MacLean Alistair - Siła strachu.doc

(1245 KB) Pobierz
alister maclean

alister maclean

 

Siła strachu

 

Prolog

3 maja 1958 roku.

Siedziałem u siebie w biurze, jeżeli biurem nazwać można drewniane pudło

o wymiarach dwa na trzy metry, zamontowane na przyczepie samochodowej.

Tkwiłem tam już cztery godziny, a uszy puchły mi od trzymania słuchawek.

Znad bagien i morza nadciągał zmierzch. Ale gdyby nawet przyszło mi tak

sterczeć całą noc, nie ruszyłbym się z miejsca: te słuchawki były dla mnie

najważniejsze w świecie, stanowiły jedyną więź łączącą mnie z tym

wszystkim, co przedstawiało dla mnie jakąkolwiek bądź wartość.

Już przynajmniej trzy godziny temu Pete miał się odezwać na umówionej

długości fal. Barranquilla była wprawdzie kawał drogi na północ, ale już

wielokrotnie pokonywaliśmy tę trasę. Nasze trzy samoloty DC były mocno

wysłużone, ale dzięki starannej konserwacji i pieczołowitej opiece

znajdowały się w doskonałym stanie technicznym. Pete jest znakomitym

pilotem, a Barry to as wśród nawigatorów. Prognozy meteorologiczne dla

zachodniego rejonu Morza Karaibskiego były dobre, nie nadeszła jeszcze pora

huraganów.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego od tak dawna już nie miałem od nich żadnej

wiadomości radiowej. Tak czy inaczej, musieli już minąć punkt największego

zbliżenia i lecieć w kierunku północnym zmierzając do celu - Tampy. Czyżby

nie usłuchali moich zaleceń i zamiast zatoczyć szeroki łuk nad cieśniną

Jucatan, polecieli najkrótszą drogą, nad Kubą? W owych czasach samolotom

przelatującym nad tą rozdartą wojną domową wyspą przydarzyć się mogły

najrozmaitsze przykre niespodzianki. Wydawało się to mało prawdopodobne, a

zważywszy, co wieźli na pokładzie - wręcz niemożliwe. Ilekroć w grę

wchodził element ryzyka, Pete był jeszcze bardziej ode mnie ostrożny i

przewidujący.

W kącie mojego biura na kółkach cichutko grało radio. Nastawione było na

jakąś mówiącą po angielsku stację i już po raz drugi tego wieczora nie

znany mi ludowy gitarzysta smętnie zawodził o śmierci matki, żony czy

ukochanej, sam już nie wiem czyjej. Piosenka nosiła tytuł "Moja czerwona

róża nagle pobladła". Czerwień to życie, biel to śmierć. Czerwień i biel -

barwy trzech samolotów, stanowiących własność naszego Transkaraibskiego

Towarzystwa Lotów Czarterowych. Kiedy piosenka dobiegła wreszcie końca,

odetchnąłem z ulgą. Moje biuro wyposażone było skromnie. Biurko, dwa

krzesła, szafka do przechowywania dokumentów i potężny, nadawczo-odbiorczy

aparat radiowy RCA, zasilany grubym kablem przeciągniętym przez dziurę w

drzwiach, a potem wijącym się wśród trawy i błota przez narożnik pasa

startowego ku głównym zabudowaniom dworca lotniczego. Poza tym jeszcze

lustro. Zawiesiła je Elżbieta w czasie swej jedynej wizyty tutaj, a potem

nigdy jakoś nie potrafiłem zdobyć się na to, żeby je zdjąć ze ściany.

Przejrzałem się w lustrze, ale to był błąd. Czarne włosy, czarne brwi,

ciemnoniebieskie oczy i blada, wymizerowana, napięta twarz przypominały mi

tylko, jak strasznie jestem podenerwowany. Jak gdyby trzeba mi było o tym

jeszcze przypominać! Odwróciłem się i wyjrzałem przez okno.

Wcale mi to nie pomogło. Tyle że nie patrzyłem już na swoją twarz.

Oczywiście nic nie widziałem. Nawet w najlepszych warunkach niewiele przez

to okno było widać: ot dziesięć mil ponurej, płaskiej, podmokłej równiny,

ciągnącej się od lotniska Stanley Field aż po Belize. Teraz jednak w

Hondurasie rozpoczęła się właśnie pora deszczowa, fale wody od samego rana

spływały po szybie, a z postrzępionych, nisko wiszących chmur lunął na

wyschłą, parującą ziemię gwałtowny deszcz zamieniając świat za oknem w

szarą, mglistą nicość.

Znów wystukałem nasz sygnał wywoławczy. Z takim samym zresztą skutkiem

jak przy kilkuset poprzednich próbach. Milczenie. Zmieniłem zakres fal,

żeby sprawdzić, czy odbiór w porządku; i usłyszawszy jedynie zakłócenia

atmosferyczne, śpiew i muzykę, wróciłem natychmiast na naszą częstotliwość.

Właśnie odbywał się najważniejszy lot w dziejach naszego

Transkaraibskiego Towarzystwa Lotów Czarterowych, a ja musiałem tkwić jak

przykuty w tym malutkim pomieszczeniu biurowym i bez końca czekać na

zapasowy gaźnik, który w ogóle nie dotarł na miejsce. A bez tego gaźnika

biało-czerwona maszyna zaparkowana na pasie startowym, w odległości

niespełna pięćdziesięciu metrów, tyle jest dla mnie warta, co zeszłoroczny

śnieg.

Z Barranquilli musieli wystartować, tego byłem pewien. Pierwszą wiadomość

otrzymałem trzy dni temu, w tym samym dniu, kiedy przybyłem na miejsce. W

zaszyfrowanej depeszy nie było żadnej wzmianki o jakichkolwiek

trudnościach. Wszystko odbywało się w najściślejszej tajemnicy. O

transporcie wiedziało tylko trzech wyższych urzędników administracji

państwowej. Lloyd zgodził się wprawdzie ubezpieczyć ładunek, ale zażądał

jednej z najwyższych stawek asekuracyjnych. Nawet nie przejąłem się

specjalnie komunikatem radiowym o wczorajszej próbie zamachu stanu

zwolenników dyktatury, którzy nie chcieli dopuścić do wyboru liberała

Lierasa: zakazano wprawdzie lotów wszystkim samolotom wojskowym i

pasażerskim na liniach wewnętrznych, ale zagraniczne linie lotnicze zakazem

tym nie zostały objęte: Kolumbia znalazła się w tak opłakanej sytuacji

gospodarczej, że nie mogła sobie pozwolić na to, aby się narazić nawet

najbiedniejszym cudzoziemcom, a my byliśmy niemalże w takiej samej

sytuacji.

Ale i tak nie chciałem ryzykować. Zadepeszowałem do Pete'a, żeby wziął ze

sobą Elżbietę i Johna. Jeżeli 4 maja - to znaczy jutro - do władzy dorwą

się elementy niepożądane i dowiedzą się o naszej dotychczasowej

działalności, będzie to bezapelacyjnie koniec Transkaraibskiego Towarzystwa

Lotów Czarterowych. I to natychmiast! Ale przy tym bajecznym wynagrodzeniu,

jakie nam zaproponowano za jeden frachtowy lot do Tampy...

W słuchawkach coś zatrzeszczało. Wyglądało to na zakłócenia

atmosferyczne, ale dokładnie na uzgodnionej przez nas częstotliwości. Jak

gdyby ktoś chciał się włączyć. Pomacałem ręką gałkę odbiornika -

przekręciłem ją do samego końca, o ułamek milimetra przesunąłem skalę w

jedną i drugą stronę i... zamieniłem się cały w słuch. Nic z tego! Żadnych

głosów, żadnych sygnałów Morse'a, absolutnie nic. Zsunąłem jedną słuchawkę

i sięgnąłem po paczkę papierosów.

Radio nadal grało. Po raz trzeci tego wieczora, po upływie niespełna

kwadransa, znowu usłyszałem zawodzenie: "Moja czerwona róża nagle

pobladła".

Było to już ponad moje siły. Zerwałem słuchawki, skoczyłem do radia,

przekręciłem wyłącznik z taką siłą, że o mało nie wyrwałem gałki, i

sięgnąłem po butelkę stojącą pod biurkiem. Nalałem sobie solidną porcję, a

potem znów założyłem słuchawki.

- CQR wzywa CQS. CQR wzywa CQS. Czy mnie słyszysz? Czy mnie słyszysz?

Odbiór...

Whisky zalała całe biurko, przewrócona szklanka z trzaskiem rozbiła się o

drewnianą podłogę, a ja gorączkowo szukałem gałki nadajnika i mikrofonu.

- Tu CQS, tu CQS! - wołałem z całych sił. - Pete, czy to ty? Pete!

Odbiór...

- Tak, to ja... Trzymamy kurs, jesteśmy o czasie. Nie moja wina, że się

spóźniłem - głos był słaby, daleki, ale mimo bezbarwnego, metalicznego

dźwięku, wyczuwałem w nim zdenerwowanie i wściekłość.

- Sterczę tu od nie wiadomo ilu godzin! - Choć odetchnąłem z ulgą, w moim

głosie zabrzmiał gniew, ale z chwilą gdy sobie to uświadomiłem, poczułem

wyrzuty sumienia. - Czy coś się stało Pete?

- Stało się! Jakiś dowcipniś dowiedział się, co mamy na pokładzie, albo

może nie spodobaliśmy mu się po prostu. Tak czy owak, podłożył pod radio

ładunek wybuchowy. Zapalnik odpalił, detonator eksplodował, ale na

szczęście sam ładunek - nitrogliceryna, TNT albo coś w tym rodzaju - nie

wybuchł. Ale radio omal się nie rozleciało! Na szczęście Barry zabrał pełną

skrzynkę części zapasowych. Właśnie zdołał doprowadzić aparat do porządku.

Byłem cały mokry na twarzy, ręce mi drżały. Kiedy wreszcie dobyłem z siebie

głos, wyczuwało się w nim drżenie.

- Mówisz, że ktoś podłożył bombę? Ktoś chciał wysadzić maszynę w

powietrze?

- Jak najbardziej!

- Czy ktoś... Czy są ranni? - z przerażeniem czekałem na odpowiedź.

- Uspokój się, stary. Tylko radio uszkodzone.

- Dzięki Bogu! Miejmy nadzieję, że na tym koniec.

- Nic się nie martw. Zresztą mamy teraz anioła stróża. Od co najmniej

trzydziestu minut towarzyszy nam amerykański samolot wojskowy. Widocznie z

Barranquilli drogą radiową zażądano eskorty, która nas doprowadzi do celu -

Pete zaśmiał się sucho. - Ostatecznie to Amerykanom najbardziej zależy na

tym, co mamy na pokładzie.

- Co za samolot? - zapytałem ze zdziwieniem. Przecież trzeba nie byle

jakiego pilota, żeby zapuścił się czterysta czy pięćset kilometrów nad

Zatokę Meksykańską i bez żadnych wskazówek radiolokacyjnych odnalazł lecącą

małą maszynę. - Czy byłeś o tym uprzedzony?

- Nie. Ale nic się nie martw, on jest w porządku. Przed chwilą

rozmawialiśmy z nim. Wie wszystko o nas i o naszym ładunku. To stary

"Mustang", wyposażony w dodatkowe zbiorniki paliwa na loty dalekiego

zasięgu... myśliwiec odrzutowy nie utrzymałby się tyle czasu w powietrzu.

- Jasne! - To tylko ja, jak zawsze, martwię się na zapas. - Jakim lecicie

kursem?

- Prościutko 040.

- Wasze położenie?

Odpowiedział coś, czego nie dosłyszałem. Odbiór stawał się coraz gorszy,

zakłócenia atmosferyczne coraz głośniejsze.

- Powtórz, proszę.

- Barry dopiero stara się ustalić współrzędne. Za dużo miał roboty z

naprawą radia, żeby się troszczyć o nawigację. - Znów zapadło milczenie. -

Mówi, że za dwie minuty będzie je miał.

- Daj mi pogadać z Elżbietą.

- Mów.

Znów przerwa, a potem głos, który był mi droższy nad wszystko.

- Jak się masz, kochany? Przykro mi, że się o nas niepokoiłeś... - Oto

właśnie Elżbieta! Przykro jej, że ja się niepokoiłem, ale ani słowa o

sobie.

- Czy wszystko w porządku? To znaczy, czy jesteś pewna, że...

- Oczywiście! - Głos także dochodził słabo i jakby z oddali, ale jej

pogodę, odwagę i uśmiech rozpoznałbym nawet z odległości dziesięciu tysięcy

mil. - Zresztą, już się zbliżamy do celu. Widzę światła ziemi przed nami. -

Przez chwilę panowała cisza, a potem doszedł mnie ledwie słyszalny szept: -

Kocham cię, najdroższy!

- Naprawdę?

- Bardzo, bardzo...

Szczęśliwy osunąłem się na oparcie krzesła, nareszcie trochę uspokojony.

Ale natychmiast poderwałem się na równe nogi i całym ciałem pochyliłem się

nad odbiornikiem, gdyż nagle rozległ się krzyk Elżbiety, a potem zduszone,

alarmujące wołanie Pete'a:

- Pikuje na nas! Ten skurczybyk pikuje na nas! Otwiera ogień ze

wszystkich dział! Wali prosto na...

A potem już tylko nieartykułowany jęk, zagłuszony przez dojmujący krzyk

śmiertelnie rannej kobiety. W tym samym momencie usłyszałem narastający

grzmot eksplodujących pocisków. Słuchawki spadły mi z głowy. Wszystko razem

nie trwało nawet dwóch sekund. Potem nie słyszałem już ani strzałów, ani

jęków, ani krzyku. Nie słyszałem nic.

Dwie sekundy. Zaledwie dwie sekundy. W ciągu dwóch sekund pozbawiono mnie

wszystkiego, co miałem w życiu cennego. W ciągu dwóch sekund zostałem sam

jeden, w pustym, bezludnym, bezsensownym świecie.

Moja czerwona róża nagle pobladła.

Był 3 maja 1958 roku.

Rozdział I

Nie bardzo wiem, jak wyobrażałem sobie mężczyznę siedzącego za wysokim

stołem z błyszczącego mahoniu. Podświadomie spodziewałem się chyba, że

dorówna tym fałszywym pojęciom, jakie wyrobiłem sobie na podstawie książek

i filmów - w tych zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze miałem czas na takie

zajęcia - pojęciom równie przesadnym, co beznadziejnie uproszczonym.

Niegdyś byłem przeświadczony, że jedyne dopuszczalne różnice w wyglądzie

okręgowych sędziów pokoju w południowo-wschodniej części Stanów

Zjednoczonych związane są z ich wagą - sędziowie bywali bądź wysuszeni,

chudzi i żylaści, bądź też mieli trzy podbródki i odpowiednią budowę ciała

- ale poza tym jakiekolwiek odchylenie od normy było wręcz nie do

pomyślenia. Sędzia bywał nieodmiennie człowiekiem sędziwym, chodził w

wygniecionym białym garniturze, koszuli, która była niegdyś biała, krawat

miał wąski jak sznurowadło, a na głowie zsunięty do tyłu słomkowy kapelusz

z kolorową wstążką; twarz była zazwyczaj rumiana, nos purpurowy, końce

sumiastych wąsów a la Mark Twain poplamione kukurydzianą wódką, miętówką

albo jakimś innym trunkiem, jaki pijano w tamtych stronach; wyraz twarzy z

reguły wyniosły. Sposób bycia arystokratyczny, zasady moralne wysokie, ale

za to inteligencja w najlepszym razie poniżej średniej.

Sędzia Mollison głęboko mnie rozczarował. Nie spełniał ani jednego ze

wspomnianych warunków z jednym jedynym być może wyjątkiem, dotyczącym zasad

moralnych - ale tego nie dało się zauważyć. Był młody, gładko wygolony,

nienagannie ubrany w dobrze skrojony, jasnopopielaty garnitur z tropikalnej

wełny czesankowej i wybitnie konserwatywny krawat. Jeśli zaś idzie o

miętówkę, bardzo wątpię, czy kiedykolwiek w życiu spojrzał w kierunku

barmana - chyba że z zamiarem odebrania mu prawa wyszynku. Sprawiał

wrażenie dobrotliwego człowieka, ale dobrotliwy nie był; sprawiał wrażenie

inteligentnego i był inteligentny. Był nawet wyjątkowo inteligentny i

szczwany jak lis. Dzięki tej inteligencji przyszpilił mnie jak motyla i z

obojętnym wyrazem twarzy przyglądał się, jak usiłuję wywinąć się z matni,

co mnie z kolei nie bardzo przypadało do gustu.

- No więc, bardzo proszę... - pomrukiwał łagodnie. Nadal czekamy na

pańską odpowiedź, panie... hm... Chrysler. - Nie powiedział wprawdzie

wręcz, że nie wierzy, jakobym nosił nazwisko Chrysler, ale jeśli ktokolwiek

z przysłuchujących się rozprawie nie pojął jego intencji, mógł z równym

powodzeniem pozostać u siebie w domu i nie fatygować się do sądu. Z całą

pewnością zrozumiała go dokładnie trzódka gimnazjalistek o oczach szeroko

otwartych, zdobywająca właśnie zaliczenia kursu wychowania obywatelskiego,

a odważnie zapuszczająca się w panującą na sali sądowej atmosferę grzechu,

rui i niegodziwości. Wcale nie gorzej zrozumiała go smutnooka, ciemna

blondynka, spokojnie siedząca w pierwszej ławce. Intencje sędziego dotarły

chyba nawet do podobnego do małpy, czarnego, potężnego typa, który siedział

za nią o trzy ławki dalej. Zorientowałem się choćby po tym, że jak gdyby

zmarszczył złamany nos, sterczący tuż pod wąziutką płaszczyzną dzielącą

brwi od linii włosów, ale może to była wina much. Much było zresztą w

sądzie mnóstwo. Z goryczą pomyślałem, że jeśli wygląd zewnętrzny w

najmniejszym choćby stopniu stanowi odbicie charakteru, ten typek powinien

zasiadać na ławie oskarżonych, ja zaś - przypatrywać mu się z ław dla

publiczności. Zwróciłem się ponownie do sędziego.

- Wysoki Sąd już po raz trzeci ma trudności z zapamiętaniem mojego

nazwiska - zauważyłem z wyrzutem. - Jeszcze chwila, a co inteligentniejsi

obecni tu obywatele pojmą, w czym rzecz. Powinien pan być ostrożniejszy,

mój przyjacielu.

- Nie jestem pańskim przyjacielem - sędzia Mollison przemawiał tonem

pedantycznym, jak przystało prawnikowi. Odnosiło się wrażenie, że myśli

dokładnie to co mówi. - My też nie jesteśmy tu na rozprawie sądowej, nie

chodzi o to, żeby zrobić wrażenie na ławie przysięgłych. To tylko wstępne

przesłuchanie, panie... hm... Chrysler.

- Chrysler, a nie hm... Chrysler! Jeśli się nie mylę, Wysoki Sąd dołoży

wszelkich starań, żeby doszło do formalnej rozprawy sądowej?

- Zdrowiej będzie dla pana, jeśli pohamuje pan swój język i zmieni sposób

zachowania - ostro zareplikował mi sędzia. - Niech pan nie zapomina, że

jestem w prawie nakazać aresztowanie pana i osadzenie w więzieniu

bezterminowo. Pytam raz jeszcze: gdzie jest pański paszport?

- Nie wiem. Chyba zgubiłem.

- Gdzie?

- Gdybym wiedział gdzie, nie byłby zgubiony.

- Zdajemy sobie z tego sprawę - oschle odparł sędzia. - Ale gdybyśmy

mogli w przybliżeniu ustalić okolicę, powiadomilibyśmy odnośne komisariaty

policji, w których ktoś mógł zgłosić o znalezieniu zguby. Gdzie się pan

znajdował w momencie, kiedy spostrzegł pan, że nie ma paszportu?

- Trzy dni temu, a Wysoki Sąd wie równie dobrze, jak ja, gdzie się w tym

momencie znajdowałem. Siedziałem w sali jadalnej motelu La Contessa, jadłem

obiad i nie wścibiałem nosa w nieswoje sprawy, kiedy nagle rzucił się na

mnie "Dziki Bill" Hickock i jego ludzie - wskazałem ręką mikrego szeryfa w

alpagowej marynarce, który rozsiadł się w wyściełanym trzcinowym fotelu

przed stołem sędziowskim i najwidoczniej myślał, że dla funkcjonariuszy

ładu i porządku w Marble Springs nie ma żadnych barier wzrostu: nawet w

butach na bardzo wysokim obcasie szeryf z trudem osiągał metr

sześćdziesiąt! Nie tylko sędzia, ale i szeryf głęboko mnie rozczarował. Nie

powiem, żebym się spodziewał postrachu złoczyńców Dzikiego Zachodu z

nieodłącznym sześciostrzałowym Coltem za pasem, ale myślałem, że zobaczę

przynajmniej albo gwiazdę szeryfa, albo pistolet. A tu ani gwiazdy, ani

pistoletu! W każdym razie niczego w tym rodzaju nie dostrzegłem. Jedyna

broń palna, jaką udało mi się zauważyć na sali sądowej, to krótki rewolwer

marki Colt, zatknięty w kaburze funkcjonariusza policji, który stał za mną

po prawej stronie w odległości około pół metra.

- Nikt się na pana nie rzucił - cierpliwie tłumaczył sędzia Mollison. -

Poszukiwano więźnia zbiegłego z jednego z pobliskich obozów, gdzie

przestępcy zatrudniani są przy budowie szos stanowych. Marble Springs to

małe miasteczko, obcy więc łatwo wpada w oko. Pan jest człowiekiem obcym;

było więc rzeczą naturalną...

- Naturalną! - przerwałem mu w pół słowa. - Wysoki Sądzie, rozmawiałem ze

strażnikiem więziennym. Powiedział mi, że więzień zbiegł o szóstej po

południu. Ci kowboje schwytali mnie o ósmej. Z tego by wynikało, że

zdążyłem zbiec, przepiłować kajdany, wykąpać się, umyć głowę, zrobić

manicure, ogolić się, odbyć przymiarkę u krawca i dopasować sobie garnitur,

kupić bieliznę, koszulę i obuwie...

- Takie rzeczy już się zdarzały - przerwał sędzia. - Człowiek

zdesperowany, uzbrojony w pistolety czy pałkę...

- ...a także osiągnąć odrost włosów na dziesięć centymetrów! I to

wszystko w ciągu zaledwie dwóch godzin! - skończyłem swoją kwestię.

- W sali jadalnej było ciemno, Wysoki Sądzie... - zaczął szeryf, ale

Mollison ruchem ręki nakazał mu milczenie.

- Stawiał pan opór próbie przesłuchania i rewizji. Dlaczego?

- Jak już wspomniałem, zajęty byłem swoimi sprawami. Siedziałem w

przyzwoitej restauracji i nie wadziłem nikomu. W kraju, z którego pochodzę,

nikt nie potrzebuje zezwolenia od państwa na oddychanie czy spacer.

- Podobnie zresztą jak u nas - cierpliwie tłumaczył sędzia. - Ale im

chodziło tylko o prawo jazdy, polisę asekuracyjną, legitymację

ubezpieczeniową, jakieś stare listy, cokolwiek, co pozwoliłoby ustalić

pańską tożsamość. Mógł pan uczynić zadość ich prośbie.

- Byłem gotów tak zrobić.

- Więc skąd się to wzięło? - sędzia skinął w kierunku szeryfa. Poszedłem

za jego spojrzeniem. Już kiedy ujrzałem go po raz pierwszy w motelu La

Contessa, odniosłem wrażenie, że do przystojnych zaliczyć go nie sposób,

teraz zaś, stwierdziłem, że z wielkimi plastrami na czole, podbródku i w

kąciku ust, wyglądał jeszcze mniej korzystnie.

- A cóż w tym dziwnego? - wzruszyłem ramionami. - Kiedy dorośli zaczynają

się bawić, mali chłopcy powinni siedzieć u mamy w domu. - Szeryf poderwał

się z miejsca, zmrużył oczy i zacisnął dłonie na poręczach trzcinowego

fotela, ale zniecierpliwiony sędzia dał mu znak, żeby się nie ruszał. - Te

dwa goryle, które z nim były, ostro się do mnie wzięły. Działałem we

własnej obronie.

- Jeżeli to pan został napadnięty - kwaśno indagował mnie dalej sędzia -

to jak wytłumaczy pan fakt, że jeden z funkcjonariuszy nadal przebywa w

szpitalu z uszkodzonymi wiązadłami kolana, drugi ma złamaną kość

policzkową, pan natomiast nie nosi żadnych śladów pobicia?

- Brak wprawy, Wysoki Sądzie. Stan Floryda nie powinien skąpić pieniędzy

na dokształcanie strażników prawa, tak by umieli się bronić. Może gdyby

zjadali mniej kiełbasek i pili mniej piwa...

- Milczeć - Nastąpiła krótka przerwa, w trakcie której sędzia

najwidoczniej starał się odzyskać panowanie nad sobą, a ja rozglądałem się

po sali. Uczennice w dalszym ciągu siedziały z wybałuszonymi oczyma: tego

się nie da porównać z niczym, czego ich dotąd uczono na kursach wychowania

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin