Karol May
SĘPY SKALNE
Tekst według edycji Wydawnictwa „Editor", Warszawa 1931
Droga opadała ku dolinie, wiła się między wzgórzami i wiodła do
obszernej niziny, na której już poprzednio byli. Okazało się, że jechali
okrężną drogą. Siuksowie Ogallalla zatem dobrze znali okolicę. W nie-
których miejscach, zwłaszcza przy zakrętach, zostawili drogowskazy dla
Wohkadeha.
Po południu oddział dotarł do doliny w kształcie wydłużonego koła
o wielomilowej* średnicy, ciągnącej się między stromymi skałami.
Pośrodku doliny wznosiła się stożkowata góra, a jej łyse boki błyszczały
w słońcu. Na wierzchołku stał niski i szeroki głaz przypominający
żółwia.
Geolog nie miałby wątpliwości, że ma przed sobą przedhistoryczne
jezioro, którego brzegi stanowiły wznoszące się wokół wzgórza. Wierz-
chołek stożkowej góry, która wznosiła się na środku doliny, był kiedyś
wyspą wystającą z wody.
Badania wykazały, że w okresie trzeciorzędu krajobraz Ameryki
Północnej charakteryzował się dużą ilością słodkowodnych jezior. Z bie-
giem lat woda w tych zbiornikach opadła, tworząc doliny.
Dolina nad którą zatrzymali się jeźdźcy, była właśnie kiedyś takim
jeziorem* Znak, zostawiony przez Siuksów Ogallalla dla Wohkadeha,
wskazywał, że przejechali dolinę w poprzek. Old Shatterhand jednak nie
skorzystał z tego szlaku, tylko skręcił w lewo wzdłuż góry.
-Oto drogowskaz -rzekł Davy wskazując na drzewo ze sztuczną
szczepionką innego gatunku. -Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie
jedzie we wskazanym kierunku?
-Ponieważ znam lepszą drogę -odparł zapytany. -Od tego
miejsca orientuję się doskonale. Oto góra Pejaw-epoleh, Wzgórze Żół-
wia, jest to indiańska góra Ararat*. Czerwonoskórzy przechowują także
w pamięci wspomnienie dawnego potopu. Indianie Wrony powiadają, że
tylko jedna para ludzi ocalała z potopu. Uratował ich Wielki Duch,
posyłając ogromnego żółwia. Para z całym swoim dobytkiem zamieszka-
ła na grzbiecie tego zwierzęcia i przebywała na nim dopóki woda nie
opadła. Ta góra, którą widzicie, jest wyższa od otaczających, dlatego
pierwsza wynurzyła się spod wody jako wyspa. Żółw stanął na niej,
dzięki czemu para ludzi mogła wylądować. Wtedy dusza zwierzęcia,
spełniwszy swoją misję, wróciła do Wielkiego Ducha, ale cielsko zostało
na wierzchołku góry i skamieniało na pamiątkę tamtych czasów.
Opowiedział mi o tym Szunka-szetsza, Wielki Pies, wo.jownik.ze szczep
Wron, w którego towarzystwie przed wielu laty obozowałem na górze
Żółwia.
A więc nie chce pan jechać śladem Siuksów Ogallalla?
-Nie. Znam bliższą drogę, która o wiele prędzej doprowadzi nas do
celu. Obszary Yellowstone są mało dostępne. Zdaje się, że Ogallalla nie
znają tego skrótu. Sądząc z kierunku, zwrócą się ku Wielkiemu Kaniono-
wi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzekę Mostów dostać się do Góry
Kraterów, gdyż miejsce, w którym mają stracić Baumanna i jego
towarzyszy, nie leży nad Yellowstone River, lecz nad rzeką Kraterów
Aby do niej dotrzeć, zakreślą ogromne półkole o średnicy sześćdziesięciu
kilometrów w bardzo trudnym i mało dostępnym terenie. Natomiast
droga, którą ja wybieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan,
a potem między tą rzeką a wzgórzem Siarkowym do ujścia rzeki
Yellowstone i do jeziora o tej samej nazwie. Myślę, że łatwo natrafimy na
rzekę Bridge, a w pobliżu odnajdziemy ślad Siuksów i pojedziemy do
Basenu Gejzerów nad rzeką Kraterów. Ta droga jest również uciążliwa,
ale mniej niż droga Siuksów, dlatego prawdopodobnie dojedziemy do
celu wcześniej niż Ogallalla.
Mała, od dawna wyschnięta rzeczka, przed wiekami z zachódu
toczyła swoje wody do dawnego jeziora i wryła się głęboko w brzegi.
Koryto było bardzo wąskie, a ujście zamaskowane tak bujną roślinnoś-
cią, że tylko bardzo bystrym okiem można było je odnaleźć. Old
Shatterhand skierował tam konia Przedostali się przez gęste krzaki
i jechali korytem dawnego potoku, dopóki nie skończyło się ono wąskim
rowem w rejonie zwanym Undulating. Dalej była niewielka preria
podzielona zalesionymi wzgórzami, przez które jeźdźcy przejechali bez
trudności.
Wieczorem dojechali do potoku, który prawdopodobnie należał do
dorzecza rzeki Big Horn. Należało pomyśleć o noclegu. Wkrótce jeźdźcy
dostrzegli miejsce nadające się na obozowisko. Potok rozszerzał się tutaj
i stanowił mały, płytki staw o brzegach zarośniętych gęstą trawą.
W jasnej, przejrzystej do dna wodzie widać było liczne pstrągi -zapo-
wiedź smacznego posiłku. Z jednej strony brzeg wznosił się stromo
z drugiej był równy i gęsto zalesiony. Duża ilość konarów i gałęzi, które
leżały na ziemi świadczyła, że ubiegłej zimy runęły one pod ciężarem
śniegu. Stanowiły niejako zasiek dookoła miejsca wybranego na obozo-
wisko, zasiek zapewniający bezpieczeństwo i dostarczający opału.
-Pstrągi!-zawołał Gruby Jemmy, zeskakując ze swego rumaka,
-Urządzimy sobie wspaniałą ucztę!
-Nie tak szybko! -odezwał się Old Shatterhand. -Przede
wszystkim musimy się postarać, żeby ryby nie uciekły. Przynieście
gałęzie. Zrobimy dwie zapory.
Po napojeniu koni, Indianie nazbierali cienkich gałązek, zaostrzyli
ich końce i wbili je przy ujściu potoku w miękkie dno tak, że tworzyły
gęstą kratę. Taką samą zaporę postawili w górnej części stawu, lecz nie
tam gdzie strumyk do niego wpływał, a jeszcze wyżej, tak, że była ona
oddalona mniej więcej o dwadzieścia kroków od górnej części stawu.
Ryby znalazły się w matni.
Gruby Jemmy zaczął ściągać z nóg swoje wielkie buty z wyłogami.
Zdjął już pas i położył go wraz ze strzelbą na brzegu.
-Słuchaj no, mały -rzekł Długi Davy -zdaje się, że chcesz wejść
do wody.
-Naturalnie, To dopiero będzie przyjemność.
-Zostaw to raczej ludziom wyższym od ciebie. Taki co wystaje
ledwo ponad stołek może trafić na głębię.
-Nie szkodzi. Umiem pływać. Poza tym staw jest płytki. -Jemmy
podszedł bliżej, aby przekonać się dokładnie jaki jest poziom wody.
-Najwyżej metr.
-Można się pomylić. Kiedy ktoś patrzy na dno, wydaje się ono
bliższe niż jest w rzeczywistości.
-E, tam! Chodź i popatrz. Widać każde ziarenko piasku, a ponie-
waż... do licha!
Nachylił się za mocno, stracił równowagę i wpadł do stawu. Trafił
akurat na najgłębsze miejsce. Znikł na chwilę pod wodą, ale szybko
wypłynął na powierzchnię. Był dobrym pływakiem i wcale by mu nie
przeszkadzała ta przymusowa kąpiel, gdyby nie miał na sobie futra.
Natomiast jego szeroki kapelusz pływał niczym wielki liść.
-O rany -roześmiał się Długi Davy. -Chodźcie tu wszyscy,
obejrzyjcie dobrze pstrąga, którego trzeba schwytać. Ta gruba ryba
starczy na wiele porcji.
Mały Sas stał w pobliżu. W pseudonaukowych dyskusjach nieraz
się sprzeczał z Grubym Jemmy'm, ale lubił go bardzo, a poza tym byli
przecież rodakami.
-Wielki Boże! -krzyknął przerażony. -Co pan zrobił, panie
Pfefferkorn? Czemu pan skoczył do wody? Czy nie zmókł pan?
-Do suchej nitki -odparł ze śmiechem Jemmy.
-Do suchej nitki! To niebezpieczne. Może pan zachorować! I do tego
wpadł pan w futrze! Niech pan natychmiast wychodzi. Już ja się zajmę
kapeluszem. Wyłowię go gałęzią.
Mówiąc to znalazł długą gałąź i próbował złowić kapelusz. Pseu-
dowędka była jednak za krótka, więc pochylał się coraz bardziej do
przodu.
-Niech pan uważa -ostrzegał go Jemmy wychodząc z wody. Sam
mogę schwytać moją^akrycie głowy. I tak już jestem mokry.
-Niech pan nie plecie głupstw! -odparł Frank. Jeśli pan myśli, że
jestem takim niedołęgą jak pan, to myli się pan setnie. Ja nie wpadnę do
wody. I jeśli ten przeklęty kapelinder popłynie dalej, to nachylę się
jeszcze bardziej i...O wielki Boże!
-Wpadł do wody. Widok był tak komiczny, że wszyscy biali
roześmieli się głośno. Natomiast czerwonoskórzy zachowali zewnętrzną
powagę, mimo że w duszy zapewne zawtórowali im śmiechem.
-No, kto nie jest takim niedołęgą jak ja?—zapytał Jemmy, któremu
ze śmiechu kręciły się łzy w oczach.
Frank pluskał się w wodzie, strojąc gniewne miny.
-Z czego tu się śmiać? -zawołał. -Pływam jako ofiara swojej
usłużności, samarytańskiej miłości do bliźniego i w podzięce za miłosier-
dzie zbieram śmiech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapamiętam.
Rozumiecie?
-Nie śmieję się, ale płaczę, drogi panie HobbIe-Franku. Czy pan
tego nie widzi?
-Niech pan milczy z łaski swojej! Nie pozwolę z siebie kpić. Nic
mnie ta kąpiel nie obchodzi, martwię się tylko, że frak przemoknie.
A tam oto płynie moja Amazonka przy boku pańskiego kapelusza.
Kastor i Phylaks, jak to mówią w mitologii i w astronomii. To jest
właśnie...
-Mówi się Kastor* i Polluks* -poprawił Jemmy.
-Niech pan będzie cicho! Polluks! Jako leśniczy tyle miałem do
czynienia z psami myśliwskimi, że wiem dokładnie, czy to Polluks czy
Phylaks. Wypraszam sobie takie poprawki. Swoją drogą pragnę wyło-
wić szlachetne rodzeństwo. Właściwie nie powinieniem ruszać pańskie-
go kapelusza. Nie zasłużył pan sobie na to, abym z powodu pańskiego
nakrycia głowy zmoczył się jeszcze bardziej.
Wyłowił jednak oba kapelusze.
-Tak -dodał. -Uratowane! A teraz weźmiemy się do wyżęcia
pańskiego futra i mojego fraka, które będą się zalewać gorzkimi łzami.
Już teraz z nich kapie.
Obaj mieli tyle kłopotu i zajęcia ze swymi przemoczonymi ubiorami,
że ku swojemu zmartwieniu nie mogli przyłączyć się do rozpoczętego
połowu ryb. Gromada Szoszonów stanęła w wodzie na jednym końcu
stawu i posuwając się do przodu zapędziła ryby do drugiego brzegu,
gdzie już czekała na nie następna grupa Indian. Pstrągi wpędzone
w cieśninę nie mogły się ani przedostać przez kratę, ani cofnąć. Indianie
chwytali je pełnymi garściami i rzucali ponad swoimi głowami na brzeg.
Połów nie trwał długo.
Tymczasem przygotowano płaskie doły i wyłożono je kamieniami.
Położono na nich ryoy i przykryto drugą warstwą kamieni, na której
rozpalono ogień. Między rozgrzanymi kamieniami pstrągi szybko się
upiekły. Były miękkie i bardzo smaczne.
Po posiłku spędzono na jedno miejsce konie i rozstawiono strażni-
ków, po jednym w każdym kierunku.
Podróżni rozpalili ogniska, dookoła których zebrano się grupami
Oczywiście wszyscy biali skupili się przy jednym. Old Shatterhand,
Gruby Jemmy, Marcin Baumann i mały Frank byli Niemcami; Długi
Davy nauczył się od swego przyjaciela tyle, że rozumiał po niemiecku
i chociaż nie mówił, można było się porozumiewać w tym języku. Nawet
Bob rozumiał coś niecoś, wiadomo bowiem, że Murzyni posiadają
wybitną pamięć językową.
Takie gawędy przy ognisku w puszczy albo na prerii mają swój
niezwykły urok. Opowiada się swoje własne przeżycia lub czyny
znakomitych myśliwych. Trudno uwierzyć, jak szybko na Dzikim
Zachodzie mimo ogromnych odległości i uciążliwych dróg rozchodzi się
wieść o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwykłym zdarzeniu.
Biegnie ona niczym strzała od ogniska do ogniska. Jeśli Czarne Stopy
snnd rzeki Marłaś wykopały tomahawk wojny to po czternastu dniach
mówią już o tym Komańczowie znad Rio Conchas. A jeśli wśród szczepu
Wallawalah wyróżnia się wielki wojownik, to wieść o nim dociera do
Dakoty z Coteau znad Missouri.
Jak można się było tego spodziewać, mowa była o bohaterskim czynie
Marcina Baumanna. HobbIe-Frank powiedział:
-To prawda, dobrze się wywiązałeś z zadania, ale nie jesteś tutaj
jedynym człowiekiem, który może się chlubić swoją przygodą.Mój
niedźwiedź, na którego kiedyś się natknąłem też nie był z papieru.
-Co? -zapytał Jemmy. -Pan także miał przygodę z niedźwie-
dziem?
-I to jeszcze jaką! Ja z nim, a on ze mną.
-Musi pan opowiedzieć!
-Czemu nie? -HobbIe-Frank odkaszlnął i zaczął: Nie byłem wtedy
jeszcze długo w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, że nie znałem jeszcze
tutejszych stosunków. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że nie jestem
wykształcony. Wprost przeciwnie, przywiozłem wielki zapas cielesnych
i duchowych zalet. Jednak wszystkiego trzeba się uczyć. Czego się nie
widziało ani uprawiało, tego nie można znać. Bankier, na przykład,
jakkolwiek będzie mądry, nie potrafi tak grać na kobzie jak ja i pan,
a uczony profesor eksperymentalnej astronomii nie potrafił od razu,ot
tak, bez wskazówek, zostać kucharzem. Przytaczam ten przykład dla
własnego usprawiedliwienia i obrony. Otóż moja przygoda rozegrała się
w pobliżu Arkansasu w Colorado. Poprzednio włóczyłem się po rozmai-
tych miastach Stanów Zjednoczonych i uciułałem małą sumkę. Chcia-
łem obracając tym kapitałem rozpocząć handel na Zachodzie, chciałem
zostać tym, co tu nazywają a pedlar*. Ruszyłem w drogę z dość
pokaźnym zapasem różnych towarów. Szczęście mi sprzyjało i już
w okolicy fortu Lyon nad Arkansas pozbyłem się reszty towarów.
Spławiłem nawet wózek z dobrym zarobkiem. Siedziałem na koniu ze
strzelbą w ręku, z nabitą kiesą u boku i postanowiłem dla własnej
przyjemności wybrać się nieco dalej. Już wtedy miałem chęć zostać
sławnym westmanem.
-Jakim pan istotnie jest -wtrącił Jemmy.
-No, jeszcze nie. Ale myślę, że jeśli teraz uderzymy na Siuksów, nie
zostanę za frontem jak Hannibal* pod Waterloo* i niezawodnie będę miał
sposobność uzyskania sławnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej.
W tym czasie Colorado było jeszcze mało znane. Znaleziono olbrzymie
pola złota, więc ze wschodu przybywali prospektorzy* i diggersi*.
Prawdziwych osiedleńców zjawiało się niewielu. Byłem więc zdumiony,
gdy natrafiłem po drodze na prawdziwą, normalną farmę. Składała się
z małej strażnicy, rozległych pól i wielkich łąk. Settiement* wznosiło się
na brzegu Purgatorio, w przepięknym klonowym lesie. Zdziwiłem się też
bardzo widząc w każdym klonie rurę, przez którą sok drzewny wlewał
się do naczyń wkopanych w ziemię. Była wiosna, najlepszy czas do
zbierania cukru klonowego. W pobliżu strażnicy stały długie, obszerne,
ale dość płytkie drewniane kadzie pełne soku. Zaznaczam to ze względu
na rolę, jaką błogosławiony sok odgrywa w moim opowiadaniu.
-Ta osada na pewno nie była własnością Jankesa -rzekł Old
Shatterhand. -Jankes udałby się na poszukiwanie złota, zamiast jako
sguatter* siedzieć na gospodarstwie.
-Słusznie. Właściciel farmy pochodził z Norwegii. Przyjął mnie
bardzo gościnnie. Mieszkał z rodziną, a więc z żoną, dwoma synami
i córką. Proszono mnie, abym został jak najdłużej. Chętnie przystałem
na to i starałem się pomagać w gospodarstwie. Rozmaite przysługi i moja
wrodzona duchowa przewaga zyskały mi zaufanie do tego stopnia, że
zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, że u jednego z sąsiadów
miał się odbyć tak zwany house-raising-frolic* i cała rodzina chciała
wziąć w nim udział. Moja obecność bardzo ich cieszyła, gdyż mogłem
zostać w domu jako householder* i dbać o bezpieczeństwo domu. A więc
wszyscy pojechali i zostałem sam. Sąsiadem nazywają tu każdego, kto
mieszka w odległości dwunastogodzinnej jazdy koniem. Tak właśnie
odległa była farma tego sąsiada, wobec czego nie należało się spodziewać
powrotu moich gospodarzy przed upływem dwóch dni.
-Naprawdę pozyskał pan sobie wielkie zaufanie -rzekł Jemmy.
-Czemu nie? Czy pan myśli, że mógłbym uciec wraz z farmą? Czy
wyglądam na rabusia?
-O tym nie ma mowy. Wtedy włóczyło się tam mnóstwo obieży-
światów i bandytów. Czy mógłby pan sam jeden dać radę całej bandzie?
Trzej ludzie nie zwracają uwagi na jedną kulę.
-Ja także. Muszę dodać, że z boku, koło domu, stało wysokie
drzewo ogołocone z kory aż do pierwszych gałęzi. Kora służyła do
farbowania na żółto. Pień był bardzo gładki -trzeba było mieć
akrobatyczne zdolności, aby się wspiąć na wierzchołek.
-Nikt chyba tego od pana nie żądał? -wtrącił Długi Davy.
-No, oczywiście, nikt tego nie żądał, ale mogą się zdarzyć rozmaite
wypadki, które nawet najszlachetniejszego człowieka zapędzą na sam
wierzchołek drzewa. Za parę chwil przekona się pan o słuszności tego
prawa natury. A więc, aby nie zejść z tematu, zostałem sam jeden w całej
farmie i medytowałem nad sposobem przepędzenia długich godzin
samotności. Prawda! W strażnicy gliniana tarcica była uszkodzona,
wykruszyła się też gliniana zaprawa spomiędzy desek ściany. Właśnie
w celach remontu farmer wykopał koło domu dół długi na cztery metry,
szeroki na trzy i wypełnił go po brzegi gliną. Natchniony chęcią do pracy
pędzę ^i dołowi i zatrzymuję się...jak myślicie, wobec czego lub wobec
kogo?
-Wobec niedźwiedzia? -zapytał Jemmy.
-Tak, wobec niedźwiedzia, który opuścił swój górski azyl i wywęd-
rował, aby obejrzeć świat i ludzi. Ale bynajmniej nie przypadło mi to do
gustu. Łotr obejrzał mnie z taką miną, że jednym potężnym susem,
którego już chyba nie potrafię powtórzyć, cofnąłem się. Drapieżnik
z taką samą szybkością skoczył za mną. Z niespodzianą zręcznością
pędziłem co sił. Jak indyjski tygrys doskoczyłem do drzewa i jak rakieta
wspiąłem się na górę. Trudno uwierzyć, do czego zdolny jest człowiek
w podobnie niesympatycznych okolicznościach.
-Jednak już przedtem był pan wygimnastykowany? -Zapytał
Jemmy.
-Nie bardzo, wcale nie bardzo. Ale kiedy za kimś stoi niedźwiedź,
wtedy człowiek nie pyta się, czy włażenie jest pożyteczne dla zdrowia czy
szkodliwe, tylko wchodzi z prawdziwą namiętnością, tak jak ja wtedy.
Na nieszczęście drzewo było, jak już zaznaczyłem, zbyt gładkie. Nie
zdołałem dotrzeć do gałęzi, a trzymać się pnia było niezmiernie trudno.
-O, biada! Mogło się źle skończyć. Nie miał pan broni. A co zrobił
niedźwiedź?
-Coś, czego mógłby zaniechać bez wyrzutów sumienia. Mianowicie
Wspiął się za mną.
—Ach, w takim razie, na szczęście, nie był to grizzły!
-To mnie nie obchodziło. Wtedy niedźwiedź był dla mnie niedźwie-
dziem. Trzymałem się kurczowo pnia i spojrzałem w dół. Niedźwiedź
podniósł się, objął pień i powoli zaczął się wspinać. Stanowiło to pewnie
niezłą zabawę, bo wielce zadowolony mruczał coś pod nosem, jak kot, ale
głośniej. Ja natomiast mruczałem nie tylko ustami, lecz całą osobą
z ogromnego napięcia, z jakim się trzymałem. Niedźwiedź zbliżał się
coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej pozostać na swoim stanowisku.
Musiałem wspiąć się wyżej. Ledwo jednak podniosłem rękę, aby położyć
ją wyżej, straciłem równowagę. Chwyciłem się wprawdzie od razu za
pień, ale siła przyciągania Matki-Ziemi nie wypuściła już ofiary ze
swoich szponów. Mogłem sobie tylko pozwolić na krótkie, przerażone
westchnienie, po czym zleciałem, niczym dwudziestocetnarowy* młot,
z taką siłą na niedźwiedzia, że poleciał; ze mną. Runął na ziemię, a ja na
niego.
Mały Sas opowiadał z taką werwą i tak interesująco, że wszyscy
słuchali go z napięciem, teraz zagrzmiał wybuch śmiechu.
...
Widmo2015