Ingalls Wilder Laura - Domek na prerii 02 - Domek na prerii.pdf

(590 KB) Pobierz
Laura Wilder Ingalls
Laura Wilder Ingalls
Domek na prerii
Rozdział pierwszy
Wyprawa na zachód
Dawno, dawno temu, gdy wszyscy dziadkowie i babcie byli jeszcze niemowlętami lub dziećmi, a może
nawet jeszcze nie było ich na świecie, tatuś, mamusia, Mary, Laura i malutka Carrie opuścili swój dom,
położony na polanie w Wielkim Lesie w stanie Wisconsin, i wyjechali daleko. Nie zobaczyli go już nigdy
więcej. Ruszyli w daleką drogę do krainy zamieszkanej przez Indian.
Tatuś powiedział, że w Wielkim Lesie mieszka zbyt wiele ludzi. Laura często słyszała huk wystrzałów i
odgłosy uderzeń siekiery, dochodzące z leśnej gęstwiny; lecz ani strzelba, ani siekiera nie należały do jej
taty. Ścieżka, która biegła tuż obok ich zagrody, przechodziła dalej w szeroki szlak. Prawie każdego dnia
Laura i Mary przerywały zabawę i ze zdziwieniem patrzyły na skrzypiący wóz, który, ciągnięty przez parę
koni, powoli toczył się drogą. Okolice, gdzie pojawiało się zbyt dużo ludzi, zaczęły opuszczać dzikie
zwierzęta. Tatuś również nie miał ochoty zostać - pragnął zamieszkać tam, gdzie zwierzęta nie znają
strachu przed ludźmi, gdzie w cienistym lesie można się spotkać oko w oko z małym jelonkiem i jego matką,
a nawet natknąć się na tłuściutkiego, leniwego niedźwiadka zajadającego na polance czarne jagody.
5
W długie zimowe wieczory tatuś opowiadał mamusi o Zachodnim Kraju. Mówił, że na Zachodzie ziemia jest
płaska i nie ma tam w ogóle drzew, a równinę porastają gęste i wysokie trawy, przez które dzikie zwierzęta
wędrują na ogromne pastwiska, ciągnące się dalej niż potrafi sięgnąć ludzki wzrok. Osadnicy jeszcze tam
nie dotarli, a jedynymi mieszkańcami tej ziemi są Indianie.
Pewnego dnia, kiedy minęła już zima, tatuś oznajmił mamie: - Ruszamy na Zachód, jeśli oczywiście nie
masz nic przeciwko temu. Ktoś chce kupić nasz dom, propozycja jest bardzo korzystna, więc wystarczy nam
pieniędzy, by rozpocząć nowe życie.
- Och, Charles, czy musimy jechać już teraz? - spytała mama. Na dworze było strasznie zimno, a domek
wydawał się taki wygodny i ciepły!
- Jeśli w ogóle mamy wyruszyć w tym roku, trzeba zrobić to teraz, zanim ruszą lody.
I tatuś sprzedał mały domek. Sprzedał też krowę i jałówkę. Następnie poprzycinał gałęzie orzecha i
umocował je na wozie niczym łuki. Mama pomogła mu naciągnąć na te pałąki białe, brezentowe płótno.
Brzask nie zdążył jeszcze rozproszyć nocnych ciemności, gdy mama zaczęła kuksać delikatnie Laurę i
Mary, aż dziewczynki obudziły się na dobre. Umyła je i ubrała ciepło przy blasku ognia i świec. Najpierw
założyła im czerwone flanelowe koszulki, potem wełniane halki, sukienki i pończochy, wreszcie płaszczyki i
czapki z króliczego futra oraz rękawiczki z czerwonej włóczki.
Wszystko, co było w domu, z wyjątkiem łóżek, stołów i krzeseł, znalazło się na wozie. Meble nie były im
potrzebne; przecież tatuś potrafi zrobić nowe.
Ziemię pokrywała cienka warstewka śniegu. Na dworze było ciemno i bardzo zimno. Na tle
rozgwieżdżonego zimowego nieba rysowały się sylwetki nagich drzew i tylko od wschodniej strony horyzont
powoli zaczynał się rozjaśniać. Nagle między drzewami zamigotał blask - były to światła latarni
przyczepionych do wozów, którymi przyjechali dziadek, babcia, ciotki, wujowie i kuzyni, którzy zjechali, by
się pożegnać.
6
Mary i Laura mocno tuliły do siebie swoje szmaciane lalki i nie odzywały się ani słowem. Krewni ustawili się
wokół i nie spuszczali z nich oczu. W końcu babcia i ciotki zaczęły kolejno podchodzić, by ucałować
dziewczynki na pożegnanie.
Tato przywiązał strzelbę do jednego z pałąków podtrzymujących plandekę, aby w razie potrzeby mieć broń
pod ręką. Obok powiesił ładownicę i rożek z prochem. Futerał ze skrzypkami umieścił między poduszkami;
bał się, by podczas podróży instrument nie ucierpiał.
Wujowie pomagali tacie zaprzęgać konie. Wreszcie kuzyni, jakby na dany znak, zaczęli kolejno podchodzić
do Mary i Laury, by pożegnać się z nimi.
Potem tato ulokował dziewczynki na łóżku, które stało w głębi wozu. Następnie pomógł mamie wspiąć się na
kozioł, a babcia - wyciągnąwszy wysoko ramiona - podała jej malutką Carrie. W końcu tatuś wsiadł szybko i
zajął miejsce na ławce obok mamy, a Jack - łaciaty kundel - wczołgał się pod wóz.
Nadeszła chwila pożegnania z małym drewnianym domkiem, który nie mógł zobaczyć, jak odjeżdżają, bo
przecież miał zamknięte okiennice. Stał za drewnianym płotem, między dwoma wielkimi dębami, których
liście tworzyły latem zielone sklepienie, pod którym Mary i Laura lubiły się bawić. Teraz widziały domek po
raz ostatni.
Tatuś przyrzekł Laurze, że gdy tylko dotrą na Zachód, pokaże jej papusa.
- Co to takiego papus? - spytała, a tatuś odpowiedział: - To indiańskie czerwonoskóre niemowlę.
Długo, długo jechali przez zaśnieżone lasy, aż wreszcie dotarli do miejscowości o nazwie Pepin. Mary i
Laura były tu już kiedyś, lecz miasteczko zmieniło się nie do poznania. Drzwi domów i sklepów były
zaryglowane, pnie ściętych drzew zasypane śniegiem, uliczki puste. Tu i ówdzie piętrzyły się stosy drewna
na opał.
Mama, Laura i Mary siedziały w wozie żując chleb z melasą, konie jadły kukurydzę z worków, a tatuś
poszedł tymczasem do sklepu wymienić skóry na rozmaite rzeczy przydatne w podróży. Postój w
miasteczku trwał krótko. Jeszcze tego samego dnia mieli przeprawić się na drugi brzeg rzeki.
7
Biała, ogromna, o gładkiej powierzchni tafla zamarzniętej wody ciągnęła się aż po siny horyzont. Widoczne
na śniegu ślady kół biegły w dal i niknęły w bezkresnej pustce. Tatuś wprowadził wóz na lód i ruszył ledwie
widoczną koleiną. Kopyta koni zastukały, koła głośno zaskrzypiały. Miasteczko szybko znikało w oddali.
Wkrótce najwyższy budynek, w którym mieścił się sklep, stał się nie większy niż kropka. Wokół wozu
rozciągało się pogrążone w głuchej ciszy pustkowie. Laura poczuła się nieswojo, na szczęście obok był
tatuś, a Jack biegł pod wozem; wiedziała, że nic złego nie może jej się stać skoro ma przy sobie ojca i psa.
Gdy wóz z turkotem wjechał na pagórek, ukazały się drzewa, a między nimi mała drewniana chatka. Laura
od razu poczuła się pewniej.
Ten dziwny maleńki domek był opustoszały - zwykli w nim nocować strudzeni wędrowcy. W środku
znajdowało się ogromne palenisko, pod ścianami stały ławy, na których można się było ułożyć do snu. Tatuś
przygotował posłania na ziemi, tuż przy ogniu, sam zaś, jak przystało na wodza wyprawy, zdrzemnął się na
wozie!
W nocy obudził Laurę dziwny hałas, coś jak wystrzał lecz dźwięk był ostrzejszy i bardziej przeciągły. To
rozbrzmiewał to cichł. Mary i malutka Carrie mocno spały, Laura zaś nie mogła usnąć i przewracała się z
boku na bok, dopóki nie usłyszała w ciemności spokojnego głosu mamy:
- Spij, Lauro, to tylko lód pęka na rzece. Następnego ranka tatuś oznajmił:
- Mieliśmy szczęście, Caroline, że wczoraj udało się nam przeprawić przez wodę. Wybraliśmy się zbyt
późno, nic dziwnego ze lody już ruszyły, Dobrze, że nie przytrafiło się nam to gdy byliśmy w połowie drogi.
- Pomyślałam o tym wczoraj, Charles - odparła spokojnie mama.
J
Laura na szczęście nie pomyślała o tym wcześniej. Dopiero teraz wyobraziła sobie, co mogłoby się stać,
gdyby lód zaczął pękać pod kołami wozu i wszyscy wpadliby do wody na środku wielkiego rozlewiska.
- Zdaje się, że kogoś tu przestraszyłeś, Charles - powiedziała mama, a tatuś chwycił Laurę w ramiona i
mocno ją przytulił.
- Przeprawiliśmy się przez Missisipi! - krzyknął radośnie, tuląc ją w objęciach. - I co ty na to, moja
kruszynko? Powiedz, masz ochotę pojechać na Zachód i zobaczyć, gdzie mieszkają Indianie?
Laura przytaknęła i spytała, czy są już blisko tej krainy. Czekała ich jednak jeszcze długa i daleka droga.
Znajdowali się dopiero w stanie Minnesota.
Laurze zdawało się, że podróż do kraju Indian trwa wieki. Każdego dnia konie biegły póki starczyło im sił,
każdą więc noc spędzali teraz w innym miejscu. Czasami zdarzało się, że postój trwał dłużej niż zwykle;
działo się to wtedy, gdy wody w napotkanym strumieniu wzbierały i trzeba było czekać, aż opadną. Mieli już
za sobą wiele potoków. Mijali po drodze lasy i wzgórza oraz nie porośnięte niczym doliny, przejeżdżali też
przez długie drewniane mosty. Pewnego dnia dotarli wreszcie nad szeroką rzekę o mętnej żółtawej wodzie,
ale nie mogli znaleźć tam żadnego mostu.
Rzeka ta nazywała się Missouri. Gdy do brzegu przybiła tratwa, tatuś wjechał na nią wozem; wszyscy w
milczeniu przypatrywali się, jak tratwa, chybocąc na falach, popłynęła ku przeciwległemu brzegowi.
Po kilku dniach znów znaleźli się w górzystej krainie. W jednej z dolin wóz ugrzązł w głębokim, czarnym
błocie. Deszcz lał jak z cebra, trzaskały pioruny, niebo raz po raz rozrywały jasne błyskawice. Nie można się
było nigdzie schować ani rozpalić ogniska. Wszystkie rzeczy w wozie zrobiły się wilgotne, zimne i
nieprzyjemne, musieli jednak pozostać na miejscu i zadowolić się zimnym jedzeniem.
Następnego dnia tatuś znalazł na wzgórzu miejsce na obozowisko. Deszcz przestał padać, lecz jeszcze
tydzień przyszło im czekać, aż woda w kolejnym strumieniu opadnie i błoto przyschnie na tyle, aby można
było odkopać koła wozu i ruszyć w dalszą drogę.
Pewnego dnia, gdy znów zatrzymali się na odpoczynek, z lasu wyjechał na czarnym koniu wysoki, chudy
mężczyzna. Zamienił parę słów z tatusiem, a potem obaj zniknęli między drzewami. Tatuś wrócił na
grzbiecie czarnego konika, takiego, jakiego miał nieznajomy. Wymienił dwa gniade, zmęczone po-
9
drożą konie na dwa przepiękne czarne zwierzęta. Powiedział, że to prawdziwe zachodnie mustangi. - Mają
siłę mułów, choć są bardzo łagodne - cieszył się tatuś. Konie miały duże, spokojne oczy, długie grzywy i
ogony, smukłe nogi, a kopytka o wiele mniejsze i szybsze niż konie z Wisconsin.
Laura spytała, jak się nazywają. Tatuś zaproponował, by dziewczynki same nadały im imiona. Mary nazwała
jednego konika Pet, a Laura wymyśliła dla drugiego imię Patty.
Tymczasem znów ucichł szum wzburzonych wód w potoku i droga nieco przeschła. Tatuś odkopał koła
wozu, które ugrzęzły w błocie. Potem zaprzągł do wozu Pet i Patty i ruszyli w dalszą drogę. I tak przejechali
drewnianym wozem osłoniętym brezentowym płótnem całą drogę - od Wielkiego Lasu w stanie Wisconsin
przez stany Minnesota, Iowa i Missouri. Przez cały czas Jack biegł dzielnie truchtem między kołami wozu.
Teraz czekała ich przeprawa przez Kansas.
Tę płaską, bezkresną krainę porastały wysokie, gnące się na wietrze trawy. Dzień za dniem posuwali się do
przodu, ale przed nimi nie pojawiało się nic prócz falujących traw i bezkresnego nieba. Tam, gdzie stykało
się ono z ziemią, widnokrąg był idealnie kolisty; wóz przez cały czas znajdował się dokładnie w samym
środku tego ogromnego koła.
Dzień za dniem Pet i Patty biegły przed siebie, to przyspieszając, to zwalniając kroku; nie mogły się jednak
wydostać z zaklętego kręgu. Co dzień słońce chyliło się ku zachodowi, lecz kolista linia horyzontu wciąż była
nieosiągalna. Tylko niebo tuż nad ziemią nabierało różowej barwy, a łąki z wolna zaczynały ciemnieć. Wiatr
dalej nucił swą samotną pieśń pośród traw. Ognisko, które rozpalili, ginęło w ogromnej przestrzeni. Wielkie
gwiazdy wisiały na niebie, błyszcząc promiennie; Laurze zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by ich
dosięgnąć.
Następnego dnia niebo i ziemia wyglądały tak samo jak przedtem, horyzont zaś wciąż otaczał ich taką samą
kolistą linią. Mary i Laura czuły się zmęczone. Nudziły się, nie miały się czym zająć. Po całych dniach
przesiadywały na starannie pościelonym łóżku, przykrytym szarym kocem. Płócienna plandeka była
zrolowana i podwiązana sznurkami do pałąków.
10
Wiatr z prerii wpadał do środka i targał brązowe proste włosy Laury oraz jasne loki Mary. Jaskrawe światło
słoneczne raziło je w oczy.
Od czasu do czasu w falującej trawie pojawiał się dziki królik, który mknął naprzód wielkimi susami. Nawet
pies nie zwracał nań najmniejszej uwagi. Biedak ledwo żył ze zmęczenia, a łapy miał poobcierane od
długiego biegu. Słychać było nieustanny turkot kół i łopot brezentowego płótna. Wóz zostawiał za sobą
słabo widoczne ślady, które uciekały coraz dalej i dalej. Tatuś siedział na koźle, w rękach luźno trzymał
lejce. Wiatr uparcie szarpał jego długą, ciemną brodę. Mama trwała w milczeniu - wyprostowana, z rękami
splecionymi na kolanach. Malutka Carrie spała w beciku jak w gniazdku.
- Aaaa! - ziewnęła Mary, a Laura odezwała się: - Mamo, czy możemy wysiąść i pobiec za wozem? Nogi mi
całkiem zdrętwiały.
- Nie, Lauro - odparła mama.
- Kiedy będzie postój? - znów spytała Laura. Miała wrażenie, że upłynęło straszliwie dużo czasu od chwili,
gdy jedli drugie śniadanie na trawie w cieniu wozu.
- Jeszcze za wcześnie - odparł tatuś.
- Zatrzymajmy się, proszę! Jestem taka zmęczona! - krzyknęła żałośnie Laura.
- Lauro - powiedziała wtedy mama. Było to tylko jedno słowo, lecz dziewczynka zrozumiała, że nie wolno jej
narzekać. Nie skarżyła się więc, ale w głębi duszy czuła, jak wzbiera w niej gniew. Nogi ją bolały, a wiatr nie
chciał zostawić jej włosów w spokoju. Trawy szumiały, wóz toczył się wolno i nic poza tym, absolutnie nic się
nie działo.
- Zbliżamy się do strumienia albo do rzeki - odezwał się tatuś. - Widzicie te drzewa przed nami? - Laura
stanęła w wodzie chwyciwszy się jednego z pałąków. W oddali, tuż nad ziemią, ciągnęła się ciemna smuga.
- Tak, to drzewa - powiedział tatuś. - Można to poznać po kształcie cieni. Tutaj drzewa oznaczają, że w
pobliżu jest woda. Gdy do niej dotrzemy, zrobimy sobie postój.
Rozdział drugi
Przeprawa przez strumień
Pet i Patty ruszyły ochoczo przed siebie, jakby i im udzielił się radosny nastrój. Laura stała wyprostowana w
trzęsącym się wozie, mocno się trzymając drewnianego pałąka. W oddali, nad ramieniem ojca, tam gdzie
kończyła się falująca trawa, zobaczyła drzewa, ale w niczym nie przypominały one drzew, które widywała
dotychczas. Nie były wyższe od krzaków.
- Prrr! - zawołał nagle tatuś. - Którędy teraz? - mruknął sam do siebie.
Dotarli właśnie do rozstaju dróg. Trudno było dociec, w którą stronę należało jechać, zwłaszcza że słabe
ślady kół ginęły w trawie. Jedne biegły na zachód, a drugie, spadając lekko w dół, kierowały się na południe.
Ślady niknęły zresztą po chwili w gęstej, falującej na wietrze łące.
- Pojedziemy dołem - zdecydował tatuś. - Przez dolinę przepływa strumień, pewnie można się tamtędy
przeprawić - i z tymi słowami skierował konie ku śladom biegnącym na południe.
Droga to biegła pod górę, to opadała, wijąc się wśród niewielkich pagórków. Drzewa były coraz bliżej, lecz
nie stawały się przez to ani odrobinę wyższe. Nagle Laura mocniej chwyciła za pałąk - ziemia urywała się
nagle, pod końskimi
12
kopytami kończyła się trawa. Spojrzała w górę i zobaczyła skraj urwiska oraz korony drzew wystające z
wąwozu.
Teraz droga skręcała, biegła kawałek wzdłuż skarpy i spadała gwałtownie w dół. Tatuś założył na koła
hamulce, a koniki tak się przestraszyły, że aż stanęły dęba przysiadając na zadach. Potem koła wozu
zaczęły się powoli zsuwać po stromym zboczu. Zjeżdżali coraz niżej i niżej. Po obu stronach pojazdu
wyrastały nagie zbocza z czerwonej gliny. Wysoko w górze porastała je trawa, którą kołysał wiatr, lecz
strzeliste, pobruż-dżone stoki były zupełnie nagie i nagrzane od słońca. Bijące od nich ciepło owiewało im
twarze. Gdzieś ponad ich głowami hulał wiatr, omijał jednak głęboką wyrwę w ziemi. Nieruchoma cisza
stwarzała w tym miejscu dziwną aurę.
Potem wóz znowu znalazł się na równym gruncie, bo wąwóz kończył się i otwierał na żyzną, nadrzeczną
dolinę porośniętą wysokimi drzewami, których czubki były widoczne z prerii. Cieniste zarośla leżały
rozrzucone pośród falistych łąk, pod drzewami odpoczywały jelenie, ledwo dostrzegalne w głębokim cieniu.
Spoglądały na wóz odwracając głowy, a małe ciekawe sarenki wstawały z ziemi, żeby się lepiej przypatrzeć.
Laurę dziwiło, że nigdzie nie widać strumienia. Wokół ciągnęły się nadrzeczne łąki; tu, w dole, poniżej prerii
pełno było wzgórz i słonecznych polanek, porosłych niską trawą wyjedzoną przez jelenie. Powietrze było
gorące, nieruchome. Jeszcze przez krótki czas wysokie czerwone zbocza były widoczne z wozu, ale gdy
Pet i Patty przystanęły nad strumieniem, urwisko znikło całkiem za wzgórzami i drzewami.
Powietrze wypełnił teraz szum płynącej wody. Wzdłuż brzegów strumienia zwisały gałęzie drzew, a ich
cienie kładły się na wodzie. Pośrodku prąd był najszybszy, drobne fale połyskiwały złociście i błękitnie.
- Woda się podniosła, lecz spróbujemy się przeprawić. Widać, że to bród, są dawne ślady. Co ty na to,
Caroline?
- Ty wiesz najlepiej - odparła mama.
Pet i Patty niosły w górę mokre nosy i strzygąc uszami spoglądały na płynącą wodę. Potem zaś położyły
uszy po sobie, jakby chciały lepiej słyszeć słowa tatusia, i zetknęły swe miękkie
13
wargi, by coś sobie powiedzieć szeptem. Nie opodal Jack chłeptał wodę, wysuwając czerwony język.
- Opuszczę plandekę - powiedział tatuś. Zeskoczył z kozła, spuścił luźno zrolowane płótno i przywiązał je
do bocznych ścian wozu. Z tyłu mocno ściągnął je liną tak, że płótno zmarszczyło się wokół małego otworu,
przez który nic prawie nie było widać.
Mary leżała skulona na łóżku. Nie lubiła przepraw przez wodę, bała się jej wartkiego pędu. Laurę, którą
zawsze radował plusk fal, ogarnęło podniecenie.
Wspinając się z powrotem na kozioł tatuś powiedział:
- Na środku konie być może będą musiały popłynąć, ale nie bój się, jakoś sobie damy radę, Caroline.
W tej samej chwili Laura pomyślała o piesku i powiedziała:
- Weźmy Jacka na wóz, tato.
Lecz tatuś nic nie odpowiedział. Siedział w milczeniu i trzymał lejce w dłoniach, mama zaś odparła:
- Jack umie pływać, Lauro. Poradzi sobie.
Wóz ruszył grzęznąc w błocie. Po chwili koła zaczęły rozpryskiwać wodę. Dał się słyszeć głośny plusk.
Nagle wóz zatrząsł się cały, jakby pod uderzeniem wielkiej fali, w jednej chwili uniósł się, zachwiał i popłynął
przed siebie z prądem wody.
Laura aż zadrżała z radości. Jak to miło unosić się na falach! Wszystko ucichło i nagle mama zawołała
ostro:
- Kładźcie się, dziewczynki!
Błyskawicznie padły obie na łóżko. Zawsze słuchały się mamy, gdy mówiła takim tonem. Jednym
szarpnięciem mama zarzuciła na nie koc, zakrywając je aż po szyje.
- Nie ruszajcie się - powiedziała.
Mary leżała bez ruchu, trzęsąc się ze strachu. Laura zaczęła się trochę wiercić. Miała ogromną ochotę
zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Czuła, że wóz kołysze i kręci się na falach, głośny plusk wody to
pojawiał się, to znikał. Nagle usłyszała głos tatusia i ogarnął ją strach. Tatuś krzyknął: - Bierz je, Caroline!
Wóz przechylił się, woda gwałtownie chlusnęła w jego bok. Laura zerwała z siebie koc i usiadła
wyprostowana na łóżku.
Tatusia na koźle nie było. Za to mama siedziała tam
14
sam°tnie> trzymając mocno lejce w dłoniach. Mary naciągnęła koc na głowę. Brzegu nie było widać, na wóz
napierały fale. Laura zobaczyła w wodzie trzy głowy: dwie duże, końskie, i małą, mokrą głowę taty.
Trzymając się jedną ręką końskiej uzdy, wołał coś, lecz huk fal zagłuszał jego głos. Laurze zdawało się, że
brzmi on radośnie i uspokajająco, nie mogła jednak dosłyszeć słów. Tatuś przemawiał do koni, na bladej
twarzy mamy malowało się przerażenie.
- Połóż się, Lauro - poprosiła mama.
Laura wyciągnęła się na łóżku. Ze strachu zrobiło się jej niedobrze, poczuła zimne dreszcze na całym ciele.
Zacisnęła mocno powieki, lecz wciąż stały jej przed oczami straszliwe fale i niknąca pod wodą broda taty.
Długo jeszcze wóz się kołysał i przechylał to na jedną, to na drugą stronę. Mary łkała bezgłośnie, a Laurze
zbierało się na wymioty. Nagle przednie koła uderzyły o coś twardego. Rozległ się głos tatusia. Pod
wpływem silnego szarpnięcia wóz zatrząsł się cały i przechylił do tyłu. Laura znów siedziała wyprostowana,
trzymając się mocno łóżka. Zobaczyła mokre, końskie grzbiety gramolące się po stromym brzegu i tatusia,
który biegł obok nich wołając:
- Wio, Patty! Wio, Pet! Do góry! Hej - hoop! Dobre moje dziewczyny!
Koniki wspięły się na wysoki brzeg i przystanęły dysząc i sapiąc. Ociekały wodą. Tatuś stał obok oddychając
ciężko, woda lała się z niego ciurkiem. Mama westchnęła z ulgą: - Och, Charles!
- Cicho, już dobrze, moja droga - powiedział tatuś i pogłaskał ją po ramieniu. - Nic nam się nie stało, mamy
mocny wóz i dobrą uprząż. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby woda wezbrała w takim tempie. Pet i Patty
potrafią nieźle pływać, wątpię jednak, czy poradziłyby sobie beze mnie.
Gdyby tatuś stracił głowę, a mamusia nie umiała powozić, i gdyby na przykład Mary i Laura zaczęły się
nieznośnie zachowywać i przeszkadzać mamusi i tatusiowi, rzeka mogłaby porwać ich w swój nurt, fale
przewróciłyby wóz, zatopiłyby go i wszelki słuch by o nich zaginął. Zapewne upłynęłoby wiele tygodni, nim
ktoś pojawiłby się na tej drodze.
15
- No tak - powiedział tatuś. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
- Charles, przemokłeś do nitki - rzekła mamusia. Zanim tatuś zdążył coś powiedzieć, Laura krzyknęła:
- Gdzie Jack?!
Zapomnieli zupełnie o psie. Zostawili go na brzegu tej groźnej rzeki. Na pewno rzucił się za nimi do wody,
ale nigdzie nie było go widać.
Laura przełknęła ślinę, by powstrzymać łzy. Wiedziała, że tak dużej dziewczynce nie wypada już płakać. Na
samą myśl, że biedny piesek biegł za nimi cierpliwie i ufnie przez cały czas, wstrząsnął nią szloch. Zostawili
go, pozwolili, żeby utonął. A był przecież już tak bardzo zmęczony - taki mały piesek - mogli go przecież
wziąć ze sobą na wóz. Musiał widzieć, jak się oddalali, pomyślał sobie pewnie, że zapomnieli o nim. I nie
dowie się już nigdy, jak bardzo go kochali.
Tatuś powiedział, że nigdy, przenigdy nie zachowałby się tak wobec Jacka, gdyby wiedział, że woda w
strumieniu tak szybko się podniesie. Nie zgodziłby się, żeby piesek rzucił się za nimi do wody. I dodał: -
Teraz już za późno...
Potem jednak ruszył wzdłuż brzegu, wołając i gwiżdżąc w nadziei, że znajdzie Jacka. Na próżno. Pies
zniknął.
Nadeszła pora odjazdu. Konie wypoczęły, a ubranie tatusia wyschło na nim, gdy wędrował wzdłuż rzeki w
poszukiwaniu psa. Teraz tatuś znów chwycił lejce i poprowadził wóz pod górę, zostawiając w tyle dolinę
rzeki.
Przez cały czas Laura oglądała się za siebie. Choć wiedziała, że Jack przepadł na zawsze, wciąż jeszcze
nie traciła nadziei. Nic jednak nie pojawiało się w zasięgu jej wzroku, widziała tylko falisty teren między
wozem i strumieniem.
Wtem, tuż przed końskimi kopytami, wyrosły czerwone ściany urwiska. Między nimi ciągnął się wąwóz, do
którego prowadziły słabe, ledwo widoczne ślady kół. Pet i Patty ruszyły pod górę, wkrótce wąwóz zmienił się
w niewielką, porośniętą trawą dolinkę, ta zaś wyprowadziła ich z powrotem na Wielką Równinę.
Nigdzie nie było widać żadnego śladu kół lub kopyt końskich. Zdawało się, że ludzkie oczy nie oglądały
jeszcze tej ziemi.
16
Nieskończone pustkowie, porośnięte wysokimi trawami, rozciągało się pod ogromną, pustą kopułą nieba.
Gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd słońce dotykało swym brzegiem skraju lądu. Wielka kula drgała i
pulsowała jasnym światłem. Na horyzoncie, tam gdzie niebo dotykało ziemi, rozlewał się jasnoróżowy blask
przechodzący w złocistą, a potem w niebieską barwę. Jeszcze wyżej, na samej górze niebo traciło kolor. Na
ziemi poczęły gromadzić się fioletowe cienie, wiatr bez ustanku nucił swą żałosną melodię.
Tatuś zatrzymał konie. Rodzice zsiedli z wozu, Mary i Laura też zeskoczyły na ziemię. Tu zamierzali rozbić
obozowisko.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin