Błękito-purpurowy Matuzalem.doc

(1325 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

„Blekitno-purowy Matuzalem”

 

 

 

Był żywą legendą, owego uniwersyteckiego miasteczka i swojejAl-mae Matris.

Od Bógwie ilu semestrów mieszkałw Pieprzowym Zaułku i studio-wał - no tak, któż to mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-pur-purowy Matuzalem studiował! Gdybyś czytelniku z ciekawości zapy-tał o przedmiot tych studiów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną klingą, odpowiedź nie byle jaką. Matuzalem bowiem uci~c-dził słusznie za najlepszego szermierza. O czasie co do minuty ozna-czonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na par-terze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, prze-chodził przez ulicę w towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami „Pocztyliona z Niniwy”.  ‘Paką to niecodzienną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiar-nię. O dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.

Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i wieczorem.

Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta S i Pieprzowego Zaułka nakręcali zegary według odgłosu kroków Ma-tuzalema.

Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpuro-wego Matuzalema. Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie ustąpiło miejsca nie-pokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono zasięgnąć języka u jego gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata z góry i znikł, przepadł. Ale gdzie? Na żaden ślad nie naprowadziły wiadomości, uzyskane od pani Stein. ‘1’ajemniczość sprawy potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni. Musiała ona zatem znać cel podróży. Uporezywie jednak odmawiała informa-cji, tak więc według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkańcy Pieprzowego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której rozwikła-nie należało zostawić przyszłości.

Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się w „Pocztylionie z Niniwy”, sam nawet nie przypuszczał, że nie wróci tutaj nie tylko po obiedzie, ale przez długie miesiące.

Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, z powrotem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem, jakiego teraz, podobnie jak i zawsze, był sprawcą.  O tak, jego widok był nie lada atrakcją.

Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuch z dostojnością chińskiego mandaryna pier-wszej rangi. Broda ciemna, szeroka, starannie pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią wyłączny przywilej Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne narodowe trunki. Na ukos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc na dwie nierówne części nos - ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tym, co nazywają orlim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem coraz to 6 znaczniejszej. Na domiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowe-go mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego. Właściciel tego no-chala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą; korporanci natomiast byli odmiennego zdania.  ‘Pdk czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko błękitno-purpurowego Matuzalema.

Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnymi, stale brzękającymi, meksykańskiego pochodzenia, ostrogami, o kółkach ogromnej średnicy. Na spadających na plecy gęstych lokach siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu.  Przed Matuzalemem stąpał ciężko ogromny nowofundlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel swego pana.  Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny, który mieścił co najmniej funt tytoniu! Ponad met-rowa rurka gumowa szła do ust pykającego studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczym karabin, długi, cienki przedmiot, w któ-rym przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali po prostu obój.  Znakomity ten instrument był przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych hura, stu lat i do akompa-niamentu studenckim pieśniom.

Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się , tak, jak i jego pan, wielkim oryginałem. Z twarzy , upstrzonej niezliczonymi brodawkami i bruz-dami, które zatarły tak zwane rysy, nie sposób było określić wieku.  Gdy kroczył butnie za swoim panem, na nim tylko skupiając uwagę, można mu było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał małymi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas niewiele ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek pytano, nigdy nie odpowiadał. ‘Pdił go podobnie, jak ilość semestrów swego pana i rozkazodawcy.  Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cu-kierników.

‘Ihk to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprzowym Zauł-kiem, na przedzie pies, za nim pan, a na końcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat. Przechodnie od-prowadzali ich uśmiechniętymi spojrzeniami.

Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego sklepu i na progu ukazał się właściciel w szero-kim, oryginalnym stroju Niebiańskiego Państwa. Był wielkim przyja-cielem studenta; nauczył się od niego niemieckiego języka, w zamian wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie władał już chińskim wcale znośnie.

- Tszing! - powitał go głębokim ukłonem kupiec.

- Tszing, tszing; mój drogi Ye-Kin-Li! - odpowiedział student silnym basem. - Czy zamierza pan wyjść?

-J’s sze tsze. Tszu!’Pdk, panie. Na policję,

- Na policję? Co pana tam prowadzi? Czy znalazł pan jakiś zgu-biony klucz? A może ma pan odsiedzieć karę za podrabianie herba-ty?

Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu; wysoko wzniósł bez-włose brwi i odrzekł:

- Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, al-bowiem towar, który sprzedaje, jest niefałszowany, tani i czysty. Rzecz w tym, że dostałem list z ojczyzny i mam go przekaza~ pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze adresowej, więc zwrócę się po informację do urzędu.

- Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj - mówiąc to, wskazał na własne czoło - nie darmo

8 nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera. Ty-siące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi fili-strzy; ja jeden zostaję, jak skała pośród lotnych piasków. Nazwisko ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze rocznikach mego ge-niuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela?  Kupiec wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo traktują rękawy jako kieszenie. List nie miał znaczka, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką.  Adres, kreślony nie piórem, lecz pędzelkiem, brzmiał, jak nastę-puje:

Do naucryciela Józefa Ferdynanda ,Steina, dawniej zamieszkałego prry ulicy Górnej 12, parter; lub do jego krewnych.  Student z namysłem wpatrywał się w papier.

- Hm! - rzekł. - A więc nie można go znaleźć w książce adreso-wej?

- Nie.

- Ja też mogę potwierdzić, że nie ma tutaj nauczyciela o podob-nym nazwisku. Zapewne adresat już nie żyje. Chyba jest to nie-boszczyk, małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Sprawdzę to.

Rzekłszy to, ruszył na schody. Pies z pucybutem, którzy się zat-rzymali za przykładem swego pana, nie spodziewali się takiego nagłe-go wyskoku. Nowofundlandczyk dał susa w bok; pucybut starał się zachowa~ godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust ustnik fajki, teraz zaś,~vetknął go z powrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie doszłoby do nieszczęścia.  Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmier-nie, wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację, bańka poleciała na psa i rozbiła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi nowofundlandczy-ka.Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili spostrzegł katastrofę, zatrzymał się 9 i odwrócił.

Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, pucybut przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypusz-czając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim, złożywszy dłonie i wołał przestraszony:

-O Nieou-nieou-nieou! Chi-tchin, chi-tchin! Chi-nieou!

Wszystko razem składało się na tak komiczny obraz, że student nie pomyślał nawet o stanie swej cennej fajki, lecz śmiejąc się, zawołał:

- Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!

Ti~zeba wiedzieć, że sługa Matuzalema z niepamiętnych już przy-czyn otrzymał od studenterii przezwisko Godfryda de Bouillon. Sko-czył na równe nogi i odpowiedział z wściekłością raczej, niż z zakło-potaniem:

- Cóż ja narobiłem? Niby ja to narobiłem? Kto wyrwał mi z ręki wodny głobus i kto mnie rozciągnął wraz z obojem na niegościnnym bruku? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka Bachusa do swoich domowych pieleszy i ledwie zdążył stanąć przed bramą, a tu ci na drodze taka pokraka z warkoczem i wyzywa się od nieou ! A propos, co to właściwie znaczy?

Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz od-powiedział student:

- Nieou oznacza wołu. ‘Ii~zy razy powtórzone oznacza trzykrotne bydlę.

- Pięknie! A chi-tchin?

- Ofiara losu, niezguła, powolny Sancho Pansa.

-Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam prze-spacerować do komisariatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana za kratki. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to za pomocą swego ulubionego instrumentu odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie wyksz-tałcony Europejczyk.

Podniósł obój, ujął go jak maczugę i tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie zrejterować. Wpadł do sklepu i zaryglował za sobą drzwi.

- Otóż to, ukrył się za kulisami - roześmiał się Godfryd de Bo-uillon. - Zwyciężyłem. Zrzekam się owoców wiktorii i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych oto szcząt-ków błogiej, pełnej chwały przeszłości.

Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać kawał-ki szkła. Matuzalem rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospo-dyni.

Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania wynajmowała studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne finanse. Była wdową po nauczycielu i otrzymywała nader nędzną rentę. Niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami, byleby ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci.  Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan material-ny rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali jej kłopotów. Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrym sercem. Nie tylko regularnie płacił komorne, lecz ponadto zasilał ją prezentami. Szybko też powziął serdeczną sympatię do starannie wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność, kiedy nazywały go „wujkiem” i naprawdę dbał o nie niczym bliski krewny.

Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chło-pcem. Nauczyciele lubili go i radzili matce, aby nie przerywała jego nauki. Niestety, cóż mogła począć uboga wdowa. ‘Ib był powód jej największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni Ryszardowi dobrobyt, ale serce odczuwało boleśnie brak środków do zapewnienia synowi, odpowiadającej jego zdolnościom, edukacji.  Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się z nią na ten temat z właściwą sobie bezpośredniością. Aczkol-wiek zachwycona, odrzuciła z miejsca jego propozycję. Student, 11 niestrapiony odmową, zakoficzył rozmowę zdecydowanym oświad-czeniem:

- Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o sobie i swoich sprawach osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec, bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się poszczycić uczonym i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się, albowiem chciałem zostać tym, czym był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór na nic się zdał. Musiałem deklinować faba-bób, aczkolwiek przenosiłem chmiel nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec prze-kształcił przedsiębiorstwo w towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie znaczny majątek. Ja dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero boleśnie odczu-wać całą pustkę takiego bezcelowego istnienia; nie chcę być dłużej rozleniwionym pasożytem. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech polega na tym, że syn pani będzie odkupieniem za stracony czas moich studiów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę. Nie powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem.  Spłacę dług, który ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem wielką przysługę, której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech pani da rękę i przestafimy wałkować ten temat!

Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czu-wał nad nim, jak kwoka nad swym jedynym pisklęciem. Pisklę miało już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele trudu, aby nie za-wieść nadziei matki i „wuja” Matuzalema.

Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin student miał przed sobą obrazek rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem „rodzina przy pracy”. Pani Stein prasowała. Uczefi siedział pochylony nad mapą, po której liniach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez Matuzalema, mały zaś sześcioletni Walter przycupnął za piecem, pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym. Pastą nacierał buty 12 swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające krople nie ręką, lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do murzyńskiego dziecka.

Matuzalem z miejsca przystąpił do rzeczy.

- Pani Stein? - zapytał. - Czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy Górnej 12, na parterze?

- Tak.

- Czy mężowi pani było na imię Józef Ferdynand?

-1’ak.

- Zgadza się. List do pani!

Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:

- Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?

- Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.

- Z Chin! Któż mógł go stamtąd przysłać?’Ihn list nie jest do mnie.

- Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.

- Proszę cię, matko, pokaż mi list, - odezwał się Ryszard i pod-szedł do nich.

Obejrzał adres i zdecydował:

- List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go otworzyć.

Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany arkusik papieru, spojrzał przede wszystkim na podpis.

- Od stryja Daniela! - zawołał natychmiast.

- Przecież stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim za-ginął - odpowiedziała matka.

- Nie umarł zatem, jak sądziliśmy. Co za szczęście, że żyje! Zoba-czymy, co pisze. Przeczytam na głos.

Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn poprosili go, aby po-został, nie mieli bowiem przed nim tajemnic. ‘Ii~eść listu musiała być nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni przeszło godzinę.  Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się słysząc głośną rozmo-wę. Nie mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że 13 toczy się gorąca dyskusja.

- Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej - mruknął do siebie. - Wycofam się czym prędzej, aby nie paść zdeptanym ob-casem awangardy.

Zmiarkował to wcale sprytnie. Ledwo zdążył się oddalić, wypadł jego pan i rozkazodawca, wbiegł do swego mieszkania, uchwycił pucybuta za ramiona i zawołał radośnie:

- Godfrydzie, precz z gnuśnym życiem! Udajemy się w podróż!

- 1’dk! Dokąd? Może znowu do Guterbock, aby skosztować tamtejszego wina?  Przy tej wzmiance zrobił kwaśną minę.

- Nie, nie, dalej, znacznie dalej! Czy jesteś bratku, skłonny do choroby morskiej?

- Niebywale!

- Skąd wiesz?

- Mój iście germański żołądek nie znosi wody; trawi wyłącznie szlachetne trunki.

- W takim razie ty zostaniesz tutaj, a ja pojadę nad morze!

- Ba, można jechać nad morze, nie nabawiając się choroby mor-skiej. Ti~zeba tylko pozostać na brzegu.

- Ale ja zamierzam przepłynąć przez morze do Azji!

- Wielkie nieba! - zawołał Godfryd, składając dłonie, jak do modlitwy. - Dokąd?

- Do Chin!

-Jesteśmy już w Chinach - służący szerokim gestem zakreślił łuk dookoła siebie.

Poniekąd miał słusznoś~. Matuzalem, zaprzyjaźniwszy się z ku-pcem chińskim, stał się namiętnym zbieraczem chińszczyzny. Na ścianach wisiały, a na stołach leżały naczynia, oręż, instrumenty mu-zyczne i całe mnóstwo zabytków, pochodzących z Państwa Środka.

- Zb sztuczne Chiny, ja pragnę ujrzeć prawdziwe - odpowiedział student. Z podniecenia twarz jego nabrała rumieficów, nos tonów

14 ultramarynowych. - Skoro się lękasz morza, zostań tutaj i z nudów zajmij się zbijaniem bąkbw!

Pucybut podniósł ręce do góry, wyprostował się w całej okazałoś-ci i rzekł:

- Co? Jak? Ja, znakomity Godfryd de Bouillon, zacięty wróg wszystkich Saracenów, miałbym lękać się morza? Ho, ho, wiele so-bie robię z takiej starej śledziowej kadzi! Zresztą, jakkolwiek bądź, muszę z panem jechać, ponieważ jestem panu niezbędny. Kto panu będzie czyścił buty, kto odkurzy odzież, kto napełni faj kę, kto nakręci zegar i kto wreszcie powie przy jedzeniu „smacznego”? Tylko ja! A zatem dotrzymam panu towarzystwa, o ile ta eskapada chifiska nie jest zwykłą drwiną, którą sobie skądinąd zresztą wypraszam!

- ‘Ib nie kpiny, mbj dobry człowieku. Nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż jutro rano wyjeżdżamy pierwszym pociągiem, naj-pierw do mojej posiadłości i do poselstwa. ‘I~raz muszę śpieszyć do bankiera, do policji i do sklepów, aby zakupić tysiące niezbędnych rzeczy. Ryszard jedzie z nami i ...

- Rysz... ! - przerwał czyścibut, ze zdumienia nie mogąc dokofi-czyć słowa.

-‘Pdk! W jego to sprawie ruszamy w podróż. Jeśli nie pośpieszę się tak, abyśmy’już jutro byli za górami i rzekami, to cały mój piękny plan może spalić na panewce. Prawdę mówiąc, skołowałem jego matkę. Musimy jechać, zanim się zastanowi i opamięta.  Za chwilę nie było go już w pokoju. Godfryd potrząsnął głową, podrapał się za uszami, spojrzał na wielkiego chińskiego smoka, który wisiał na suficie i palnął mu przemówienie:

- Słuchasz ty stary bałwanie i patrzysz mi szyderczo w oczy! Nigdy nie ufałem ci zbytnio. Odkąd wziąłeś w pacht nasz pokojowy zenit, zapanowały u nas prawdziwie chińskie porządki. Podejrzewałem cię nawet, że koło północy wałęsasz się po wszystkich kątach w postaci ducha i ukazujesz się Matuzalemowi w snach; toś ty go natchnął myślą porzucenia drogiej ojczyzny, aby nad brzegami Żółtego Morza na antypodach pałaszować pieczone robaki, smażone stonogi, gotowane żaby, marynowane salamandry i peklowane ogony szczurze. Wstydź się! Nie będziesz się jednak pysznił, żeś go powiódł na zatracenie.  Niedoczekanie twoje! Będę mu towarzyszył, jako jego jutrzenka i gwiazda wieczozna. Podejmiemy zwycięzką walkę z twoimi stryjenka-mi i stryjami, ze smokami, salamandrami i mandarynami, a skoro wrócimy, powiesimy ich tutaj, jako trofea wojenne, aby ciebie pod-rażnić tak, jak mnie drażniłeś. Gardzę tobą!

Uczynił teatralny gest i wyszedł, aby się dowiedzieć u gospodyni, co skłoniło jego pana do podróży.

Tymczasem Matuzalem nie odszedł daleko. Mijając sklep Chińczy-ka, zastanowił się przez chwilę, po czym wszedł.

- No i co - zapytał kupiec - nie przynosi pan listu z powrotem?

- Nie. Moja gospodyni jest poszukiwaną adresaką. Może się pan nie trudzić. Ale, proszę powiedzieć, jak się list dostał w pana ręce?

- Przysłał mi go mój dostawca z Kantonu.

- Czy nie wspominał panu, kto list wysłał?

- Nie. Prosił mnie tylko, abym odszukał adresata, lub jego spad-kobierców i abym się postarał o rychłą odpowiedź. Adres ma by~ podany w tekście listu.

- Słusznie. Ale postanowiono nie dawa~ pisemnej odpowiedzi.

My sami pojedziemy, my to znaczy Ryszard Stein, ja i mój Godfryd de Bouillon.

‘I~raz zdumiał się Chińczyk; wydawał okrzyki, podnosząc ręce ku niebu i kiwając głową z boku na bok, rzekł:

- Wy sami, sami udajecie się do Państwa Środka? - zawołał - Zobaczycie Tien-‘I~zao, Państwo Niebios! Jedziecie do Ki Tien-‘Il;h, do Domu Niebiańskich Cnót, do Szan-Hoang Ti, do Góry Wzniosłe-go Władcy! Jakże to się stało? Co pana do tego skłoniło?

-Zainteresowanie losami mojej gospodyni, a zwłaszcza Ryszarda.

Wypowiem się zwięźle, nieboszczyk Stein miał brata, którego w mło-dości pragnienie przygód wygnało w świat. Przez długi czas mieszkał 16 w Południowej, a następnie w Północnej Ameryce. Kiedy jechał na Jawę, gdzie zamierzał osiąść, okręt rozbił się w pobliżu chifiskiego wybrzeża. Ocalało niewielu , a między nimi Stein. Wśród Chificzyków z początku powodziło mu się źle, gdyż, według ich mniemania, był l-gin, obcym barbarzyficą. Obchodzono się z nim jak z jeficem. Ale z biegiem czasu coraz bardziej oswajał się z tamtejszymi warunkami.  Poznał mowę, nosił chińską odzież, przejął zwyczaje i wreszcie zżył się zupełnie z tubylczą ludnością. Nie wolno mu było jedynie opuszczać kraju. Najmniejsza próba ucieczki groziła śmiercią. Osiedlono go w głębi kraju, gdzie niebawem został zaliczony do klasy uprawnionych obywateli. Wówczas to przypadkowo natknął się w górach na złoża ropy naftowej. Ponieważ zapoznał się w Ameryce z jej eksploatacją, przeto potrafił eksploatować te złoża systemem amerykafiskim, oczy-wiście dostosowanym do chifiskich warunków. Wkrótce wzbogacił się i rozszerzył sferę swoich wpływów aż do samego wybrzeża. Dzięki temu właśnie mógł wysłać do ojczyzny list. Nie jest żonaty i nie ma spadkobierców, przy tym zapadł na obłożną chorobę i liczy się z możliwością rychłej śmierci. Nie chce, aby majątek dostał się w obce ręce. Dlatego prosi swego brata, aby bezzwłocznie przybył do Chin.  Jeśli brat nie żyje, wzywa przynajmniej najstarszego syna. Jedynie obecność ich na miejscu pozwoli obejść chifiskie prawa i plon jego długoletniego trudu przekazać bliskim. Prosi więc o natychmiastową odpowiedź, po czym prześle pieniądze na podróż. Powiedziałem sobie wszelako; że straciłoby się na tym długie miesiące, a starszy pan mógłby tymczasem rozsta~ się z życiem. Użyłem całego wpływu, aby skłonić panią Stein do pozwolenia Ryszardowi na podróż, oczywiście pod warunkiem, że będę mu towarzyszył. Ja pokrywam koszta podró-ży. Decyzja zapadła szybko i musimy wyruszyć, pani Stein bowiem może cofnąć pozwolenie, to nie przelewki dla matki wysyłać swoje dziecko tak daleko i do takiego kraju. Jutro jedziemy, pierwszym pociągiem.

Chińczyk stał wciąż z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami.

Zamarł, skostniał cały.

- Co z panem? - zapytał zatroskany Matuzalem. - Czy tknął pana paraliż? Czemuż to moje słowa wywarły na panu tak piorunujące wrażenie?

Ujął Syna Niebios za ramiona i potrząsnął nim kilkakro.tnie. Chiń-czyk ocknął się z chwilowego odrętwienia. Podszedł do drzwi, zary-glował je, pochwycił studenta za ramię, zaprowadził go szybkimi krokami do prywatnego pokoju za sklepem i usadził na krześle z bambusa.

- Przyjacielu! - zawołał, przeplatając chińskie wyrażenia nie-mieckimi. - Jedzie pan naprawdę, naprawdę do Tśzino, do mojej ukochanej ojczyzny?

-‘Pak. Jutro rano.

- O, Panie Niebios, Blasku Słońca, Istoto Czasu i Przestrzeni! Co za szczęście, co za przypadek sprzyjający! Przyjacielu, moje życie należy do pana, mój majątek jest pana majątkiem. Wszystko, wszy-stko może pan wziąć, nie mogę panu podarować jedynie moich przodków. Pan może mi wyświadczyć taką przysługę, że najhojniej-sza zapłata jej nie dorówna.

- Chętnie, chętnie, o ile mogę. Cóż takiego mam zrobić?

- Sprowadź pan moją żonę, sprowadź pan moje dzieci!

- Z największą przyjemnością! - roześmiał się student.

- Niech pan tak nie mówi! ‘Ib, o co pana proszę, jest nader trudne.

Władze chińskie będą się sprzeciwiały.

- O, z panami mandarynami dam sobie radę!

- Żaden Chińczyk nie podołałby takiemu zadaniu. Natomiast pan jesteś, nawet w tym kraju, człowiekiem niezwykłym. Nie lękasz się niczego. Dlatego wierzę w pana. Jeśli jakiś człowiek potrafi mi po-móc, to pan nim jesteś i tylko pan, tylko pan może sprowadzić moją żonę, moje dzieci, mój majątek, który zakopałem, ponieważ ucieka-jąc, nie mogłem go ze sobą zabrać!

- Co? Zakopał pan swój majątek? Czemu nie zostawiłeś żonie?

18

- Odebranoby jej. Wie pan jestem... - mimo, że byli sami, na-chylił się do ucha studenta i szepnął-... skazany na śmierć. Nieszczę-śliwym zbiegiem okoliczności zostałem zamieszany w spisek. Wie pan chyba, jak to się w Chinach zdarza! Byłem niewinny, jak mały wróbel w gnieździe. Widziano mnie w gronie buntowników. Ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka, ledwo zdążyłem pożegnać się z rodziną i zapakować sztaby srebrne i złote, aby je następnie w odpowiednim miejscu zakopać. Mogłem zabrać ze sobą jedynie czą-stkę kruszcu i ta cząstka właśnie pozwoliła mi założyć na obczyźnie ten oto sklep.

- Nader interesujące! - zauważył student. - A więc mam wyko-pać skarb?

-‘Pak. Widzi pan zatem, jak wielkim obdarzam pana zaufaniem.

Pan mnie nie oszuka. Wiem na pewno.

- Może pan być pewien. Wszystko, co znajdę, jeżeli w ogóle znajdę, oddam panu. Ale gdzie mam szukać? I gdzie znajdę pana rodzinę?

- Co do majątku, zorientuje się pan łatwo, ponieważ mam bardzo dokładny plan. Ale gdzie znaleźć moją żonę i moje dzieci, o tym nie mam żadnego pojęcia.

- Nie spocznę, dopóki ich nie odszukam, oczywiście, o ile jesz-cze żyją, - zapewnił student, wzruszony wyrazem szczerego bólu na twarzy Chińczyka.

- Może ich nawet zabito -westchnął kupiec - gdyż prawa mojej ojczyzny są srogie. U nas nieraz krewni winnego muszą dzielić jego los.

- Niech mi pan wymieni nazwę miejscowości, gdzieście się roz-stali. Udam się tam, a jeśli ich samych nie znajdę, to przynajmniej poszukam ich śladu, jak Indianin, tropu zwierzyny na prerii. Mam nadzieję, że będę mógł w najgorszym razie dostarczyć panu pewnych wiadomości.

- 1’ak, wiem, że pan uczyni wszystko, co w mocy ludzkiej, byleby

19 zwrócić spokój memu sercu, że nie cofniesz się przed żadną ofiarą; że nie przerazi cię żadne niebezpieczefistwo. Napiszę wszystko, co trze-ba i wręczę to panu dzisiaj wieczorem. Dostanie pan także kilka listów polecających do moich dawnych przyjaciół, których może pan obda-rzyć zaufaniem. Oni wiedzą, że jestem niewinny i chętnie panu dopo-mogą. A zatem, zdecydował się pan podjąć tej misji?

- Najzupełniej.

- W takim razie uważam pana odtąd za swego kie-tszei, nadzwy-czajnego pełnomocnika i zapytuję pana, czy gotów jesteś dać mi swe kong-kheou, niezłomne słowo honoru?

- Daję panu, oto moja dłoń! -odpowiedział Matuzalem, wycią-gając rękę.

- Poczekaj pan! - prosił Ye-Kin-Li - Przyjmę pana słowo według zwyczajów mej ojczyzny.

Po chwili przyniósł paczkę tsan-hiang. Są to wonne kadzidlane pałeczki, których Chińczycy używają do rozmaitych ceremonii re-ligijnych. Student musiał za przykładem kupca wziąć jedną w lewą rękę, po czym Chińczyk zapalił obie pałeczki. Skoro uniósł się kadzid-lany dym, uchwycił prawą ręką prawicę bursza i rzekł uroczystym tonem:

- Jesteś moim kie-tszei. Jako taki powinieneś działać tak, jak gdybyś był mną. Nie możesz mieć żadnych ukrytych myśli; serce twoje musi być w stosunku do mnie wyzbyte złości i fałszu. Czy i teraz gotów jesteś mi daćkong-kheou, że wypełnisz moją prośbę wedle możliwości, że będziesz uczciwie postępować ze mną i z moją rodziną?

- ‘Ihk - odparł student. - Nie sądzę, abym, biorąc udział w tej ceremonii, dopuścił się bałwochwalczych praktyk. Moglibyśmy się obejść bez niej, gdyż mój parol równa się najświętszej przysiędze. Ale, dla spokoju pana, może się stać zadość jego życzeniu. Przyrzekam postępować nie inaczej, niżby pan osobiście postępował. Jest to rze-telne, burszowskie przyrzeczenie, na którym może pan polegać.

- Cieszę się i ufam panu. ‘R~ zaufanie dop8ty trwać będzie

20 między nami, dopóki oba te tsan-hiang nie spłoną nad moją trumną.  Zgasił pałeczki i położył je, uprzednio troskliwie zawinąwszy w bibułę, do hebanowej szkatułki, gdzie przechowywał tylko szcze-gółnie ważne przedmioty.

Tszing - tszing - tszing

Zapewne niejeden z moich czytelników, zamieszkujących portowe miasta nad Morzem Północnym lub Bałtykiem, słyszał nazwisko ‘Itzr-nerstick, a może nawet znał z widzenia tego dzielnego starego wygę?  Kapitan Frick ‘Iiirnerstick, istny fryzyjski wilk morski, od długich lat pracował w nowojorskim Reeders i obcując przeważnie z Janke-sami, zmienił swoje dziwaczne niemieckie nazwisko Drechslerstock na równoznaczne angielskie Timnerstick. Przybrał zwyczaje i maniery amerykańskie, lecz w gruncie rzeczy pozostał Niemcem.  Znany we wszystkich portach jako śmiały, zręczny i doświadczony marynarz, posiadał na dodatek tę zaletę, że traktował swoich pod-władnych po ojcowsku. Dzięki temu skupiał zwykle dokoła siebie pewną i dzielną załogę, która go szanowała i nie zwracała uwagi na pewne wady, których komu innemu nie przepuściłaby.  Albowiem kapitan ‘Iiirnerstick posiadał parę właściwości, które mogły nafi łatwo ściągnąć szyderstwo podwładnych. Chronił go je-dynie respekt, jakim go obdarzano.

Widać było już z pierwszego wejrzenia, że ma słabość do wszelkich ekstrawagancji. Pomimo znacznej wiedzy marynarskiej, nie miał zbyt mądrego wyrazy twarzy. Pośrodku tej szlachetnej części ciała siedzia-ło coś, co miało uchodzi~ za nos. Na skutek ciosu, doznanego za 22 czasów młodości, cenny ten organ, już z przyrodzenia zadarty ku górze, skręcił się pod dosyć mocnym kątem w lewo, co nadawało twarzy kapitana wysoce niespokojny wyraz. Potężna broda podkreśla-ła śmieszność i rzec można, młodzieńczą naiwność tego płaskiego noska; na próżno starał się ten kontrast zatuszować ogromny indyjski hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana.

W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił kapitan Tixr-nerstick prawe oko. Zastąpił je sztucznym, doskonale imitującym prawdziwe.

Nikt go chyba nie widział w innym stroju, niż w wysokich, dzieg-ciem wysmarowanych butach, sięgających do samych bioder. Równie stałą częścią garderoby, bez której nie mógłby chyba żyć, był frak, ozdobiony wielkimi, pozłacanymi guzikami z kotwicą. Dopełniał stro-ju wysoki kołnierzyk, tzw. ojcobójca. Przepasany purpurową chustą, związaną na przodzie w olbrzymiego motyla. Dodajmy jeszcze bino-kle w złotej oprawie, zawieszone na szerokiej czarnej wstążce jedwab-nej. Zawieszone bynajmniej nie od parady, szkła bowiem nie mogły się utrzymać na wskazanym i właściwym miejscu dłużej, niż przez chwilę. Spadały natychmiast. ‘Ibteż jedna ręka kapitana była stale zajęta nasadzaniem krnąbrnych binokli na zbyt skromny nos.  Szczerość każe wyznać, że charakter poczciwego Fricka ‘Ii~rner-sticka nie był pozbawiony pewnej dozy próżności, zwłaszcza w stosun-ku do swego statku. Słusznie zresztą! Statek kapitana ‘Iimnersticka był zawsze wzorem czystości i porządku.

Wiedza lingwistyczna, którą posiadał, starczała na jego potrzeby.  Czegóż więcej można od niego żądać? A jednak istniał ktoś, kto uważał go za genialnego poliglotę. Tym kimś był on sam.  Lądował na wszystkich wybrzeżach i wszędzie przyswajał sobie po kilka wyrażeń. Chociaż różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie, jak szczątki rozbitych pociągów po katastrofie, był niezłomnie przeświadczony, że włada doskonale dziesiątkiem tuzinów rozmai-tych języków i dialektów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin