Szalony lot.pdf

(390 KB) Pobierz
455042849 UNPDF
Jan Grabiński
SZALONY LOT
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1981. Wydanie II
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska
Redaktor techniczny: Irena Chojdak
455042849.001.png
Oberleutnant Karl-Heinz Graudenz, dowódca grupy szkoleniowo-doświadczalnej Luftwaffe w
Peenemünde, patrzył w oczy siedzącego za biurkiem nadradcy sądu wojennego, który kierował śledztwem.
Były nieruchome, nie zdawały się też mieć ni barwy, ni wyrazu. Ale Graudenz wiedział już, jaka w nich czai
się groźba.
— Powiem panu coś — usłyszał naraz — czego właściwie mówić nie powinienem, zwłaszcza panu...
Sprawa zdążyła już dotrzeć do marszałka Rzeszy. Jego reakcję może pan sobie wyobrazić. Tak... No więc
marszałek Göring polecił mi osobiście wyszukać winnego, i to za wszelką cenę. Pan wie, czego żąda? Po
prostu jego głowy. Ten człowiek ma wisieć.
Natłok myśli przygniótł Graudenza tak, iż nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Stał się oto
uczestnikiem wydarzenia, na którego przebieg nie mógł mieć wpływu, czego usiłował dowodzić tutaj już od
godziny, a które, zdało się, wstrząsnęło całym lotnictwem Rzeszy. Hermann Göring?... Tak, oczywiście,
jedno jego słówko nabierało mocy prawa, od którego nie było apelacji. Wyrok został wydany, nim jeszcze w
ogóle pomyślano o składzie sądu.
Z nieruchomych oczu starego prawnika wojskowego spojrzała na oberleutnanta sama śmierć.
Był 8 lutego 1945 roku. Zaledwie kilka godzin temu z lotniska w Peenemünde wystartował nad Bałtyk
samotny bombowiec typu Heinkel 111 , należący do zespołu, którym dowodził oberleutnaut Graudenz.
Rzecz polegała na tym, iż za sterami tej maszyny, na której skrzydłach i kadłubie widniały czarne
krzyże Luftwaffe, nie znajdował się żaden niemiecki pilot. Mało, samolot uniósł w dal aż dziesięciu ludzi.
Ku wolności.
Feldmarszałek Model rozkazuje
General lotnictwa Ritter von Greim nie potrzebował zbyt długo przyglądać się mapie, aby dojść do
nieodpartego wniosku, że zdobyta z takim trudem jaka taka równowaga na froncie należała już do
przeszłości. Przyszedł mu na myśl nie tak dawny jeszcze, bo marcowy rozkaz Hitlera o zmianie dowódców
i... nazw dwóch grup armii: Grupy „Süd” — Południe, i Grupy „A”. Hitler usuwał dotychczasowych
dowódców, feldmarszałków Mannsteina i Kleista, za nieumiejętność powstrzymania nieprzyjaciela, i na ich
miejsce naznaczał generałów Modela i Schoernera, obu wystarczająco brutalnych nie tylko w postępowaniu
z ludnością, ale i własnymi żołnierzami, aby mogli zdobyć szybko uznanie führera. Model wkrótce też został
feldmarszałkiem, a w przyszłości miał nim zostać i Schoerner. Niełaska jednych i kariery innych nie dziwiły
wszakże już nikogo wśród sztabowców Wehrmachtu; „tasowanie” feldmarszałków i generałów przez Hitlera
stało się tak zwykłym objawem, iż nie było dowodzącego, który by po objęciu nowego stanowiska
rozpakował wszystkie swoje walizki. Tak więc odejście Mannsteina i Kleista nie wzruszyło nikogo,
natomiast nieoczekiwanie oficjalne nazwanie Grupy Armii „Południe” Grupą Armii „Północna Ukraina” i
Grupy Armii „A” Grupą Armii „Południowa Ukraina” wywołało sporo komentarzy. Nawet szef sztabu
wojsk lądowych, generał Zeitzler, wytrzeszczył ze zdziwienia oczy. Nie rozumiejąc zupełnie, w czym rzecz,
połączył się z marszałkiem Keitlem, a ten wyjaśnił, że decyzja führera jest więcej niż celowa, bowiem obie
grupy armii mają nie tylko obronić Ukrainę, ale i zdobyć ją na powrót w całości.
Wyglądało to na jakiś ogromny nonsens, gdyż Grupa „A”, czyli „Południowa Ukraina”, znalazła się
akurat w tak błyskawicznym odwrocie, że poszatkowana na kawałki zatrzymała się w połowie kwietnia za
Dniestrem. „Północna Ukraina” również wycofała się kilkaset kilometrów na wschód, poza Tarnopol i
Kołomyję, a więc w sumie z całej Ukrainy pozostały w niemieckich rękach jej zachodnie skrawki.
Wiosna 1944 roku przyniosła Wehrmachtowi nowe potężne klęski od Finlandii do Morza Czarnego.
Czerniachowski, Bagramian, Rokossowski, Zacharow czy Koniew uderzali raz po raz, siejąc wśród
najbardziej zaprawionych w bojach hitlerowskich żołnierzy popłoch wprost straszliwy. Na drogach odwrotu
zdarzały się rzeczy nie do pomyślenia ongiś w Wehrmachcie: kawalerowie rycerskich krzyży, sam kwiat
armii, na widok radzieckich czołgów umykali co sił, porzucając broń i wołając: „Generałowie nas zdradzili!”
„Co będzie teraz?...” — myślał Ritter von Greim, spoglądając na strzępiącą się znów linię frontu. Grupa
„Południowa Ukraina” znalazła się już za Karpatami, ale ona go nie obchodziła. 28 czerwca Hitler usunął
dowódcę najważniejszej bodaj, bo utrzymującej centrum frontu, Grupy Armii „Mitte”, feldmarszałka
Buscha, i na jego miejsce naznaczył swego faworyta Modela. W ten sposób Model stał się dowódcą dwóch
grup armii, którym właśnie on, generał von Greim, miał zabezpieczyć jako dowódca floty lotniczej pełne
wsparcie powietrzne.
Formalnie biorąc, von Greim, zajmując stanowisko dowodzącego generała Luftwaffe, nie podlegał
dowódcom wojsk lądowych i jego rozkazodawcą był dowódca Luftwaffe, Göring, względnie szef sztabu
lotnictwa, generał Korten. W rzeczywistości jednak samodzielność Luftwaffe na wschodnim froncie dawno
już stała się fikcją. Jednostki lotnictwa musiały współdziałać bezpośrednio z wojskami lądowymi na ich
rzecz. Zmuszała do tego prosta konieczność, poza tym zaś Greim nie miał żadnych szans w dyskusji z
Modelem i musiał spełniać wszystkie jego żądania, aby nie wejść w konflikt z naczelnym dowództwem
Wehrmachtu, to znaczy z Keitlem i — Hitlerem. Nie trzeba było być prorokiem, aby przewidzieć efekty
takiego starcia.
Choć więc von Greim nie podzielał często zdania Modela, nie oponował nigdy zbyt energicznie. Zresztą
teraz zgadzał się z feldmarszałkiem całkowicie, iż kolejne uderzenie radzieckie będzie miało na celu
wyważenie bramy ku środkowej Wiśle.
Model długo zastanawiał się, skąd to uderzenie weźmie początek, i doszedł do wniosku, że jego
przeciwnik, radziecki marszałek Iwan Koniew, pójdzie drogą najprostszą, uderzając jednym silnym ciosem.
W grę wchodził przede wszystkim rejon Włodzimierza, leżący na styku wojsk marszałka Rokossowskiego,
które atakowały już od czerwca. Stała tam wyborowa niemiecka 4 armia pancerna, o którą feldmarszałek był
raczej spokojny. Von Greim zapewnił jej zresztą i „parasol” myśliwski, i wsparcie uderzeniowe w postaci
bombowców. Podobnie zabezpieczył także sąsiadującą z 4 armią na południu 1 armię pancerną.
Z początkiem drugiej dekady lipca na biegnącej do Karpat linii frontu dało się odczuć charakterystyczne
napięcie. Przeciwnicy byli już gotowi do walki. Model, uważając nadal Włodzimierz za najbardziej
apetyczny dla nieprzyjaciela kąsek, wzmocnił tam obronę. Ale feldmarszałek nie zamierzał się tylko bronić.
Wziąwszy sobie do serca słowa Hitlera, który w trakcie kolejnej narady znów począł majaczyć o odzyskaniu
Ukrainy, postanowił uderzyć, skoro tylko wojska radzieckie runą do natarcia. Na rejon koncentracji
głównych sił, mających wykonać ten manewr, wyznaczył odcinek Brody — Zborów. Stąd kilkanaście
dywizji pancernych i zmotoryzowanych miało werżnąć się z boku w rozwinięte w natarciu wojska
radzieckie. Model gotów był przysięgać, że jeśli Koniew straci głowę, a jednocześnie nie pomoże mu jego
północny sąsiad, Rokossowski, wtedy front przesunie się nie na linię Bugu, ale na linię Bohu.
O ile jednak Model bliski był już niemal entuzjazmu, o tyle generał Ritter von Greim inaczej patrzył w
przyszłość.
Generał Greim zbyt długo już walczył na radzieckim froncie, aby nie zdobyć wielu cennych
doświadczeń. Zastanawiał się tylko, w jakim stopniu mogą mu się one przydać w przypadku, gdy
nieprzyjaciel będzie miał przewagę w powietrzu. Przewaga ta ciągle wzrastała; radzieckie jednostki lotnicze
musiały mieć rosnący nieustannie napływ sił, przy czym największym bodaj niebezpieczeństwem był już nie
sam ich wzrost liczebny, ale coraz widoczniejsza poprawa jakości sprzętu. Samoloty radzieckie nie tylko
dorównywały już najnowszym maszynom niemieckim, ale je przewyższały, przede wszystkim zwrotnością.
Największą jednak troskę stanowił brak samolotów do walki z czołgami, o co głównie chodziło
Modelowi. Minęły już piękne dni, kiedy to Stukasy spadały na pancerne wozy jak jastrzębie na kury i kiedy
Hitler nagradzał za to majora Rudela, wieszając mu na szyi brylanty. Dla obecnego myśliwca radzieckiego
Stukas był powolną, niezdarną maszyną, dla której wystarczała jedna seria, aby ją posłać ku ziemi. Używano
ich więc coraz mniej, stawiając na ich miejsce myśliwsko-bombowe Focke-Wulfy . A że na jednego takiego
Focke-Wulfa przypadały dwa radzieckie myśliwce — wynik walki musiał być z góry przesądzony.
Generał von Greim skierował wzrok ku zaznaczonym czerwono na mapie lotniskom przyfrontowym.
Trzeba było radzić sobie znów metodą „koczowania”, aby stworzyć wystarczająco silne lotnicze grupy
uderzeniowe. Innego wyjścia przy aktualnym stanie floty powietrznej nie było.
Opinię Greima z entuzjazmem pochwycił stojący obok podpułkownik Plocher. Ten młody sztabowiec,
udekorowany już krzyżem rycerskim za swe doskonałe pomysły w zakresie taktyki lotniczej, znał się dobrze
na rzeczy.
— Skrócimy linię węzłów lotniskowych — proponował — w trójkącie Włodzimierz — Lwów —
Stanisławów do 250 kilometrów. W ten sposób zwiększymy i siłę, i operatywność.
— Na Włodzimierz musimy zwrócić szczególną uwagę — przypomniał von Greim. — Model sądzi, że
z tamtego rejonu wyjdzie główne uderzenie.
Plocher poprawił okulary.
— Gdyby nawet Rosjanie ruszyli z innego miejsca, wystarczy nam czasu na przerzucenie grup. Główna
rzecz: zastopować czołówki pancerne. Rozumiem, panie generale. Myślę, że to się nam uda.
Plocher w delikatny sposób przypomniał generałowi liczebność sił. Greim słuchał go w roztargnieniu.
Zrobił, co do niego należało, lecz mimo wszystko miał niedobre przeczucia. Pomyślał w pewnej chwili, że
jeśli Rosjanie przygotowują uderzenie, to zawsze robią to solidnie. Zastanowił się: czyżby to miało być jego
najbardziej przekonywające doświadczenie w kampanii rosyjskiej?
— Proszę wezwać Ic * — przerwał Plocherowi. — Spróbujemy się dowiedzieć czegoś o naszych
* Ic — określenie oddziału wywiadu w sztabach armii niemieckiej.
bolszewikach.
Oficer wywiadu niewiele mógł powiedzieć nowego poza tym, że lotnictwo radzieckie zajęło pas
przyfrontowych lotnisk. Liczba tych lotnisk, tym bardziej liczba samolotów, nie była możliwa do ustalenia.
Samoloty rozpoznawcze mimo wszystko latały bez przerwy.
— Czy Rosjanie im przeszkadzają? — zapytał von Greim.
— Niewiele.
Generał pokręcił głową. Zachowanie nieprzyjaciela mogło z powodzeniem oznaczać zakończenie
koncentracji wojsk.
Von Greim nie mylił się wiele. 12 lipca wszystkie radzieckie dywizje lotnicze w pasie działania 1 i 4
Frontu Ukraińskiego znalazły się w pełnym pogotowiu bojowym. Między innymi gotowa do działania była
dywizja dowodzona przez pułkownika Pokryszkina, jednego z asów myśliwskich radzieckiego lotnictwa.
Przypadek zrządził, że w tym właśnie czasie, w którym niemieccy sztabowcy głowili się nad
rozszyfrowaniem radzieckich zamiarów i znalezieniem sposobów przeciwdziałania mającemu nastąpić
uderzeniu, Pokryszkin obserwował gołym okiem stanowiska niemieckie. Nie byłoby w tym może nic
specjalnie dziwnego, bo również lotnik znaleźć się może na pierwszej linii frontu, gdyby nie fakt, iż
pułkownik oglądał Niemców z polowego lotniska, na którym rozlokowały się dwa pułki myśliwskie i jeden
szturmowy. Od niemieckich stanowisk dzieliło radzieckich lotników nie więcej niż dwa kilometry. Lotnisko
jednak zamaskowane było tak dobrze, iż nie padł na nie dotąd ani jeden pocisk.
Przed wieczorem Pokryszkin zwołał odprawę dowódców pułków i eskadr. Wśród obecnych panował
nastrój podniecenia. Dla nikogo nie było już tajemnicą, że operacja rozpocznie się lada chwila.
Dywizja miała wziąć udział w powietrznym natarciu potężnej armii lotniczej, wspierającej zgrupowanie
uderzeniowe wojsk 1 Frontu Ukraińskiego. Jej zadanie główne polegało na stworzeniu „parasola” nad
własnymi oddziałami atakującymi, zwłaszcza zaś nad grupami pancernymi generałów Rybałki i Leluszenki,
mającymi przeciąć front na odcinku Jezierna—Kotłów w kierunku na Lwów i dalej, na Przemyśl i
Drohobycz.
Marszałek Koniew przygotował bowiem inny plan operacji, niż przewidywał Model. Feldmarszałka
zresztą w jego przypuszczeniach umocniły dane wywiadu, które niedwuznacznie wskazywały Włodzimierz
jako kierunek natarcia. Trudno było dowództwu niemieckiemu przewidzieć, że dane te opierały się z jednej
strony na pozorowanych ruchach niektórych oddziałów radzieckich, mających na celu właśnie
wprowadzenie w błąd hitlerowców, z drugiej zaś na fałszywych materiałach, podsuniętych w porę agentom
niemieckim. Tak już dzieje się na wojnie, że nim zagrają działa, zacięta walka toczy się już przedtem na
cichym, niewidzialnym froncie.
Niemieckie rozpoznanie naziemne i powietrzne pracowało już przeszło od miesiąca, starając się za
wszelką cenę odkryć przede wszystkim miejsca radzieckich zgrupowań pancernych. W końcu Model, nie
bez sugestii pułkownika Hansena, który niedawno objął kierownictwo wywiadu wojskowego, zdecydował
się na krok co prawda ryzykowny ale dający duże szanse: postanowiono zrzucić na radzieckie tereny
przyfrontowe grupy spadochronowe, wyposażone w radiostacje.
Ritter von Greim wyekspediował spadochroniarzy; z operacji nie powrócił tylko jeden samolot. Teraz
oczekiwano wiadomości.
Po paru dopiero dniach odezwały się dwie radiostacje: meldowały o trudnościach. Później raz jeszcze
odezwała się jedna z nich. Agent informował o koncentracji czołgów na zachód od Łucka. W zakończeniu
dodał, że dywersanci tropieni są przez żołnierzy radzieckich. Od tej pory wszelki słuch o spadochroniarzach
zaginął. Model jeszcze bardziej utwierdził się w swych przekonaniach i nadal myślał o Włodzimierzu
Wołyńskim.
13 lipca tysiące dział bluznęło ogniem — natarcie radzieckie rozpoczęło się. Do kwatery feldmarszałka
nadeszły pierwsze meldunki: nawałę ogniową zanotowano w pięciu rejonach, w tym również i w rejonie
Włodzimierza Wołyńskiego. Model zatarł rece.
Tymczasem Koniew zdecydował się nie na jedno, lecz na pięć jednoczesnych uderzeń. Dwa z nich były
zasadnicze i ujmowały niemieckie zgrupowanie w rejonie Brodów w tak potężne kleszczę, że mowy nie
było, aby wydarł się z nich choć jeden pluton żołnierzy. Z północy okrążały Niemców czołgi generała
Katukowa, z południa generała Rybałki.
Trzy pozostałe uderzenia — na Włodzimierz, Stryj i Stanisławów — miały charakter pomocniczy, choć
i one z powodzeniem przerwały linie obrony Niemców.
Już następnego dnia Model mógł mówić o klęsce, choć wojska radzieckie nie zakończyły jeszcze
przełamywania głębokiej obrony nieprzyjaciela. Feldmarszałek zażądał zdecydowanego wsparcia
powietrznego, tylko lotnictwo bowiem mogło zatrzymać radzieckie kliny pancerne i uratować wyborowe
dywizje z kotła pod Brodami.
„Koczujące” grupy Greima rzuciły się z odsieczą, lecz rzadko która eskadra docierała do atakujących
czołówek pancernych. W powietrzu rozpostarł się niemal nieprzenikniony radziecki „parasol”.
Model wezwał do siebie von Greima.
— Rozumiem pana sytuację, ale tutaj waży się los niemieckiej Ukrainy i nie tylko Ukrainy. Jeśli tu uda
im się przerwać, stracimy pół Polski. Niech mi pan zapewni jeden dzień przewagi w powietrzu. Jeden dzień,
a opanuję sytuację! Rozmawiałem przed godziną z Hauffem, jest bliski rozpaczy. Wszystkie kontrataki
rozbijają się o rosyjskie czołgi. Musimy je zatrzymać.
Von Greim przypomniał sobie, jak przed dwoma dniami Model wraz z generałem Hauffe, dowódcą 13
korpusu rozmieszczonego w Brodach, upajali się wizją spodziewanego sukcesu.
— Dobrze — rzekł po namyśle. — Ściągnę trzy grupy Focke-Wulfów . To wszystko, na co mnie stać.
Sam pan wie, że nasi lotnicy walczą ponad siły...
Generał uruchomił wszystkie swe odwody i niemal całość sił Luftflotte rzucił już w południe 14 lipca na
ostrza radzieckich kleszczy, wydłużające się nieustannie na zachód. Radzieccy myśliwcy patrolowali jednak
już na dalekich podejściach: wokół Lwowa, Rawy Ruskiej i Żółkwi. Tam teraz przeniósł się ciężar walk
powietrznych. Ich nasilenie wzrastało z godziny na godzinę. Niemcy usiłowali przerwać się ku radzieckim
czołgom i szturmowcom, radzieccy myśliwcy udaremnili ten zamiar. Na przestrzeni kilkudziesięciu
kilometrów wrzała nieustanna bitwa lotnicza, w której zaangażowały się resztki samolotów z obu stron.
Lotnicy z dywizji Pokryszkina, podobnie jak ich koledzy z całej armii, zwijali się jak w ukropie,
startując po kilka razy dziennie. Ledwie samolot zdążył wylądować, a już brali go w obroty mechanicy.
Uzupełniano paliwo i amunicję, kontrolowano silniki i osprzęt, po czym pilot znów siadał za sterami,
gotowy do kolejnego startu. W pierwszej fazie bitwy pułkownik dowodził z naziemnego stanowiska
dowodzenia, później „dosiadł” swej maszyny, na której czerwieniło się już ponad pięćdziesiąt gwiazdek,
symbolizujących pięćdziesiąt strąconych w walce samolotów Luftwaffe. Tego dnia na jego samolocie
domalowano następną gwiazdkę.
Jeszcze jeden myśliwsko-bombowy Focke-Wulf nie dotarł do wyznaczonego mu celu.
Piloci dywizji wykonali w jednym dniu łącznie sto lotów łącznikowych, strącając dwadzieścia
hitlerowskich maszyn.
Walka trwała nadal.
Powietrzny bój
Dywizję Pokryszkina nazywano „dywizją asów”. W istocie wielu pilotów miało już na swym koncie
ponad dwadzieścia zestrzeleń. Latał tu także słynny major Reczkałow, zajmujący wówczas swymi blisko
pięćdziesięciu strąconymi maszynami oficjalne trzecie miejsce na liście radzieckich asów myśliwskich. Do
prawdziwych też asów zaliczyć można było dowódcę jednej z eskadr, majora Włodzimierza Bobrowa. Był to
pilot ogólnie podziwiany za odwagę, a jeszcze więcej za doświadczenie. Swój szlak bojowy rozpoczął w
roku 1937 w Hiszpanii, gdzie miał okazję zmierzyć się z hitlerowskimi lotnikami ze sławetnego legionu
„Condor”. Legionem tym dowodził wówczas generał Richthofen, a wśród jego pilotów znaleźli się przyszli
czołowi hitlerowscy piraci powietrzni: Mölders, Galland i Trautloft. Wszyscy oni, pod wodzą Richthofena,
we wrześniowych dniach 1939 r. wyruszyli na podbój Polski.
Już pod hiszpańskim niebem Bobrow zestrzelił w walce trzynaście faszystowskich maszyn. Później,
podczas radziecko-niemieckich działań wojennych, swe myśliwskie konto powiększył przeszło dwukrotnie.
Bobrow żył każdą walką powietrzną. Odprawę Pokryszkina, zwiastującą rychłe wejście w bój, przyjął z
prawdziwą radością.
Teraz siedział w kabinie samolotu, gotów do ponownego w tym dniu startu. Po obu jego stronach
przykucnęło pięć myśliwców z jego eskadry, z którymi miał wyruszyć do wykonania kolejnego zadania.
Rakieta! Bobrow włączył silnik i po chwili począł kołować na miejsce startu. Pozostała piątka ruszyła
jego śladem. Wymiana zdań z dowódcą trwała krótko, chodziło o patrol powietrzny, w kierunku Lwowa,
skąd ku frontowi napływały najsilniejsze jednostki Luftwaffe. Ustalono łączność radiową, aby w razie
pojawienia się nieprzyjaciela alarmować sztab dywizji.
Startowy uniósł chorągiewkę i Bobrow pomknął po trawie. Za nim, jak potrójny cień, pobiegły
pozostałe maszyny. Ciasny krąg i szóstka weszła na kurs, zyskując szybko na wysokości.
Dziwnie wyglądała linia frontu widziana z góry. Stratowane radzieckimi pociskami i bombami pierwsze
linie niemieckie, teraz już opuszczone pokryte były jeszcze burą mgłą. Gdzieniegdzie słały się po ziemi
wstęgi pożarnych dymów. Im dalej od przedniego skraju niemieckiej obrony, tym bardziej stawały się
widoczne kręte linijki umocnień. Z góry dopiero było widać, jak daleko hitlerowcy rozciągnęli pasy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin