MacLean Alistair - Jedynym wyjściem jest śmierć.doc

(799 KB) Pobierz
Alistair MacLean

Alistair MacLean

 

Jedynym wyjściem jest śmierć

 

Rozdział 1 Harlow siedział na poboczu toru wyścigowego. Długie włosy,

powiewające na lekkim wietrze ożywiającym ten upalny, bezchmurny dzień,

przesłaniały mu twarz, a jego dłonie, ściskające złoty kask, jak gdyby próbowały

go zmiażdżyć, drżały nieopanowanie. Całym ciałem kierowcy co chwila wstrząsały

gwałtowne dreszcze. Samochód, z którego Harlow cudem jakimś wyleciał bez

większych obrażeń tuż przed wywrotką, przedziwnym zrządzeniem losu wylądował na

dachu we własnym boksie Coronado. Koła wozu obracały się jeszcze leniwie, a z

silnika, spowitego w pianę z gaśnic, wydobywały się smugi dymu - widać było, że

niebezpieczeństwo wybuchu zbiorników paliwa zostało zażegnane. Alexis Dunnet,

który pierwszy dopadł Harlowa, stwierdził, że ten nie patrzy na swój bolid, lecz

niczym w transie wpatruje się w oddalony o jakieś dwieście metrów punkt na

torze, gdzie martwy już człowiek nazwiskiem Isaac Jethou dopalał się w białych

płomieniach stosu pogrzebowego, będącego niegdyś jego samochodem wyścigowym

Formuły I. Z płonącego wraka ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na

skutek olbrzymich ilości ciepła wydzielanego przez rozżarzone felgi ze stopu

magnezu. Od czasu do czasu, kiedy porywy wiatru rozsuwały niebotyczną zasłonę

płomieni, można było dostrzec Jethou, siedzącego sztywno w fotelu, który na

pierwszy rzut oka był jedyną ocalałą częścią pozostałą ze zmiażdżonej,

bezkształtnej masy pogiętej stali. A ściślej mówiąc, Dunnet zdawał sobie sprawę,

że to Jethou, chociaż widział jedynie sczerniałe, straszliwie zwęglone szczątki

czegoś, co kiedyś było człowiekiem. Tysiące widzów siedzących na trybunach i po

obu stronach toru zamarły, z niedowierzaniem i przerażeniem wpatrując się w

płonący samochód. Dziewięć pojazdów zatrzymało się już w pobliżu boksów -

niektórzy kierowcy wysiedli i stali obok swoich maszyn - a silniki pozostałych

zgasły, kiedy komisarze toru przerwali wyścig, rozpaczliwie wymachując flagami.

Zamilkły megafony, ucichł też zawodzący jęk syreny karetki pogotowia, która z

piskiem opon wyhamowała w bezpiecznej odległości od samochodu Jethou. Migające

światła karetki zapadły się w nicość na tle oślepiającego blasku. Ratownicy w

azbestowych kombinezonach ochronnych, obsługujący gigantyczne gaśnice na kółkach

lub uzbrojeni w łomy i siekiery, z powodów wymykających się wszelkiej logice

desperacko usiłowali przedostać się w pobliże samochodu, by wydobyć zwęglone

ciało, lecz niesłabnąca intensywność płomieni kpiła sobie z ich desperacji.

Wysiłki ratowników były równie bezowocne, co obecność karetki zbędna. Dla Jethou

nie było już na tym świecie pomocy ni nadziei. Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał

w dół, na siedzącą obok niego postać w kombinezonie. Ręce ściskające złoty kask

nadal drżały, oczy zaś, nadal wpatrzone w słup płomieni całkowicie

zasłaniających już samochód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła, który stracił

wzrok. Dunnet wyciągnął rękę i łagodnie potrząsnął Harlowa za ramię, lecz ten

nie zareagował. Dunnet spytał go, czy nie jest ranny, ponieważ twarz i

roztrzęsione ręce kierowcy były zalane krwią: katapultując w ostatniej chwili,

nim jego wóz stanął na dachu i zatrzymał się we własnym boksie Coronado,

przekoziołkował przynajmniej z sześć razy. Harlow drgnął i spojrzał na Dunneta,

mrugając niczym człowiek otrząsający się z sennych majaków, po czym potrząsnął

głową. Dwaj sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i puścili się biegiem w

ich kierunku, lecz Harlow o własnych siłach, jeśli nie liczyć Dunneta, który

trzymał go pod ramię, wstał chwiejnie i odprawił ich ruchem ręki. Nie

protestował jednak przeciwko skromnej pomocy ze strony Dunneta i obaj ruszyli

powoli ku boksom Coronado - wciąż oszołomiony i otępiały Harlow oraz Dunnet:

wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami z przedziałkiem, cienkim jak kreska

czarnym wąsem i w okularach bez oprawek; wyglądał jak uosobienie księgowego,

choć w paszporcie miał wpisany zawód - dziennikarz. U wejścia do boksów powitał

ich Mac$alpine. Ubrany w poplamiony garnitur z gabardyny, trzymał w ręku

gaśnicę. James Mac$alpine, właściciel i menadżer stajni wyścigowej Coronado, był

nieco po pięćdziesiątce. Potężnie zbudowany, o wydatnych szczękach, miał pooraną

głębokimi zmarszczkami twarz pod imponującą grzywą szpakowatych włosów. Za jego

plecami Jacobson - główny mechanik - wraz z dwoma pomocnikami - rudymi

bliźniakami Rafferty, których wszyscy nie wiadomo czemu nazywali zawsze

Tweedledum i Tweedledee - nadal krzątali się wokół dymiącego coronado, a jeszcze

dalej dwaj inni ludzie, odziani w białe fartuchy sanituriuszy, zajmowali się

ważniejszymi sprawami: na ziemi, wciąż ściskając notes i ołówek do zapisywania

międzyczasów, leżała Mary Mac$alpine - czarnowłosa, dwudziestodwuletnia córka

właściciela zespołu. Sanitariusze pochylali się nad jej lewą nogą i rozcinali

nogawkę czerwonych jak wino spodni, które jeszcze przed chwilą były białe.

Mac$alpine ujął Harlowa pod ramię, specjalnie zasłaniając mu swoją córkę, i

poprowadził go do niewielkiej budki w głębi boksów. Jak przystało na milionera,

Mac$alpine był nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym - co wychodziło

na jaw w takich właśnie sytuacjach - w głębi duszy wrażliwy i subtelny, choć

nikt by go o to nie podejrzewał. W głębi budki stała nieduża drewniana skrzynia,

służąca za przenośny barek. Większą jej część zajmowała lodówka, zawierająca

kilka butelek piwa i masę napojów orzeźwiających, przeznaczonych głównie dla

mechaników, wiecznie spragnionych przy pracy pod tym palącym słońcem. Mroziły

się w niej także dwie butelki szampana, gdyż - na zdrowy rozum - należało

oczekiwać, iż człowiek, który dokonał prawie niemożliwej sztuki, zdobywając pięć

kolejnych Grand Prix, wygra po raz szósty. Harlow uniósł wieko skrzyni,

zignorował lodówkę, wyciągnął butelkę brandy i nalał sobie pół szklanki. Szyjka

butelki uderzała gwałtownie o szkło - więcej trunku wylało się na ziemię, niż

trafiło do naczynia. Harlow potrzebował dwóch rąk, by podnieść szklankę do ust,

a jej brzeg, niczym kastaniety, wybijał o jego zęby jeszcze bardziej nierówny

rytm niż przedtem butelka o szkło. Udało mu się przełknąć nieco alkoholu, jednak

większa część zawartości szklanki wyciekła mu kącikami ust, spływając po

zakrwawionych policzkach i plamiąc jego biały kombinezon na dokładnie ten sam

kolor, co barwa spodni rannej dziewczyny na zewnątrz budki. Harlow spojrzał

zamroczonym wzrokiem na pustą szklankę, opadł na ławę i znów sięgnął po butelkę.

Mac$alpine zerknął na Dunneta z kamienną twarzą. W swojej karierze Harlow miał

trzy poważne wypadki, przy czym w ostatnim, przed dwoma laty, omal nie zginął. A

jednak, pomimo nieopisanego bólu, uśmiechał się, gdy ładowano go na noszach do

samolotu ratunkowego, którym miał wrócić do Londynu, podczas gdy jego lewa ręka

z zadartym w górę kciukiem - prawą miał złamaną w dwóch miejscach - była

nieruchoma niczym wyrzeźbiona z marmuru. Ale znacznie większy niepokój budził

fakt, że poza tradycyjnym łykiem szampana po zwycięstwie Harlow nie brał

alkoholu do ust. Oni wszyscy tak kończą, twierdził zawsze Mac$alpine, prędzej

czy później tak kończą wszyscy. Rozsądek, odwaga czy talent nie odgrywały tu

żadnej roli - tak kończyli wszyscy, a ich lodowaty spokój i opanowanie były tym

bardziej kruche, im bardziej stalowe. Mac$alpine nie stronił od pozornie

paradoksalnych stwierdzeń, mimo iż garstka - lecz tylko garstka - wybitnych

kierowców Grand Prix wycofała się u szczytu psychicznej i fizycznej formy, co w

tym wypadku całkowicie wystarczało do obalenia jego tezy. Z drugiej strony było

tajemnicą poliszynela, że niektórzy czołowi kierowcy na skutek wypadków lub

krańcowego wyczerpania nerwowego i psychicznego, są jak puste skorupy, że pośród

obecnych dwudziestu czterech kierowców Formuły I jest czterech czy pięciu,

którzy nigdy więcej nie wygrają żadnego wyścigu, ponieważ nie mają nawet zamiaru

próbować, którzy ścigają się wyłącznie po to, by podbudować fasadę swej pustej

już dumy. Pewnych rzeczy nie praktykuje się jednak w światku Formuły I, a

zwłaszcza nie skreśla się człowieka z listy kierowców tylko dlatego, że wysiadły

mu nerwy. Tak czy inaczej, widok roztrzęsionej, zgarbionej postaci na ławie był

smutnym świadectwem tego, że Mac$alpine zazwyczaj miał rację. Jeżeli

kiedykolwiek ktoś wspiął się na sam szczyt kariery, osiągnął i przekroczył

granice ludzkiej wytrzymałości, nim stoczył się w otchłań samozagłady i

przygnębiającej świadomości ostatecznej porażki, to właśnie Johnny Harlow, złoty

chłopak torów wyścigowych, jeszcze do tego popołudnia bez wątpienia

najwybitniejszy kierowca swoich czasów i - jak coraz częściej sugerowano -

wszechczasów. Wyglądało jednak na to, że po łatwym zdobyciu mistrzostwa w

zeszłym roku i mając, na dobrą sprawę, niemal zapewniony tytuł tegoroczny -

chociaż sezon wyścigowy był dopiero na półmetku - wola i nerwy Harlowa rozpadły

się na dobre. Mac$alpine i Dunnet nie mieli wątpliwości, że zwęglona postać,

która niegdyś była Isaakiem Jethou, będzie go prześladować po kres jego dni.

Choć z drugiej strony, już wcześniej zapowiadały ten kryzys pewne oznaki,

wyraźne dla tych, którzy mieli oczy wystarczająco otwarte - a więc dla

większości kierowców i mechaników Formuły I. Począwszy od drugiego w tym sezonie

wyścigu Grand Prix, który wygrał łatwo i przekonywająco, nieświadom faktu, że

jego utalentowany młodszy brat wyleciał z toru i skrócił swój samochód do jednej

trzeciej, uderzając w pień sosny z prędkością około dwustu pięćdziesięciu

kilometrów na godzinę, te oznaki były wyraźne. Harlow, zawsze niezbyt

towarzyski, teraz stał się jeszcze bardziej zamknięty, jeszcze bardziej

małomówny, a jeśli już się uśmiechał, co zdarzało się rzadko, był to pusty

uśmiech człowieka, który nie widzi w życiu powodów do radości. Dotychczas to on

wykazywał największą rozwagę, wręcz przesadną dbałość o bezpieczeństwo, lecz od

tej pory zniknął nieskazitelny styl jego jazdy, a właściwa mu obsesja na punkcie

bezpieczeństwa przerażająco zmalała, jednocześnie zaś, powodowany chyba

przekorą, konsekwentnie zaczął bić rekordy torów w całej Europie. Tyle tylko, że

kontynuował to bicie rekordów, zdobywając jedno Grand Prix za drugim, coraz

większym kosztem siebie i swoich rywali. Zaczął jeździć brawurowo, coraz

bardziej niebezpiecznie, aż wystraszył pozostałych kierowców, którzy - choć

również twardzi i zahartowani w bojach - zamiast walczyć z nim, jak dotąd o

każdy wiraż, nabrali zwyczaju zjeżdżania na bok, widząc we wstecznym lusterku,

że dogania ich jasnozielone coronado. Inna sprawa, że zdarzało się to raczej

rzadko, ponieważ Harlow miał nadzwyczaj prostą formułę na wygrywanie wyścigów:

wyjść na czoło i tak trzymać. Od pewnego czasu coraz częściej słychać było

głosy, że jego samobójcze zachowanie na torach to nie walka z rywalami, lecz ze

samym sobą. Coraz bardziej oczywisty, ostatnio wręcz tragicznie oczywisty,

stawał się fakt, że tej wojny Harlow nie wygra, że ta walka na śmierć i życie z

zawodzącymi nerwami może mieć tylko jeden koniec, że pewnego dnia szczęście go

opuści. I opuściło go, tak jak opuściło Isaaka Jethou, a Johnny Harlow, na

oczach całego świata, przegrał swą ostatnią bitwę na torach wyścigowych Europy i

Ameryki. Nie można było wykluczyć, że stanie jeszcze na torach, że zacznie

jeszcze walczyć. Z pewnością jednak on sam najlepiej zdawał sobie sprawę, że dni

jego walki już minęły. Po raz trzeci Harlow sięgnął po brandy, jeszcze bardziej

roztrzęsionymi rękami. Pełna przed chwilą butelka była już w jednej trzeciej

pusta, lecz tylko znikoma część jej zawartości trafiła do gardła Harlowa, tak

niezborne były jego ruchy. Mac$alpine popatrzył grobowo na Dunneta, wzruszył

barczystymi ramionami ni to w geście rezygnacji, ni zrozumienia, i wyjrzał z

boksów. Właśnie podjechała karetka po jego córkę. Mac$alpine pośpieszył na

zewnątrz, Dunnet zaś wziął gąbkę i kubek z wodą i zaczął obmywać twarz Harlowa.

Harlow sprawiał wrażenie, jakby mu to było obojętne. Bez względu na to, o czym

myślał - a w tych okolicznościach jedynie idiota mógłby mieć co do tego

wątpliwości - wydawało się, że całą uwagę poświęcił zawartości butelki martella:

typowy okaz mężczyzny, który na gwałt szuka natychmiastowego zapomnienia. Dobrze

się chyba stało, że ani Harlow, ani Mac$alpine nie zauważyli postaci stojącej

tuż za drzwiami, której wyraz twarzy wskazywał niedwuznacznie, że z niemałą

przyjemnością pomogłaby Harlowowi przenieść się w stan wiecznego zapomnienia.

Rory, syn Mac$alpine'a, młodzieniec o ciemnych kręconych włosach i zazwyczaj

miłym, pogodnym usposobieniu, spoglądał na kierowcę z miną niczym chmura

gradowa. Była to reakcja nie do pomyślenia u kogoś, kto przez lata, a nawet

jeszcze przed kilkoma minutami, uważał Harlowa za swego idola. Wszystko stało

się jednak jasne, gdy Rory łypnął spode łba na karetkę pogotowia, w której

leżała jego nieprzytomna, zakrwawiona siostra. Odwrócił się i znów spojrzał na

Harlowa, a tym razem uczucie wyzierające z jego oczu było tak zbliżone do jawnej

nienawiści, jak to możliwe tylko u szesnastolatka. Komisja powołana do

wyjaśnienia przyczyny wypadku, która wszczęła śledztwo niemal natychmiast, nie

oskarżyła nikogo o spowodowanie katastrofy. Można się było tego spodziewać - w

takich wypadkach oficjalne werdykty prawie zawsze brzmiały tak samo, nawet po

osławionym dochodzeniu w sprawie bezprecedensowej masakry w Le Mans, kiedy to

śmierć poniosło siedemdziesięciu trzech widzów, a nie znaleziono winnego, mimo

iż powszechnie było wówczas wiadomo, że to wyłącznie jeden, jedyny człowiek -

dziś już nieżyjący - ponosił całą odpowiedzialność. W tym konkretnym wypadku

także nie oskarżono nikogo, mimo iż dwa lub trzy tysiące ludzi na głównej

trybunie bez wahania obarczyłyby wyłączną winą Johnny'ego Harlowa. Jednak dużo

większą wagę miał niezbity dowód, ujawniony w małej sali, w której do śledztwa

wykorzystano zapis filmowy z utrwalonym momentem wypadku. Ekran był mały i

brudny, lecz obraz wystarczająco wyraźny, a efekty dźwiękowe aż nazbyt realne i

żywe. Na powtórce filmu - trwał on zaledwie dwadzieścia sekund, lecz wyświetlano

go pięć razy - widać było zbliżające się do boksów trzy samochody, śledzone od

tyłu przez teleobiektyw. Harlow, w swoim coronado, doganiał prowadzący samochód

- prywatnie zgłoszone ferrari koloru czerwonego wina, prowadzące tylko dlatego,

że straciło już jedno okrążenie. Jeszcze szybciej od Harlowa, trzymając się

drugiej strony toru, pędziło fabrycznie wystawione, jaskrawoczerwone ferrari

znakomitego kierowcy z Kalifornii, Isaaka Jethou. Na prostej dwanaście cylindrów

bolidu Jethou miało znaczną przewagę nad ośmioma w samochodzie Harlowa i było

jasne, że Amerykanin zamierza wyprzedzać. Wydawało się, że Harlow także zdawał

sobie z tego sprawę, gdyż światła stopu jego wozu zapaliły się, jak gdyby miał

zamiar lekko zwolnić i schować się za wolniejszym samochodem, gdy Jethou będzie

go wyprzedzał. O dziwo, ni stąd, ni zowąd światła stopu w wozie Harlowa zgasły,

a coronado odbiło gwałtownie w bok, jak gdyby Harlow uznał, że zdąży wyprzedzić

jadący przed nim samochód, nim Jethou wyprzedzi ich obu. Jeżeli faktycznie

powziął tak zupełnie niepojęty zamiar, to popełnił największy, życiowy błąd,

ponieważ wprowadził swój samochód wprost na tor jazdy Jethou, który na tej

prostej rozwijał prędkość nie mniejszą niż trzysta kilometrów na godzinę i który

w tym ułamku sekundy nie miał nawet cienia szansy na wyhamowanie czy skręt. W

momencie kolizji przednie koło wozu Jethou uderzyło prostopadle w bok przedniego

koła bolidu Harlowa. Trzeba przyznać, że dla Harlowa skutki tego zderzenia były

dosyć poważne, jako że jego samochód wpadł w niekontrolowany poślizg, ale dla

Jethou były katastrofalne. Nawet poprzez kakofoniczne wycie pracujących na

maksymalnych obrotach silników i pisk zablokowanych kół, wybuch przedniej opony

wozu Jethou dał się słyszeć niczym wystrzał z karabinu i praktycznie już w tym

momencie było po kalifornijczyku. Jego całkowicie pozbawione kontroli ferrari,

niczym bezmyślne, mechaniczne monstrum pędzące do samozagłady, wyrżnęło w

bliższą bandę ochronną i miotając smugi czerwonych płomieni i czarnego,

oleistego dymu, odbiło się od niej i jak szalone przeleciało przez tor,

uderzając tyłem w bandę po drugiej stronie, wciąż jeszcze z prędkością ponad stu

sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wirując wściekle, ferrari przeleciało po

torze ze dwieście metrów, przekoziołkowało dwukrotnie i zatrzymało się na

wszystkich czterech kołach, a Jethou wciąż siedział uwięziony w fotelu, chociaż

z całą pewnością już nie żył. W tej samej chwili czerwone płomienie zmieniły się

w białe. Bezpośrednia odpowiedzialność Harlowa za śmierć Jethou nie podlegała

dyskusji, lecz Harlow, który w ciągu siedemnastu miesięcy wygrał jedenaście

wyścigów, był - z definicji i z wyników - najlepszym kierowcą na świecie, a

najlepszych kierowców świata nie oskarża się o błąd w sztuce. To nie leży w

zwyczaju. Całe to tragiczne wydarzenie przypisano więc działaniu siły wyższej i

dyskretnie opuszczono zasłonę, dając znak, że seans dobiegł końca. Rozdział 2

Skrywanie uczuć nie leży w charakterze Francuzów nawet w chwilach pełnego

relaksu i odprężenia, nic więc dziwnego, że zwarty tłum w Clermont_$ferrand -

tego dnia wyjątkowo spięty i nad wyraz pobudliwy - daleki był od łamania tej

typowo romańskiej tradycji. Kiedy Harlow nie tyle szedł, co wlókł się ze

spuszczoną głową ku boksom Coronado, widzowie w całej pełni ujawnili swe

zdolności wokalne. Ich gwizdy, wycie, posykiwanie oraz zwykłe okrzyki gniewu,

którym towarzyszyło tak galijskie wygrażanie pięściami, brzmiały równie

złowieszczo, co przerażająco. Była to nie tylko nieprzyjemna scena - wyglądało

na to, że najmniejsza iskierka może wywołać zamieszki i przekształcić mściwość

tłumu w prawdziwy atak na Johnny'ego Harlowa. Tego przede wszystkim obawiali się

policjanci, co stało się jasne, gdy przysunęli się do Harlowa, by w razie

potrzeby zapewnić mu należytą ochronę. Ale wyraz ich twarzy równie jasno

dowodził, że wypełniają obowiązki bez przyjemności, sposób zaś, w jaki odwracali

głowy od kierowcy, że podzielają uczucia rodaków. Kilka kroków za Harlowem, w

towarzystwie Dunneta i Mac$alpine'a, szedł następny mężczyzna, który

najwyraźniej podzielał zdanie widzów i policjantów. Gniewnie wywijał trzymanym

za pasek kaskiem. Miał na sobie identyczny kombinezon co Harlow - Nicolo

Tracchia był bowiem kierowcą numer dwa w zespole Coronado. Tracchcia był

nieprzyzwoicie przystojny - miał ciemne kręcone włosy, lśniące doskonałe zęby,

których żaden fabrykant pasty do zębów nie ośmieliłby się wykorzystać do celów

reklamowych, oraz opaleniznę, na widok której zzieleniałby każdy ratownik. W tym

momencie nie wyglądał jednak zbyt radośnie, a to dlatego, że krzywił się

niemiłosiernie - sławetne miny Tracchii były zjawiskiem pozostawiającym

niezatarte wspomnienie, stosowanym nieustannie i wzbudzającym czasami szacunek,

czasami obawę lub zgoła strach, lecz nigdy nie ignorowanym. Tracchia miał

nieszczególne zdanie o bliźnich i większość ludzi, a zwłaszcza pozostałych

kierowców Formuły I, uważał za opóźnione w rozwoju dzieci. Zrozumiałe więc, że

obracał się w wąskim kręgu towarzyskim. Jego samopoczucie pogarszał fakt, iż

doskonale zdawał sobie sprawę, że - pomimo wybitnego talentu do kierownicy -

jest jednak minimalnie gorszy od Harlowa, a świadomość, iż nawet największe,

najbardziej rozpaczliwe wysiłki z jego strony nigdy nie zmniejszą tej minimalnej

różnicy, dolewała tylko oliwy do ognia. Zwracając się teraz do Mac$alpine'a nie

starał się nawet ściszyć głosu, co w tych warunkach i tak nie miało zresztą

znaczenia, jako że Harlow nie mógł go usłyszeć poprzez wycie tłumu, ale widać

było, że Tracchia nie ściszyłby głosu bez względu na okoliczności. - Siła

wyższa! - Zaprawione goryczą niedowierzanie w jego głosie było jak najbardziej

autentyczne. - Jezu Chryste! Słyszeliście, co orzekli ci kretyni? Siła wyższa!

Według mnie to zwyczajne morderstwo! - O nie, chłopcze, nie. - Mac$alpine

położył dłoń na ramieniu Tracchii, który strząsnął ją gniewnie. Mac$alpine

westchnął. - W najgorszym razie to zabójstwo. A nawet i to nie. Sam wiesz, ilu

kierowców zginęło w ciągu ostatnich czterech lat tylko z powodu defektów maszyn.

- Z powodu defektów! Też coś! - Tracchia, któremu na chwilę aż zabrakło słów,

popatrzył w górę z niemym wezwaniem. - Wielkie nieba, Mac, wszyscyśmy to

widzieli na ekranie. Widzieliśmy to pięć razy. Zdjął nogę z hamulca i wyskoczył

wprost przed Jethou. Siła wyższa! Jasne, jasne. Jasne, że to siła wyższa, bo

wygrał jedenaście Grand Prix w siedemnaście miesięcy, bo zdobył mistrzostwo w

zeszłym roku i zanosi się na to, że w tym roku to powtórzy! - Co chcesz przez to

powiedzieć? - Wiesz doskonale, co chcę przez to powiedzieć. Jak go zdejmiecie z

torów, to równie dobrze możecie zdjąć i nas wszystkich. To on jest mistrzem,

nie? Jak on jest taki zły, to co tu gadać o innych? My wiemy, że tak nie jest,

ale kibice? Co oni o tym wiedzą, do ciężkiej cholery? Bóg świadkiem, że już i

tak za dużo ludzi, i to cholernie wpływowych, domaga się zlikwidowania wyścigów

Formuły I i za dużo krajów czeka tylko na stosowny pretekst, żeby się wycofać.

To by dopiero był pretekst! Wreszcie by mieli swoją życiową szansę. Potrzebujemy

takich Harlowów, prawda, Mac? Nawet jeżeli od czasu do czasu kogoś zabiją. -

Zdawało mi się, że jesteście przyjaciółmi, Nikki? - Jasne, Mac. Jasne, że

jesteśmy przyjaciółmi. Ale Jethou też był moim przyjacielem. Mac$alpine nie

znalazł na to odpowiedzi, toteż nic nie odrzekł. Wyglądało na to, że Tracchia

powiedział już, co miał do powiedzenia, gdyż zamilkł i znów zaczął łypać spode

łba. W milczeniu, bezpiecznie - policyjna eskorta powiększała się z każdą chwilą

- czterej mężczyźni dotarli do boksów Coronado. Nie zaszczycając nikogo

spojrzeniem ani słowem, Harlow ruszył do małej budki na tyłach. Z ich strony

nikt - a byli tam także Jacobson i jego dwaj pomocnicy - nie spróbował odezwać

się do niego ani go zatrzymać, nikt nawet nie bawił się w rzucanie znaczących

spojrzeń - faktów oczywistych nie trzeba dodatkowo podkreślać. Jacobson

zignorował go całkowicie i podszedł do Mac$alpine'a. Główny mechanik - uchodzący

powszechnie za geniusza - był smukłym, wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną.

Miał ciemną, pooraną głębokimi zmarszczkami twarz, sprawiającą wrażenie, jakby

nie uśmiechała się już od dłuższego czasu i jakby teraz też nie zamierzała

zrobić wyjątku. - Harlow jest oczywiście czysty - powiedział. - Oczywiście? Nie

rozumiem. - Czyżbym musiał to panu tłumaczyć? Oskarżyć Harlowa to cofnąć ten

sport o dziesięć lat. Za dużo milionów w to wpakowano, żeby można było do tego

dopuścić. Nie mam racji, panie Mac$alpine? Mac$alpine spojrzał na niego z

namysłem, nie odpowiedział, zerknął szybko na wciąż rozwścieczonego Tracchię,

odwrócił się i podszedł do zgruchotanego, osmalonego coronado Harlowa, które

postawiono już z powrotem na kołach. Przypatrzył mu się leniwie, niemal

kontemplacyjnie, nachylił nad fotelem, przekręcił nie stawiającą oporu ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin