Hawkins Karen - Talizman 02 - Wyznania łotra.pdf

(946 KB) Pobierz
6022644 UNPDF
Karen Hawkins
Wyznania łotra
Słyszała pani historię o talizmanie St. Johnów? Powia­
dają, że jest magiczny! Ten z braci, który go nosi, spotyka
prawdziwą miłość. Obecnie pierścionek wisi na wstążce
przy płaszczu najprzystojniejszego, Brandona St. Johna.
Anne, nowa pokojówka państwa Pemberly, do swojej
przyszłej pani, panny Lizy Pritchard, podczas adresowa­
nia zaproszeń na ślub.
1
Brandon St. John jest bardzo zmysłowym mężczyzną.
Gdy na mnie patrzy, czuję rozkoszne dreszcze aż po...
Och, przepraszam! Zapomniałam, z kim rozmawiam.
Panna Liza Pritchard do swojego narzeczonego, sir
Royce'a Pemberly'ego, na Bond Street, w trakcie szuka­
nia prezentu dla siostry sir Royce'a.
- Nie żyje.
Tonący w oparach brandy umysł Brandona St. Johna
rozpoznał głos młodszego brata.
Co on, do diabła, robi w moim śnie? Devon był wystar­
czającym utrapieniem na jawie.
- Niemożliwe - odezwał się ktoś inny. - Nie pozwolił­
by sobie umrzeć w taki nudny sposób, we własnym łóżku.
Brandon jęknął. Drugi głos należał do jego brata przy­
rodniego, Anthony'ego Elliota, hrabiego Greyleya.
Na tym się jednak koszmar nie kończył, teraz bowiem
przemówił najstarszy brat Marcus:
- Nie jest martwy. Chrapał, kiedy weszliśmy.
- Szkoda, że nie możemy podpalić łóżka - powiedział
Devon wesołym tonem. - To by go obudziło.
Ktoś chwycił go za nogę i szarpnął.
- Odejdź - wymamrotał Brandon w poduszkę.
Uparta ręka potrząsnęła nim jeszcze raz.
7
- Wstawaj, Brand! Czeka na ciebie praca.
- Teraz śpię.
Ale pozbyć się Devona nie było tak łatwo.
- Wstawaj!
Brandon zaczął unosić głowę, ale łupanie w skroniach
sprawiło, że się rozmyślił.
- Poole! - zawołał ochrypłym głosem. - Gdzie jest ten
człowiek? Potrzebuję pistoletu.
- Pistoletu? - W głosie Anthony'ego brzmiało rozba­
wienie. - Wybierasz się na polowanie?
- Tak. Zapoluję na przeklęte gryzonie, które rozpleni­
ły się w moich pokojach.
- Poole nie może teraz przynieść ci broni - oznajmił
Devon, zawsze chętnie dzielący się złymi wieściami. - Po­
wiedzieliśmy mu, że umieramy z głodu. Poszedł zobaczyć,
czy znajdzie się dla nas jakieś śniadanie.
Do czarta, co za straszny początek dnia! Brandon nie­
nawidził poranków. Akurat o tej porze różne irytująco
wesołe typy uwielbiały dręczyć ludzi, którzy potrzebowa­
li snu po nieprzespanej nocy.
- Może zamówimy dzbanek zimnej wody - podsunął
Anthony. - To powinno postawić śpiocha na nogi.
Brand naciągnął poduszkę na głowę. Gardło miał jak
dno beczki z solą, szorstkie i suche, a w ustach smak kre­
dy. Poza tym bolała go głowa, żołądek się burzył.
Poprzednią noc pamiętał bardzo mgliście. Piękną kobie­
tę o złotorudych włosach i grę w karty, w trakcie której
stawki zmieniały się od gwinei przez części ubrania po in­
ne, dużo bardziej atrakcyjne trofea. Celeste była dla niego
ideałem pod każdym względem: piękna, inteligentna, uta­
lentowana w łóżku i poślubiona innemu. Mężczyzna nie
mógł oczekiwać więcej. Z wyjątkiem Brandona St. Johna.
Od stóp łoża dobiegł cierpki głos Marcusa:
- Zdaje się, że nasz brat ma za sobą jeszcze jedną cięż­
ką noc.
Brand chciał wzruszyć ramionami, ale w ostatniej chwi­
li zrezygnował z nazbyt gwałtownego gestu. Marcus się
mylił. Noc wcale nie była ciężka. I w tym rzecz. Po dwóch
tygodniach choćby najlepszego romansu Brandon musiał
szukać nowego wyzwania.
Niestety od dłuższego czasu każda rozrywka wydawa­
ła mu się nudna. Używał życia aż do przesytu, a jedno­
cześnie miał wrażenie, że coś ważnego traci.
Sentymentalne bzdury! Najwyraźniej od brandy robił
się ckliwy. Od tej pory będzie wierny porto. Uniósł bolą­
cą głowę i zmusił się do uchylenia powiek. Jego oczy prze­
szyło oślepiające światło. Jęknął, a następnie po omacku
zaczął szukać do połowy opróżnionego kieliszka, który
stał przy łóżku. Przełknął piekący trunek i z hukiem od­
stawił puste naczynie na stolik.
- Klin? - zaśmiał się Anthony.
Brandon wytarł usta grzbietem dłoni i zerknął przez ramię.
- Mówcie, czego chcecie, i wynoście się do diabła.
- Jaki nieuprzejmy - skomentował Devon. - Spodzie­
wałem się przynajmniej powitania.
- Od Brandona? - W głosie Anthony'ego brzmiało zdu­
mienie. - Jeśli nie nosisz spódnicy, nie masz wydatnego
biustu i męża, nie poświęci ci chwili uwagi.
Brandon zastanawiał się przez moment, czy spioruno-
wać go wzrokiem, czy zignorować. Po prawdzie, ze wszyst­
kich braci ten był mu najbliższy. Mimo flegmatycznego
sposobu bycia miał więcej energii i determinacji niż osob­
nicy hałaśliwi i dwa razy od niego silniejsi. A jego ostry
dowcip niezmiennie wprawiał Brandona w dobry humor.
Oczywiście nie teraz. O tej porze dnia nikomu nie jest
do śmiechu.
8
9
- Myślałem, że to twój miesiąc miodowy - burknął, ły­
piąc na brata.
- Anna i ja wróciliśmy zeszłej nocy, w samą porę na
spotkanie.
Do diabła, spotkanie! Brandon pomasował skronie.
- Zapomniałem.
- Zauważyliśmy - rzucił Marcus sarkastycznym tonem.
W jego niebieskich oczach malowała się surowa naga­
na. Najstarszy St. John żelazną ręką zarządzał rodzin­
nym majątkiem oraz życiem swoim i młodszych człon­
ków rodu.
Jako drugi pod względem starszeństwa, Brand powi­
nien bardziej się angażować w finansowe przedsięwzięcia
dynastii, ale nawet w młodym wieku Marcus dążył do
kontrolowania wszystkich i wszystkiego, co nieraz przy­
prawiało rodzeństwo o irytację.
Dlatego w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy większość
jego przyjaciół piła i oddawała się rozpuście, Brandon zgro­
madził tyle pieniędzy, ile zdołał, i kupił dwie zaniedbane
posiadłości niedaleko Shropeshire. Po kilku latach połączył
je w jedną, kwitnącą i bardzo dochodową. Od dawna nie
brał pieniędzy z kont bankowych St. Johnów, co bardzo
denerwowało Marcusa.
Nie żeby Brandon się tym przejmował. Nie usamo­
dzielnił się dla niego, tylko po to, żeby sobie coś udowod­
nić. Bardzo się cieszył, kiedy majątek po raz pierwszy
przyniósł dochód. Szybko jednak stwierdził, że jest już
trochę... znudzony. Uczucie to nasilało się przez następ­
ne miesiące i lata. Teraz westchnął i spojrzał na Marcusa.
- Jak trzeba, to trzeba. - Przetoczył się na plecy i we­
tknął poduszkę pod głowę. - Skoro jesteśmy tu wszyscy,
zaczynajmy.
- Nie możemy odbyć narady w twojej sypialni - zapro-
testował Devon, krzywiąc się z niesmakiem. - Cuchnie tu
francuskim burdelem.
Anthony przekrzywił głowę i zmrużył oczy.
- Poznaję te perfumy...
- Wynoście się! - huknął Brandon, po czym dźwignął
się na łokciu i wskazał drzwi. -. Dajcie mi się ubrać. Po­
tem do was dołączę.
- Oby - powiedział Marcus. - Bo przestaniemy być mili.
- Mili? Czy to grzecznie włamywać się do czyjegoś do­
mu i brutalnie budzić gospodarza?
- Nie włamaliśmy się, tylko zapukaliśmy. Poole nam
otworzył i poinformował, że śpisz. My z kolei oświadczy­
liśmy, że nas to nic nie obchodzi. I weszliśmy.
Brandon postanowił w duchu, że od tej pory jego lo­
kaj i kamerdyner będzie nosił broń za każdym razem, gdy
otworzy komuś drzwi przed południem.
- Masz pięć minut na ubranie się - oznajmił Marcus.
- Pięć minut?
- To więcej, niż ja bym ci dał - wtrącił Anthony i obej­
rzał się na drzwi. - Przykro mi, że cię rozczaruję, Bridge-
ton. Wiem, że chciałeś zobaczyć, jak podpalam jego łóżko.
Brandon poszedł za wzrokiem Anthony'ego i zobaczył,
że w progu w niedbałej postawie stoi jego szwagier. Ni­
cholas Montrose, hrabia Bridgeton uśmiechnął się, pod­
chwyciwszy spojrzenie jego przekrwionych oczu.
- Uroczy poranek, prawda?
- Idź do diabła - odburknął Brandon.
Bracia specjalnie przyprowadzili Bridgetona, choć go
nie znosili. A właściwie nienawidzili go, zanim ożenił się
z ich siostrą Sarą. Musiał ją poślubić, bo najpierw skom­
promitował, ale ku zaskoczeniu całej rodziny okazali się
dobrym małżeństwem.
Skończony drań udowodnił, że jest oddanym mężem
10
11
Zgłoś jeśli naruszono regulamin