobrze leżał na jego szerokich ramionach. Pod spodem białą płócienną koszulę
rozchyloną przy szyi przytrzymywał szeroki pas z koziej skóry. Przy po-
3
brudzonych błotem miękkich, wywiniętych u góry butach lśniły kształtne srebrne
ostrogi z gładkimi kółkami. Pokrewieństwo Roberta i jej męża rzucało się w oczy;
obaj byli tego samego wzrostu, mieli podobną cerę, równie szerokie ramiona.
Różnica między nimi polegała na sposobie bycia.
- Mam na imię Amelia, kuzynie Robercie - odpowiedziała, pragnąc ułożyć
oporne usta w zdawkowy chociaż uśmiech i sprawić, by jego imię zabrzmiało z
odpowiednim francuskim akcentem.
- Twój płaszcz, ma chère - powiedziała pani Declouet. - Ścieka z niego woda na
dywan. Dokąd chodziłaś w taką ulewę?
Amelia odwróciła się z ulgą.
- Och, M’mere - odpowiedziała, zwracając się do matki męża w sposób, który
starsza pani szczególnie lubiła, ponieważ wiązał się z okresem dzieciństwa
Juliana - o tym właśnie chciałam ci powiedzieć. Wracam znad rzeki. Sir Bent
powiada, że woda podnosi się i jeszcze przed wieczorem wystąpi z brzegów.
Prawdopodobnie zaleje niżej położone pomieszczenia w budynku, jeżeli nie
postawi się zapory z worków wypełnionych piaskiem. Zmobilizował paru
mężczyzn z czworaków, ale jest ich jeszcze za mało, a pan Dye zginął gdzieś bez
śladu.
Pani Declouet zmarszczyła czoło.
- Niewdzięcznik. Nie ma go nigdy, kiedy jest potrzebny.
Patryk Dye, nadzorca na plantacji Belle Grove, był pewnym siebie
Irlandczykiem, którego przeświadczenie o własnej wartości znacznie
przewyższało poczucie obowiązku. Amelia, mimo usilnych starań, nie zdołała go
polubić. Teraz akurat był potrzebny, by zorganizować budowę prowizorycznej
zapory i dopilnować wykonania tej pracy.
- Może pojechał do miasteczka? Gdyby po niego posłać, pewnie zdążyłby jeszcze
wrócić na czas.
- Równie dobrze może być gdzie indziej.
- Jakie zatem mamy jeszcze rozwiązanie?
To, że Amelia przyszła do starszej pani, a nie do swego męża, nie wywołało
żadnego komentarza. Julian w ogóle nie interesował się prowadzeniem plantacji i
pewnie zachowałby całkowitą obojętność wobec perspektywy zalania domu
błotem. Bądź co bądź właśnie z myślą o takich sytuacjach cała konstrukcja została
zbudowana na ponad dwuipółmetrowych palach, pełniących funkcję
podwyższonego fundamentu. Najniżej położone izby były pierwotnie
wykorzystywane jako magazyny i mieszkania służących. Główne pomieszczenia,
zajmowane przez członków rodziny, znajdowały się na pierwszym piętrze.
Ewentualne szkody nie byłyby wielkie. Julian nie troszczyłby się więc o to, jakie
spustoszenie mogłoby powstać dookoła oraz jakiego nakładu pracy wymagałoby
4
doprowadzenie wszystkiego do porządku.
Pani Declouet smutnie potrząsnęła głową.
- Zostawcie to mnie - odezwał się nagle Robert Farnum.
- Tobie? - Amelia odwróciła się gwałtownie i obrzuciła go zdumionym
spojrzeniem.
Jednocześnie starsza pani powiedziała:
- A co będzie z The Willows?
Nie zważając na zdziwienie Amelii, Robert Farnum rzekł do ciotki:
- Przecież moja posiadłość stoi na wzniesieniu, jak dobrze wiesz. Porozmawiam
z Sir Bentem, ale nie przypuszczam, by woda tam doszła. Nigdy dotąd nie
zdarzyło się nic podobnego.
- Zatem byłybyśmy ci wdzięczne, gdybyś mógł to dla nas uczynić, mon cher .
- Na pewno mogę. - Robert odwrócił się i skierował kroki ku drzwiom.
- Poczekaj! - zawołała za nim Amelia. - Zaprowadzę cię do Sir Benta.
Przystanął z ręką na gałce lekko uchylonych drzwi.
- Sam go znajdę.
- A ty, moje dziecko, powinnaś zdjąć mokre rzeczy - zauważyła pani Declouet
tonem delikatnej przygany.
Amelia skrzywiła lekko twarz w wyrazie niezadowolenia. Odrzuciła do tyłu
poły płaszcza i przeniosła wzrok z teściowej na stojącego w drzwiach mężczyznę.
Niebieskie oczy Roberta Farnuma skierowane były na nią, badały ją od czubka
głowy poprzez wysmukłą kibić - teraz bardziej widoczną z powodu przemoczo-
nego ubrania, które oblepiało ciało - aż po czubki bucików wystających spod
rąbka obwisłego materiału spódnicy. Wolała uznać, iż nie zauważył, że odkryła
na sobie jego badawczy wzrok, lecz rumieniec i tak oblał jej twarz. Zapomniała o
wszystkim, co miała jeszcze do powiedzenia, jej ciało ogarnęło mimowolne
drżenie.
- Ciocia Zofia ma rację... przynajmniej jeśli o ciebie chodzi - stwierdził
kategorycznie, a potem, rzuciwszy surowe spojrzenie ciotce, szybko wyszedł z
wyrazem ulgi na twarzy.
W sypialni Amelia oddała płaszcz pokojówce, która nadeszła przywołana
odgłosem dzwonka. Dziewczyna krzyknęła ze zdziwienia, gdy ze ściśniętej poły
płaszcza woda spłynęła do dużego dzbana na brudną wodę; zaraz jednak
zamilkła, kiedy Amelia ostrzegawczo wskazała głową drzwi prowadzące do
sypialni męża. Szerokie, rozsuwane drzwi mogłyby połączyć dwa pomieszczenia,
lecz teraz, jak zwykle o tej porze, były zamknięte. Julian nigdy nie wstawał przed
jedenastą, a czasami w ogóle nie podnosił się z łóżka przed południem.
Dziewczyna spoważniała w jednej chwili.
Właściciel Belle Grove mógł nie troszczyć się o prowadzenie plantacji, pozwalał
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin