Neville Hamster - Zbrodnia Oskara Slatera.rtf

(356 KB) Pobierz

NEVILLE HAMSTER

 

 

 

Zbrodnia Oskara Slatera


Zbrodnia


Glasgow, 15 grudnia 1908 roku - wieczorem

 

- Dawidzie, czy możesz podać mi sól?

Dawid Adams bez słowa uniósł się ze swego krzesła i sięgnąwszy przez stół, podał siostrze srebrną solniczkę w kształcie ściętego u góry jabłka. Zdawał się nie dostrzegać, że Elisabeth ma ją o wiele bliżej swego talerza niż on.

- Oczywiście, Elisabeth, proszę.

Ten czterdziestotrzyletni mężczyzna był przyzwyczajony do usługiwania swej matce i dwóm starszym siostrom, z którymi mieszkał od zawsze. Przed wielu laty matka, dziś siedemdziesięciokilkuletnia staruszka o siwiusieńkich włosach, ale nie starzejącej się osobowości, wymusiła na swych córkach przyrzeczenie, że nigdy nie wyjdą za mąż, a później już wszystkie trzy uniemożliwiły Dawidowi znalezienie innej - niż one same - towarzyszki życia.

- Masz rację, Elisabeth, ta pieczeń jest niesłona. - Mary odbierała z rąk siostry srebrne cacuszko wypełnione solą.

Brakuje jej także kilku przypraw. - Pani Adams delikatnie kosztowała swój kawałek. - Będę musiała porozmawiać z Betty. Mam wrażenie, że nasza kucharka straciła ostatnio smak.

- Dawidzie, proszę o sosjerkę. - Mary wyciągnęła do brata wciąż białą, nie skalaną pracą i przemijaniem dłoń.

- Proszę.

Przyczyny, dla których matka powstrzymała swe córki od wydania się za odpowiednich partnerów - a tych przecież w Glasgow nie brakowało - pozostawały dla Dawida tajemnicą. Wiedział natomiast doskonale, dlaczego wszystkie trzy działały solidarnie przeciw wybrankom jego serca, a było ich raptem dwie. Myśl o tym, że pozostałyby same ze sobą, pozbawione męskiej opieki i męskiego wsparcia, obezwładniała je, a jednocześnie popychała do aktywnego działania. Walka trwała bardzo krótko i Dawid Adams musiał w niej ulec. Dziś był potulnym, pogodzonym z losem starym kawalerem, który usługiwał swej matce i starszym siostrom. Teraz już rzadko, i to tylko głęboką nocą, wspominał odległe czasy buntu.

- Dawidzie, proszę o...

Kolejną, brzmiącą niczym rozkaz prośbę Mary przerwało głośne pukanie dobiegające wyraźnie znad czterech pochylonych nad stołem głów.

- Oho! Pani Gilchrist znowu potrzebuje twojej pomocy, Dawidzie.

Wiedział to i bez tej informacji. Marion Gilchrist od lat korzystała z pomocy sąsiada z dołu, a kiedy jej potrzebowała, stukała laską w podłogę swojego mieszkania. Tak się składało, że z reguły było to w najmniej odpowiednim dla Dawida momencie.

- Ta stara wiedźma nie da mi nawet zjeść spokojnie kolacji - mruknął Adams, już z góry wiedząc, jaka będzie reakcja matki i sióstr.

- Ależ, Dawidzie!

- Nie spodziewałam się tego po tobie!

- To niesłychane, tak wyrażać się o tej biednej staruszce.

- Jak zwykle macie rację. Przepraszam. - Znał to na pamięć i nawet nie zwracał uwagi, która z nich była tym razem bardziej oburzona. - Skończę jeść i pójdę do niej.

- O nie, synu! Pójdziesz do niej natychmiast!

- Ależ, mamo...

- Proszę, abyś ze mną nie dyskutował i natychmiast udał się na górę!

Kiedy przegrałeś wielką kampanię, nie licz na to, że zwycięzca pozwoli ci pocieszyć się sukcesem w malutkiej potyczce. Dawid wstał i bez słowa ruszył ku drzwiom. Gdyby przynajmniej mógł sobie pozwolić na trzaśnięcie nimi...

- Czy zauważyłyście, że Dawid stał się ostatnio bardzo nerwowy? - Elisabeth nakładała sobie kolejny kawałek pieczeni, która już teraz nie wydawała się jej nie dosolona.

- Masz słuszność, Elisabeth. - Mary jak zwykle zgadzała się ze zdaniem siostry. - Każda nasza prośba wprawia go w stan...

- Nasze prośby to zupełnie co innego - pani Adams wyglądała wciąż na bardzo wzburzoną - ale pani Gilchrist odmawiać nie wolno. Jestem od niej dużo młodsza i mam przy sobie troje mych dzieci, a ona, biedaczka, nie ma zupełnie nikogo.

- Ma służącą - bąknęła Elisabeth, ale natychmiast tego pożałowała.

- Cóż za porównanie, Elisabeth! Zresztą, ta służąca wcale mi się nie podoba. Jest zdecydowanie za młoda jak na jedyną opiekunkę starszej pani.

- Drogi panie Adams, proszę sobie wyobrazić, że otruto mojego Gilberta. Jestem zrozpaczona. Czym mógł się narazić tym brutalnym mordercom? Był bez skazy!

- Gdyby jeszcze nie siusiał na schodach...

- Słucham? Co pan powiedział?

- Nic, nic, szanowna pani.

Adams przyglądał się z nachmurzonym czołem rozpaczającej staruszce wspartej ciężko na potężnej, okutej metalowymi płytkami lasce. POdejrzewał, że laska była jej potrzebna jedynie po to, by dodać sobie powagi. Był przekonany, że pani Marion dałaby sobie doskonale radę bez niej, ale czym by wtedy pukała w podłogę?

- Chciałem zapytać, w czym mógłbym być pomocny?

- Ano tak, słusznie...

Rozpacz minęła równie szybko jak przyszła i pani Gilchrist w mgnieniu oka stała się osobą niezwykle konkretną i spokojną, może nawet zbyt rezolutną jak na kobietę w jej wieku, na dodatek dotkniętą nieszczęściem.

- Chciałam pana prosić o założenie w drzwiach mojego mieszkania dodatkowych zamków. Tyle słyszy się ostatnio o włamaniach i kradzieżach, a w dodatku mój nieszczęsny Gilbert...

- Dobrze, proszę pani. - Adams był myślami przy swoim talerzu. - Jeśli nie sprawi to pani różnicy, zajmę się tym jutro.

- Ależ oczywiście, panie Adams! Będę panu szalenie zobowiązana. Mój biedny piesek, moja kochana psinka...

Marion Gilchrist załatwiła sprawę i nie widziała powodu, by przedłużać rozmowę: zniknęła w głębi swego rozbudowanego mieszkania. Z kuchni wysunęła się jej służąca, Helen Lambie. Adams poczuł lekkie mrowienie w łydkach. Ta dziewczyna podobała mu się i gdyby tak bardzo nie bał się matki i sióstr...

- Czy rzeczywiście otruto jej psa? - Miał przynajmniej pretekst, by z nią chwilę porozmawiać.

- Niestety. - Żal Lambie był, oczywiście, fałszywy.

- Nareszcie na schodach przestanie cuchnąć niczym, nie przymierzając, z rynsztoka.

- Ja także będę miała mniej roboty, ale nie to jest najważniejsze. - Lambie położyła rękę na klamce drzwi prowadzących na klatkę schodową. - Czy pan wie, że śmierć psa to tylko jeden z dziwnych wypadków, które miały ostatnio miejsce w tym domu?

- Dziwnych wypadków...? - Adams nie krył zdziwienia. - Jak mam to rozumieć?

- Helen! Helen!!!

Dobiegający z głębi mieszkania głos pani Gilchrist był bardzo stanowczy, a jego natężenie świadczyło o tym, że gospodyni zbliża się do przedpokoju, i to dość szybko.

- Zaczynają się tu dziać dziwne rzeczy... Ale proszę o tym nikomu nie wspominać ani słowa... - rzuciła Lambie szeptem, wypchnęła Adamsa na schody i zatrzasnęła drzwi tuż przed jego zadziwionym obliczem.

- O czym to szeptałaś tak długo z panem Adamsem? - Na groźnej twarzy pani Gilchrist nie pozostał nawet ślad niedawnej rozpaczy.

- Nie szeptaliśmy, proszę pani.

- No dobrze, to o czym rozmawialiście?!

- O niczym ważnym, proszę pani. - Lambie szukała właściwego usprawiedliwienia i wreszcie na nie wpadła: - Zastanawialiśmy się, kto i dlaczego otruł pani psa.

- No, pamiętaj. - Marion Gilchrist nawet przez moment nie uwierzyła służącej, ale sprawa nie wydawała się jej na tyle ważna, by przedłużać dyskusję. - Zaufałam ci i nie chciałabym się na tobie zawieść. To, co dzieje się w moim domu, jest tylko moją sprawą i nie radzę ci rozprawiać o tym z sąsiadami!

- Ależ, proszę pani...

- Dobrze już, dobrze. Teraz przygotuj mi łóżko. Czuję się bardzo zmęczona.

Marion Gilchrist odwróciła się plecami i ruszyła do pokoju, nie mogła więc zobaczyć wykrzywionej miny swej służącej i jej wysuniętego na całą długość języka.


Glasgow,

21 grudnia 1908 roku - wieczorem

 

Dawid Adams podał już swoim siostrom wszystko, co uznały za niezbędne do rozpoczęcia ceremonii obiadu, i właśnie sam miał zamiar zabrać się do jedzenia, gdy dobiegł go ostry głos matki.

- Dawidzie! Od kilku dni odnoszę wrażenie, że siadasz do posiłków z niezbyt czystymi rękami.

Odruchowo naciągnął na dłonie koniec obrusa.

- Myję je bardzo solidnie, mamo, ale ten smar, którego używałem przy zakładaniu zamków u pani Gilchrist...

Ledwo zdążył wypowiedzieć to nazwisko, gdy z góry doleciał jakże znany, ale zarazem jakby nieco inny - głębszy i bardziej zduszony - stukot. Dawid postanowił zagłuszyć go podniesieniem głosu i potokiem wypowiedzianych słów.

- A zatem ten smar pozostawił na mych rękach plamy, których...

- Dawidzie! - przerwała mu matka. - Czy nic nie słyszysz?

- A co miałbym słyszeć? - Udawał głupiego, choć wiedział, że nie na wiele się to zda.

- Pani Gilchrist cię wzywa - przyłączyła się do matki Mary. - Przecież wyraźnie słychać.

- Wydaje mi się, że...

- Dawidzie - odezwała się tym razem Elisabeth - wszystkie trzy słyszałyśmy znakomicie.

Kruchutka linia obrony błyskawicznie padała w gruzy. Elisabeth zadała jej cios przedostatni. Ostatni należał do matki:

- Chyba nie chcesz, byśmy znów musiały cię popędzać?

- Nie, mamo. Już idę.

Dawid wyjął spod brody białą serwetkę i na wszelki wypadek chowając za siebie niezbyt czyste dłonie, wyszedł z pokoju.

- A swoją drogą, pani Gilchrist nieco przesadza.

Po tylu zakłóconych obiadach Elisabeth postanowiła wreszcie ująć się za bratem. Spodziewała się - i słusznie - poparcia ze strony siostry. Mary nie zwlekała ani chwili:

- Biedny Dawid, nie jest wszak jej chłopcem na posyłki.

Wspólne wystąpienie obu córek kazało pani Adams przez chwilę się zastanowić.

- Chyba macie rację. Jutro odwiedzę ją i porozmawiamy na ten temat.

Dawid pokonał kilkanaście marmurowych stopni i zrezygnowany stanął przed znienawidzonymi drzwiami. Zapukał i kiedy nie wywołało to żadnej reakcji z głębi mieszkania, ucieszony zamierzał odejść. Uświadomił sobie jednak, że zanim zdąży sięgnąć w jadalni po sztućce, pani Gilchrist znów użyje swojej laski, a on będzie musiał jeszcze raz wspiąć się na górę. O nie, tego nie miał zamiaru uczynić. Ponownie zastukał, o wiele mocniej, może nawet za mocno, ale i tym razem nic się nie stało. Wzruszył ramionami i skierował się w stronę schodów. W tym momencie zza zamkniętych drzwi dobiegł go cichy szmer, a gdy się odwracał, kątem oka zauważył ledwie dostrzegalny ruch klamki. Zawrócił i już podniósł rękę, by ponownie zastukać, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i - zamiast dłoni - przytknął do drzwi ucho. Wydawało mu się, że ktoś wewnątrz odchodzi w głąb mieszkania. Natychmiast przypomniał sobie, co szeptała mu Lambie przed kilkoma dniami. Zaintrygowany kucnął, chcąc zobaczyć przedpokój mieszkania Marion Gilchrist przez dziurkę od klucza.

- A cóż to, panie Adams! Bawi się pan w podglądacza?

Za jego plecami stała Lambie w stroju, który wskazywał, że właśnie wraca z wieczornego spaceru.

- Ależ skąd! - Adams, speszony, zerwał się na nogi. - Twoja pani pukała na mnie, a teraz nie otwiera drzwi. Słyszałem jednak, że rusza się za nimi.

- Pukała na pana...? To niemożliwe...

W zachowaniu Lambie było coś, czego Adams nie mógł zrozumieć.

- Jak to niemożliwe?! Ja mógłbym się mylić, ale moja matka i siostry...

- Oczywiście, oczywiście...

Dziewczyna odepchnęła go i z wyraźnym pośpiechem zaczęła otwierać nowo założone zamki. Po chwili zreflektowała się.

- Przepraszam, ale to bardzo dziwne. Kilka minut temu pani wysłała mnie po wieczorną gazetę, a wiem, że nigdy dotąd jej nie czytała... Pukała na pana, a teraz nie otwiera...?

Lambie uporała się wreszcie z zamkami i szeroko otworzyła drzwi. Przedpokój oświetlał jedynie blask lampy z klatki schodowej i gdy Lambie przymknęła drzwi, ogarnął ich zupełny mrok. Adams czuł obok siebie obecność dziewczyny, ale po chwili odniósł wrażenie, jakby gdzieś odeszła. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, bo oto dokładnie na wprost niego z hukiem otworzyły się drzwi od rzęsiście oświetlonego pokoju. Wypadła z niego jakaś postać i ruszyła prosto na Adamsa. Gdy ten nie ustąpił z drogi, postać odtrąciła go bezceremonialnie i dopadła drzwi wejściowych. Adams zdążył jedynie zauważyć, że tym kimś był mężczyzna.

Oburzony zachowaniem tajemniczego gościa swej sąsiadki, wybiegł za nim aż na klatkę schodową. Mężczyzna był już dwa piętra niżej. Adams, wiedziony jakimś przeczuciem, pognał za nim z taką szybkością, że nie usłyszał przeraźliwego krzyku Lambie, która - nie czekając na wynik pościgu - weszła do salonu swojej pani.


Glasgow,

21 grudnia 1908 roku -  późnym wieczorem

 

Detektyw Gordon usłużnie pomógł swojemu szefowi w zdejmowaniu grubego, zimowego palta, po czym, gdy nadintendent zajęty był odkładaniem na stolik melonika i przygładzaniem swych z lekka przyprószonych siwizną włosów, sam pozbył się wierzchniego okrycia. Na zajęcie się fryzurą nie miał już czasu, bo nadintendent Ord szybkim krokiem skierował się w stronę lekko uchylonych drzwi pokoju. Gordon pospieszył za nim i po chwili obaj stanęli na progu salonu Marion Gilchrist. Ich oczom przedstawił się taki oto widok.

Niemal przy wszystkich ścianach salonu stały najprzeróżniejsze szafy, szafki, sekretery i serwantki; bogato zdobione, przeszklone i poprzez kolorowe szybki ukazujące swą zawartość w postaci porcelanowych kompletów do kawy i herbaty, zestawów kryształowych kieliszków do wina, whisky, likierów i nalewek, srebrnych sosjerek, solniczek, tacek i tac, aż po wspaniałą kolekcję najróżniejszych cacuszek z laki, brązu, porcelany, jaspisu i Bóg wie czego jeszcze. Jedyne wolne miejsce między tymi meblami wypełniał marmurowy kominek z królującymi na nim dwoma potężnymi świecznikami. To właśnie przed tym kominkiem, na wzorzystym dywanie, spoczywały zwłoki właścicielki salonu. Pochylony nad nimi lekarz z uwagą oglądał mocno pokiereszowaną, a właściwie zmasakrowaną głowę ofiary. Poza komódkami i serwantkami inny dominujący w tym wnętrzu akcent stanowiła niezliczona ilość foteli, taboretów, pufów i krzeseł, ustawionych wokół licznych stolików i stoliczków. Wskutek tego pokój przypominał bardziej wnętrze salonu gier niż miejsce przyjmowania gości w porządnym mieszczańskim domu.

Dwa spośród tych licznych miejsc do siedzenia były zajęte. Młoda kobieta z nisko pochyloną głową była jedyną osobą, która przerywała panującą w tym wnętrzu ciszę: z jej ust co chwila wydobywał się dramatyczny szloch, a ściskana w ręku chusteczka raz po raz wędrowała do zapłakanych oczu. Obok niej, na samej krawędzi pluszowego fotela, siedział bardzo zdenerwowany mężczyzna w średnim wieku, który z uporem usiłował zetrzeć ze swych dłoni jakieś ciemne plamy, pochodzące bez wątpienia sprzed kilku dni.

Na środku salonu nie pozostawało zbyt wiele miejsca, ale właśnie tu klęczał na dywanie mężczyzna ubrany w kraciasty garnitur modny ładne kilka lat temu. Obaj nowo przybyli bez trudu rozpoznali w nim pomocnika policji Williama Trencha. Zajęty był zbieraniem z dywanu rozsypanych tam w nieładzie papierów, które najwyraźniej ktoś wyrzucił z drewnianej kasetki leżącej obok najbliższego stolika.

Nadintendent Ord z niesmakiem spojrzał na zaokrąglone rogi kołnierzyka u niemodnej koszuli Trencha, detektyw Gordon obciągnął brzegi swej kamizelki najnowszego kroju, po czym obaj znacząco chrząknęli. Wywołało to pożądany efekt. Głowy wszystkich obecnych - oczywiście z wyjątkiem zmarłej - zwróciły się ku nim, a Trench zerwał się z kolan i wyprężył służbiście.

- Panie nadintendencie, pomocnik policji Trench melduje się na miejscu zbrodni.

Ord z trudem przełamał niechęć do tego młodego i niedoświadczonego, za to niezwykle wścibskiego człowieka, który od jakiegoś czasu był jego podwładnym.

- Dziękuję, Trench. Kim są ci państwo? - spytał, siadając wygodnie na jednym z foteli.

- To Helen Lambie, służąca pani Gilchrist, i pan Adams, sąsiad z dołu. A to - Trench zwrócił się teraz do Lambie i Adamsa - nadintendent Ord i detektyw Gordon.

Gordon przemierzył właśnie salon i stanął obok pakującego swoją torbę lekarza.

- I cóż tam, doktorze?

- Stwierdzam zgon na skutek obrażeń czaszki zadanych jakimś ciężkim i tępym przedmiotem. To wszystko, co mogę powiedzieć w tej chwili.

- Dziękujemy panu, doktorze.

Gordon odprowadził lekarza do drzwi i usiadł na krześle obok przełożonego, Trench natomiast powrócił do swego poprzedniego zajęcia i już trzymał w rękach niemal wszystkie pozbierane z podłogi papiery, gdy nagle zmroził go ostry ton głosu nadintendenta.

- Trench! Kto pozwolił panu grzebać w dokumentach zmarłej?

Trench ponownie wyprężył się służbiście, nie wypuszczając jednak z rąk stosu papierów.

- Przecież prowadzimy śledztwo i te dokumenty mogą mieć znaczenie...

- To ja prowadzę śledztwo - syknął Ord.

Wścibskość Trencha doprowadzała go wręcz do szału. Nie mógł znieść tego najniższego stopniem urzędnika policji. Trench był pierwszy zawsze tam, gdzie Ord nie chciał go widzieć, interesował się sprawami, którymi Ord wolałby go nie obarczać, a na dodatek miał tyle bezczelności, że potrafił dyskutować i niemal buntować się przeciwko rozkazom doświadczonego i powszechnie szanowanego nadintendenta.

- Ja prowadzę śledztwo - powtórzył Ord - a pan jest tylko pomocnikiem policji i powinien się pan ograniczyć do wykonywania moich poleceń i rozkazów, a nie przypominam sobie, abym wydał rozkaz grzebania w tych dokumentach.

- Tak jest, ale...

Trench, przyzwyczajony do wybuchów nadintendenta, jak zwykle próbował się im przeciwstawić z tą samą rozbrajającą innych, a oburzającą Orda naiwnością. Ale tym razem Ord miał dla Trencha jeszcze coś poza wybuchem gniewu.

- Z pewnością nie wpadło panu do głowy, że ściskając w rękach te papiery zaciera pan istniejące na nich ślady, a tym samym, poza niesubordynacją, popełnia pan jeszcze błąd w sztuce. Proszę zostawić te dokumenty. Zajmie się nimi detektyw Gordon. Czy to jest jasne?

Pomocnik policji wiedział, że tym razem nadintendent Ord ma rację. Opuścił nisko głowę i bez słowa oddał plik dokumentów Gordonowi, który - podobnie jak przed chwilą Trench - zaczął przekładać je z ręki do ręki, starając się zrobić wśród nich jakiś porządek. Trench dostrzegł to natychmiast i już miał zamiar otworzyć usta, by zwrócić Gordonowi uwagę, ale na widok wbitych w siebie zimnych oczu nadintendenta zrezygnował. Ord, odczekawszy jeszcze chwilę, zwrócił się w stronę Lambie i Adamsa.

- Proszę mi opowiedzieć, co tu się stało?

Adams spodziewał się, że Helen odezwie się pierwsza, dziewczyna jednak milczała, zaczął więc mówić.

- Panie nadintendencie, przyszedłem tu z dołu wezwany pukaniem pani Gilchrist. Zawsze tak mnie wzywa, gdy potrzebuje pomocy, choć tym razem te pukania były jakieś...

- Do rzeczy, panie Adams, do rzeczy. - Ord nie miał czasu na wysłuchiwanie domysłów tego przestraszonego człowieczka.

- A zatem, przyszedłem pod drzwi, ale pani Gilchrist nie otwierała. Spotkałem Helen i razem weszliśmy do korytarza. Było w nim ciemno. Nagle z tego pokoju wypadł jakiś mężczyzna, odepchnął mnie, przeskoczył korytarz i pędem rzucił się po schodach. Pobiegłem za nim, ale był szybszy. Gdy wróciłem do mieszkania, Helen płakała nad panią... to znaczy nad ciałem pani Gilchrist.

- Czy oboje widzieliście tego mężczyznę?

- Ja go widziałem, to znaczy widziałem zarys jego sylwetki. Gdy weszliśmy do korytarza, Helen poszła do kuchni, a ja...

- Nigdzie nie poszłam, panie Adams. - Jak na osobę, która jeszcze przed chwilą głośno szlochała, Helen Lambie mówiła głosem dziwnie spokojnym, wręcz lodowatym. - Stałam tuż obok pana.

- Ależ nie. Przecież poszłaś...

Adams nie mógł zrozumieć, dlaczego Helen przeczy jego słowom. Nie widział tego, to prawda, ale wyraźnie czuł, a chyba i słyszał, że dziewczyna odchodziła w stronę kuchni.

- Pan się myli, panie Adams. - Lambie starannie omijała wzrokiem jego twarz. - Stałam tuż koło pana.

- Może państwo się wreszcie na coś zdecydują.

Ord był już wyraźnie znudzony tą przedłużającą się wymianą poglądów, według niego - nieistotną. Trench, jak zwykle, miał na ten temat nieco inne zdanie:

- Panie nadintendencie, pragnę zwrócić uwagę, że ta rozbieżność może mieć znaczenie...

Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Orda, by Trench czym prędzej zamilkł. Nadintendent, niczym dobry aktor, odczekał jeszcze chwilę i zwrócił się ponownie do Helen Lambie:

- Czy z mieszkania coś zginęło?

- Nie przyszło mi do głowy, żeby dokładnie sprawdzić rzeczy mojej pani, ale wydaje mi się, że zniknęła jedna broszka z brylantami. - Teraz głos Lambie brzmiał już całkiem normalnie.

Ord podniósł się z fotela i wraz z podążającym za nim Gordonem zbliżył się do jednego z większych stolików, na którym leżały porozrzucane w nieładzie srebrne, złote, wysadzane różnymi kamieniami precjoza. Obaj z uznaniem kiwali głowami, biorąc do ręki jedno cacko po drugim i uważnie przyglądając się im pod światło. Trench jakby tylko na to czekał.

- Pragnąłbym zwrócić uwagę, że przed chwilą wspominał pan o zacieraniu śladów...

Ord nie był człowiekiem, któremu złość i niechęć do kogoś odbierałyby rozum, nadto wiedział, że tym razem pomocnik policji ma w zasadzie rację. Odłożył trzymany w palcach pierścionek i usiłował znaleźć jakieś wyjście z niezręcznej sytuacji. Na szczęście, z pomocą przyszedł mu Gordon.

- No cóż, panie nadintendencie. Chyba wszystko jasne. Mamy do czynienia z morderstwem na tle rabunkowym, czyż nie?

- Tak... Być może ma pan rację... - Ord już teraz z daleka przyglądał się pięknej biżuterii.

- Ależ panowie! - Trench nie mógł ukryć zdziwienia. - Przecież zginęła tylko jedna broszka.

- To się jeszcze okaże - rzucił Ord, odwracając się do Trencha plecami. Podszedł do Lambie i Adamsa. - Powróćmy zatem do owego człowieka, który wypadł z tego pokoju. Jak wyglądał?

- Był to mężczyzna około trzydziestki... - zaczął Adams.

- Dwadzieścia pięć, trzydzieści - wtrąciła Helen, a Adams ucieszył się, że choć w tym punkcie dziewczyna nie przeczy jego słowom.

- Mierzył co najmniej sześć stóp... dość dobrze zbudowany... No, cóż jeszcze? - zastanawiał się. - Tak na dobrą sprawę, nic więcej nie potrafiłbym o tym człowieku ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin