Bitwa na krótkich falach.pdf

(398 KB) Pobierz
437235272 UNPDF
Tadeusz Dytko
BITWA NA KRÓTKICH FALACH
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
Korektor: Krystyna Stachowiak
437235272.001.png
ŚLADY W BESKIDACH
Tego dnia była wyjątkowo zmęczona. Wcześniej wyszła z redakcji i pobiegła wprost do metra.
Wysiadła na trzecim przystanku, w pobliskim sklepie zrobiła zakupy, miała jeszcze wstąpić do przyjaciółki,
ale tknięta jakimś przeczuciem zrezygnowała. Poszła do domu. Na podwórku kamienicy, pamiętającej
początek wieku, wpadła na listonosza.
— Dzień dobry, pani Aleksandro — powiedział i z dużej torby wyjął białą, mocno ostemplowaną
kopertę. — Proszę, to dla pani.
Poznała nadawcę. Krótki uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— To z Polski — rzekła. — Od moich przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół — dodała.
Nerwowo rozdarła kopertę i szybkim krokiem zaczęła wchodzić na drugie piętro. Zdyszana wpadła do
mieszkania. Zaczęła głośno czytać po polsku, chociaż z rosyjskim akcentem. Ależ to za tydzień, stwierdziła i
natychmiast podeszła do biurka, na którym obok wielu papierów leżał kalendarz.
— Nie zdążę, nie zdążę — szeptała zrezygnowana. — To długa podróż, bardzo długa.
Już do końca dnia nie wrócił jej spokój. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Błąkała się po mieszkaniu,
które nagle wydało jej się dziwnie obce. Parokrotnie zabierała się do napisania odpowiedzi, ale za każdym
razem ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Długo nie mogła zasnąć. Leżała w ciemności, a przed oczyma
przesuwały się postacie, których, niestety, już nigdy nie spotka, a które pozostaną w jej sercu na zawsze.
Dochodziła dwudziesta druga.
Tam, w Beskidach, pod Czantorią, pewnie jeszcze świeci słońce. A tu, nad Moskwą, ciemna, wiosenna
noc, rozmarzyła się i raptem zrobiło jej się jakoś lżej. Kojące wspomnienia sprowadziły sen. A we śnie
znowu widziała leśnych ludzi, młodych, odważnych i szalenie uczynnych.
Nazajutrz podjęła decyzję; musi tam pojechać, za wszelką cenę. Wiedziała, że w Polsce będą na nią
czekali. Nie chciała sprawić im zawodu. Zaufanie — rzecz święta. Ona im także kiedyś zaufała.
Przez dwa dni biegała od urzędu do urzędu, aby załatwić potrzebne dokumenty. Odwoływała się do
różnych znajomości. Udało się. Nawet było jeszcze wolne miejsce w samolocie.
W Warszawie była przed południem. Miasta nie znała, ale przypomniała sobie, że przecież nie najgorzej
włada językiem polskim. Szybko więc zasięgnęła potrzebnych informacji. Autobus. Gorąca herbata na
dworcu centralnym. Jedynie skrawek wielkiego miasta widziała z okna pociągu. Na więcej nie miała czasu.
Od Częstochowy wlepiała nos w szybę, aby przypomnieć sobie niegdyś poznane miejscowości. Od Katowic
czuła się jak w domu. Znajome krajobrazy i coraz większy niepokój. Bitwa myśli. Pod wieczór dotarła do
celu podróży, do małego uzdrowiskowego miasteczka Ustroń.
— Pan wie, jak dojechać do Jaszowca? — spytała miejscowego taksówkarza.
— Oczywiście, wiem — odparł kierowca. — Jaszowiec należy do najładniejszych kompleksów
wypoczynkowych w Polsce. Powstał na stokach Równicy.
— Ach! Równica, dorogaja Równica — westchnęła.
— Rosjanka? Skąd pani zna Równicę?
— Z wojny. O, widzi pan tę polanę?
— Widzę.
— Tam stał drewniany dom. Tam Niemcy... — zamilkła, jakby nie chciała wspominać przykrych
przeżyć. — A tu — wskazała leśny zagajnik — przedzieraliśmy się pod silnym ogniem broni maszynowej.
— Pani jest — zawahał się. — Pani jest Aleksandrą Anisimową? Naszą Asią radiotelegrafistką?
— Tak się nazywam.
— Tyle o pani słyszałem, o majorze, o was wszystkich...
Mocniej nacisnął pedał gazu. już wiedział, że są spóźnieni, że uroczystości z okazji czterdziestej
rocznicy wyzwolenia Śląska Cieszyńskiego rozpoczęły się przed kwadransem.
Aleksandrze wszystko wydawało się tu znajome, a zarazem obce. Patrzyła na nowoczesne domy
wczasowe, aleje spacerowe, ujarzmione koryto Wisły, kolejkę linową.
— Jakże tu teraz pięknie! — zachwycała się podczas wspinaczki serpentynową szosą pod górę. Całą
dolinę mieli jak na dłoni.
Sala konferencyjna Domu Kultury była odświętnie przybrana. Biało-czerwone flagi, majowe róże.
Równe rzędy zajętych przez starszych ludzi krzeseł. Nieco z tyłu młodzież. Starszy pan w okularach akurat
przemawiał, kiedy do środka weszła Aleksandra. Poznał ją, inni także. Jej również przypomniały się te
twarze. Jakże by mogła ich nie poznać: to przecież było tak niedawno, zaledwie czterdzieści lat temu.
Zerwali się z krzeseł i ciasnym wianuszkiem otoczyli drogiego gościa. Łzy wzruszenia stanęły im w
oczach. Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa były zbędne. Szeroką falą wracały wspomnienia zdarzeń, w
których uczestniczyli przed laty.
— Asiu! To naprawdę ty?
— Janku! Jakiś ty się zrobił... — Pamięć podsuwała jej młodego, przystojnego partyzanta z cieniutkim
wąsikiem pod nosem.
— Józek — szepnęła, ściskając rękę wysokiego starca.
— Franka już nie ma — poinformował ktoś z tyłu. — Nie doczekał.
— Wiem, słyszałam. Był wspaniałym człowiekiem.
I zaczęło się. Wspomnieniom nie było końca.
A potem poszli w góry. Wspinali się stromą Orłową, co kilka minut odpoczywając. Nie mogli pojąć, że
kiedyś tę trasę pokonywali niemal biegiem. Kiedy znaleźli się przy bunkrze na Diablim Młynie, byli
zupełnie wyczerpani. Czyste, górskie powietrze wypełniło ich płuca. Aleksandra usiadła na pniu powalonego
drzewa, obok niej, jak dawniej, partyzanci. Majowe słońce mocno grzało. Sterta kamieni zakrywała wejście
do bunkra. W ciągu tych czterdziestu lat niewiele się tu zmieniło. Teraz miejscem tym opiekują się harcerze.
Po kolei wchodzili do ziemianki. Było tam wilgotno i zimno. Znów ożyły wspomnienia. Ileż dramatycznych
chwil przeżyli w tym ciasnym pomieszczeniu? Ileż razy niemal cudem umknęli śmierci? Wszędzie szukali
śladów swojej obecności. Ktoś znalazł zardzewiałą łuskę, ktoś inny poznał leśną ścieżkę. Niewielka grupa
byłych partyzantów zatrzymała się przy tablicy upamiętniającej tamte wydarzenia. Józef zaczął głośno
czytać:
— Tu w sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku lądowali radzieccy zwiadowcy:
major Anisimow, Wasyl, Mikołaj i radiotelegrafistka Asia, którzy połączyli się z grupami polskich
partyzantów w Brennej i Ustroniu dla prowadzenia wspólnej walki z hitlerowcami.
— Asiu, to nasze ślady w Beskidach — powiedział Jan Zawada.
— Tak, tak — westchnęła. — Nas już nie będzie, a pamięć o naszej wspólnej walce i przyjaźni
przetrwa.
OBOK CELU
Brzęczyk telefonu obudził pułkownika. Ziewając i przeciągając się wstał z drewnianej pryczy, pociągnął
haust zimnej herbaty, podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę. Aparat milczał. Fałszywy sygnał. Zaklął
siarczyście i spojrzał na zegarek. Dochodziła piętnasta. A więc drzemał zaledwie kilkanaście minut. To za
mało po kilku nie przespanych nocach ostatniego tygodnia. Nachylił się nad sztabówką i palcem
wskazującym zaczął zataczać nierówne koła.
— Górny Śląsk — mruknął. — Zdobyć go będzie niezwykle ciężko. — Następnie kazał wezwać do
siebie majora Anisimowa. Kilka minut później w ciosanych z surowego drewna drzwiach ziemianki prężył
się major Wasilij Stiepanowicz Anisimow. Średniego wzrostu, krępy, o twarzy zaciętej, nieco przygaszonej.
Sprawiał wrażenie doświadczonego oficera, człowieka, na którym można polegać.
— Towarzyszu pułkowniku, major...
— Dziękuję. — Pułkownik nie dał mu skończyć. — Siadajcie. — Wskazał krzesło, wyjął butelkę
samogonu i dwa aluminiowe kubki. Nalał do połowy i podsuwając naczynie pod nos Anisimowa,
powiedział: — Wypijmy, towarzyszu majorze, dowódco grupy wywiadowczo-dywersyjnej. Za miękkie
lądowanie.
— Za zwycięstwo! — podchwycił major i jednym pociągnięciem opróżnił kubek.
— Widzę, że z was, majorze, nie tylko dobry wywiadowca, ale i tęgi... — uśmiechnął się. — Dobrze,
teraz już serio. Ludzie gotowi do zrzutu?
— Tak jest.
— A ta młoda radiotelegrafistka? Nie mogę zapamiętać jej nazwiska.
— Aleksandra Bykowska.
— No właśnie.
— Da sobie radę. Młoda, ale już doświadczona.
— Pamiętajcie o bezpieczeństwie radiostacji. I nie wdawajcie się w niepotrzebną strzelaninę. Macie
obserwować i meldować. Nie muszę wam mówić, majorze, jak cenne są dla nas wiadomości o sytuacji
wroga w strefie przyfrontowej. Nie muszę także mówić o obiektach przemysłowych Górnego Śląska.
— Nie. Znam swoje zadanie.
— To dobrze. Być może będzie to wasze ostatnie zadanie w tej wojnie.
— Czyżby?
— Tak. Koniec wojny już blisko.
Major Anisimow odmeldował się i opuścił ziemiankę. Na placu spotkał kilku oficerów, którzy,
podobnie jak on, tej nocy mieli przekroczyć linię frontu. Zamienił z nimi parę słów, później poszukał
swoich. Byli w baraku. Wasyl grał na harmonii, Mikołaj pisał list, pozostali odpoczywali. Tylko Piotr był
jakiś niespokojny: spacerował po izbie i co chwila rzucał spojrzenie na radiostację.
— A gdzie Aleksandra? — spytał major.
— Tam, pod drzewem.
Młodziutka radiotelegrafistka, Aleksandra Bykowska, leżała na trawie pod dębem i patrzyła na zachód
słońca. Był ciepły sierpniowy wieczór. Komary bzykały jej nad głową. Lekki wietrzyk unosił puszyste,
dopiero co umyte włosy. Rozmarzona, zachwycona ceglanym krążkiem chowającym się w ziemi, nie
zauważyła, że od kilku minut przygląda się jej dowódca.
— Jakaś ty młoda i piękna — wyszeptał major.
Aleksandra wzdrygnęła się. Szybko podniosła się z ziemi, poprawiła mundur i ze spuszczonymi oczyma
rzekła:
— Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. A ponadto wygadujecie takie rzeczy...
— Młodość i piękno to nie grzech. Widzisz, moją młodość zabrała wojna. Wszystko zabrała: żonę,
dziecko, dom, pracę.
— Proszę tak nie mówić, zwłaszcza dzisiaj, i tak mi smutno.
— Boisz się?
— Trochę.
— Każdy na swój sposób przeżywa strach. Chyba że... — Nie dokończył. Zapalił papierosa. Zaciągnął
się.
— Siebie mieliście na myśli, majorze? Swoje doświadczenie?
— Nie, chyba nie — zamyślił się. — Moje doświadczenie to odniesione rany.
— Nie bądźcie tacy skromni. Słyszałam o waszych wyczynach.
Major spojrzał do góry. Słońce już skryło się za horyzontem. Pojedyncze gwiazdy rozświetlały
ciemniejący z każdą chwilą nieboskłon.
— Jasna noc sprzyja załodze samolotu — stwierdził. — Ale dla nas mogłoby być trochę ciemniej —
dodał i rozchylił wargi w uśmiechu, a uśmiechał się bardzo rzadko, od wielkiego święta.
Był środek nocy. Ciepłej, letniej nocy z 23 na 24 sierpnia 1944 roku. Zastygła w letargu baza wojskowa
przebudziła się nagle. Warknęły silniki samolotów. Światła reflektorów rozjaśniły mrok. Kilka pochylonych
sylwetek przemknęło w kierunku gotowej do drogi maszyny. Z kabiny wyjrzała pyzata twarz pilota.
Wyciągnięty w górę kciuk znaczył, że wszystko w porządku.
Było ich dziesięcioro. Jako pierwszy wdrapał się do transportowca Anisimow. Za nim byli: Klimowski,
Klimaszyn, Korniluk, Dziuba, Kowalew, Wierblak, Bożek, Sajko i Aleksandra.
Nikogo nie brakowało. Objuczeni sprzętem wojskowym, opasani szelkami spadochronów, z trudem
gramolili się do wnętrza samolotu. Bezradni i skrępowani, poruszali się jak żółwie. Kilka par rąk wyciągnęło
się w stronę Aleksandry. Poczuła wdzięczność, ale nie powiedziała ni słowa. Inni też milczeli. Samolot
kołował na start. Przez iluminatory widzieli tych, którzy przyszli ich pożegnać. Wyciągnięte ramiona, czapki
rzucane w górę. Z maszyny nikt nie odpowiedział. Byli zajęci swoimi myślami.
Samolot powoli oderwał się od ziemi. Silniki wyły na pełnych obrotach. Strzałka wysokościomierza
leniwie pokonywała kolejne podziałki. Lampki wskaźników paliły się mdłym, usypiającym światłem. Na
razie lot przebiegał spokojnie.
Lecieli nad Ukrainą. Ogromne połacie spalonej, dopiero co wyzwolonej ziemi świeciły pustką.
Sprawiały wrażenie zupełnie wyludnionych. Major parokrotnie wchodził do kabiny pilotów, o czymś z nimi
rozmawiał, po czym wracał i siadał na swoim miejscu. Od czasu do czasu pochylał się w kierunku swego
zastępcy, Wasyla Klimowskiego, i przekazywał mu informacje dotyczące przebiegu lotu. Ten z kolei
powtarzał je sąsiadowi.
— Wkrótce będziemy przelatywać nad linią frontu. — Do uszu Aleksandry doleciały stłumione słowa
Antoniego. Spojrzała w czarną otchłań. Ogarnęło ją przerażenie.
Wtem krótkie błyski rozświetliły czerń nocy. Jasnożółte nitki biegły od ziemi i ginęły gdzieś poniżej
samolotu. To ogień broni maszynowej. A zatem już ich dostrzegli. Po chwili świetlne smugi rozdarły ciemną
kurtynę nieba i zaczęły zbliżać się do transportowca. Pilot poderwał maszynę, ale ogniste macki chwyciły ją
mocno i nie miały zamiaru puścić. Zaraz potem gruchnęła artyleria przeciwlotnicza. Ciężkiego i lekkiego
kalibru. Samolotem rzucało jak piłeczką pingpongową.
Spadochroniarze skulili się na swych miejscach. Z zapartym tchem czekali na finał tych zmagań, w
których stawką było również ich życie. Tylko major był nadal spokojny. On takie chwile przeżywał
dziesiątki razy.
Wreszcie minęli linię frontu. Znowu ciemności.
Nawigatorowi nie zgadzały się wyliczenia. Po krótkiej naradzie z pilotem doszli do wniosku, że
prawdopodobnie mają uszkodzony żyrokompas.
Zbyt długo nie mogli szukać celu. Kilka minut krążyli bezradnie, ale wskaźniki paliwa mówiły
wyraźnie, że pora wracać. Kiedy znaleźli się nad większym leśnym obszarem, major Anisimow podjął
decyzję.
— Będziemy skakać! — krzyknął, lecz jego głos utonął w warkocie pracujących na pełnej mocy
silników.
Zwiadowcy zrozumieli jednak intencje dowódcy. Zaczęli poprawiać swoje oporządzenie.
Teraz o powodzeniu decydują sekundy.
Samolot schodzi z wysokości, pilot redukuje obroty, nawigator opuszcza swoje miejsce i otwiera właz
desantowy. Zimne powietrze wpada do wnętrza maszyny. Czerwona lampka i buczek. Ułamek sekundy
wahania. Idą. Klimowski, Korniluk, Dziuba. Znikają w czarnej otchłani. Samolot wykonuje następny krąg.
Kolejni skoczkowie opuszczają jego pokład. Teraz do włazu podchodzą: major, Aleksandra, Mikołaj i Wasyl.
— Skacz, będzie dobrze — dowódca zachęca radiotelegrafistkę.
Aleksandra czuje narastający łomot własnego serca. Zamyka oczy i stara się nie myśleć, co będzie
dalej... Już jest w powietrzu. Pod nią głęboka przepaść. Koziołkuje, wiruje i jednocześnie stara się pozbyć
obezwładniającego ją przerażenia. Gdzie ten wyzwalacz, myśli w popłochu, jest! Odnalazła. Teraz musi się
zdobyć na jeden mocny ruch. Czy starczy jej sił? Mija kilka cennych sekund. A może nie, może tylko się jej
wydawało? Gwałtowny szelest jedwabiu i nagłe szarpnięcie. Spojrzała do góry. Biała czasza spadochronu
zaczęła swój taniec. Wyprostowana w brezentowych szelkach Aleksandra powoli odzyskiwała równowagę
ducha. Zaczęła logicznie myśleć. Gdzieś w oddali słyszała warkot oddalającego się samolotu, ale go nie
widziała. Zresztą nie widziała nic. Jakaś ciemna chmura zasnuła księżyc. Gdzie ziemia? Gdzie towarzysze?
Gdzie major? Znów ogarnęło ją przerażenie. Przypomniała sobie swój pierwszy skok. Kiedy to było? Miała
wrażenie, że dawno, bardzo dawno. Chyba przed wiekami. Przecież nie była nowicjuszką. Skąd zatem ten
niepokój i czarne myśli chodzące po głowie?
Wytężała wzrok i podświadomie podkurczała nogi. Wokoło panowała cisza, zdradliwa, tajemnicza. I
ciemność, gęsta, niemal namacalna. Wiedziała, że ziemia jest blisko, bardzo blisko. Po raz ostatni
spróbowała oczami przebić mrok. Gdzie oni są?
A potem nastąpiło upragnione lądowanie. Gęsty las. To zauważyła. Spływa prosto na wysoką sosnę.
Szarpnęła linkę. Czasza spadochronu pomknęła dalej. Buty zahaczają o drzewo, łamią jego wierzchołek.
Nagły ból w udzie. Coś ostrego smagnęło po plecach i żebrach. Trzask łamanych gałęzi. Świst rozrywanego
jedwabiu.
I już wisi na drzewie. Ciężka radiostacja ciągnie ją ku ziemi, ale brezentowe szelki trzymają mocno.
Szarpnęła raz i drugi. Na nic. Daremny trud. Może ktoś mnie odnajdzie, dodaje sobie otuchy. Po godzinie
oczekiwania traci nadzieję. Wytęża słuch, lecz nie dociera do niej żaden ludzki głos. Nie ma pojęcia, gdzie
się znajduje. A ból w nodze dokucza coraz bardziej. Strużki potu spływają po twarzy.
Powoli szarzeje. Zaczyna się nowy dzień. Drzewa wydają się jej jeszcze wyższe niż w ciemnościach,
ale teraz widzi, że do ziemi ma nie więcej jak dwa, może trzy metry. Musi zaryzykować i uwolnić się od
spadochronu. Gdzieś powinna być sprzączka, zaczep? Bolą ją mięśnie rąk, nie czuje ramion. Przytroczony
do pleców balast utrudnia ruchy. Zrezygnowana przypomina sobie o nożu. Wsuwa prawą dłoń do kieszeni
kombinezonu. Mocno ujmuje rękojeść noża i z grymasem bólu na twarzy, z zaciśniętymi zębami, wymierza
równe ciosy w brezentowe pasy. Po kilkunastu minutach szelki ustępują i Aleksandra ląduje na krzaku
jałowca. Czuje dziesiątki drobnych, bolesnych ukłuć w szyję, twarz i dłonie. Machinalnie obmacuje
kończyny. Na szczęście są całe. Westchnienie ulgi.
Niebo jest już czyste. Opadła poranna mgła. Przedzierające się przez korony drzew promienie słońca
rozświetlają las. Ale nie zdążyły jeszcze osuszyć rosy pokrywającej trawę, gałęzie drzew i wijące się po
ziemi potężne korzenie. Ogarnął ją przejmujący chłód. Dlaczego drżę z zimna, zastanawiała się. Przecież jest
letni ranek. A może to przemęczenie, może gorączka?
Sięgnęła po pistolet. Odbezpieczyła go i trzymała w pogotowiu. Co dalej? Błądziła oczyma po leśnych
zagajnikach. Za każdym krzakiem, za każdym drzewem mógł czaić się wróg. Radiostacja. Tak, trzeba ukryć
radiostację. Odeszła kilkadziesiąt metrów od miejsca niefortunnego lądowania. Znalazła jamę w ziemi.
Starannie ułożyła w niej aparat radiowy i plecak. Zdjęła kombinezon i przykryła nim schowek. Teraz
zgrabiałymi palcami zaczęła zgarniać leśną ściółkę. Po chwili jama była już przysypana liśćmi i chrustem.
Przed odejściem raz jeszcze obejrzała to miejsce, aby trafić tu później i zabrać konieczny do pracy sprzęt.
Wróciła do owej sosny, na której spędziła kilka godzin, ale nie miała już siły ściągnąć z niej spadochronu.
Kurczowo ściskając pistolet ruszyła przed siebie, łudząc się, że spotka któregoś z towarzyszy.
Las wydawał się nie mieć końca. Aleksandra brnęła po kolana w trawie, kaleczyła nogi o kolce
Zgłoś jeśli naruszono regulamin