Necel Augustyn - ŁOSOŚ WRZECHWŁADNY.rtf

(403 KB) Pobierz
AUGUSTYN NECEL

AUGUSTYN NECEL

ŁOSOŚ WSZECHWŁADNY

 

 

Węgorz jest chytry, flądra — zarozumiała, łosoś — szla­chetny. Naszym nadmorskim Kaszubom od dawna o tym wia­domo. Nie bez przyczyny więc ta właśnie ryba znalazła się, mimo zakusów podstępnego węgorza na to zaszczytne stano­wisko, w herbie rybackiego Pucka, dokąd sławny “Pan Czor- lińsci” po sieci jeździł, a dawniej jeszcze za Krzyżaka rezydo­wał Fischmeister diabelskiego Zakonu. Zrazu zdawało się, że złość zatryumfuje nad dobrym. Dusił się już i ginął z głodu zacny łosoś zdradziecko opleciony węgorzowym cielskiem, ale lew, władca zwierząt, przybył napadniętemu z odsieczą. Wal­ka o miejsce w herbowym polu miejskiego godła została spra­wiedliwie rozstrzygnięta.

Tak przynajmniej głosi jedna ze starych bajek Przymorza. W każdym razie Jego Królewska Mość Łosoś odegrał potrój­ną chwalebną rolę w życiu rybaków z Rozewskiej Kępy, Mię­dzymorza i brzegów Małego Wiku. Wspaniałomyślnie uczył ich zgody, jedności, gromadzkiego trudu, wzajemnej pomocy, szczodrze karmił ich i wzbogacał. Wreszcie: chronił i bronił w potrzebie. Cenili go za to mali i wielcy. Prawdopodobnie dla jego poławiania w zamierzchłych czasach zrodziły się pierwsze wspólnoty Pomorzan zaciągających łososiowe niewo­dy w toniach naszego morza. Pewne jest natomiast, że od wieków wraz z jesiotrem i szczupakiem należał do “ryb ksią­żęcych”, że nieodmiennie “szlachcił pańskie stoły”. Zajrzyj­my do pożółkłych dokumentów, do zakurzonych książek.

Gdański Świętopełk, aby zapewnić sobie “po żywocie raj­ski przebyt”, którymś z pobożnych nadań przykazał rybakom

znad niedużej rzeczułki Kaczej, wpadającej w Orłowie do Bałtyku, słać co roku pobożnym mnichom z kościoła w Świę­tym Wojciechu “u Dębu” trzysta łososi w daninie.

“Kiedy masz łososie kupić, uważ wpierw, czy ci na śledzie stanie” — przestrzegał w Satyrach imć pan Opaliński.

“Gdy w mieszku jeno lin, niechaj łosoś na stole nie by­wa” — grzmiał w Reformacji obyczajów polskich złotousty kanonikus Szymon Starowolski.

“Najprzedniejszą i najszacowniejszą rybą” nazywał łososia Krzysztof Kluk, zasłużony przyrodnik z XVII stulecia.

Od wiosennych połowów łososia zależało, czy głód, czy do­statek zagości w kaszubskich checzach. Dlatego też przystę­powano do tych łowitw z zabobonną czcią, czego ślady prze­trwały w tutejszej obyczajowości. Na wszelkie sposoby sta­rano się zapewnić sobie przychylność wysokich niebios, ucie­kano się nawet do magii. Gawędzić o tym można by bez końca.

Podczas odnawiania maszoperii na zimowej zabawie ma- szopskiej piwo lało się strumieniem, wierzono bowiem, że “im więcej rybacy pili, tym więcej bili” później srebrnołu­skich łososi w sezonie trwającym od kwietnia po święty Jan, kiedy to na mierzei, na kępach rozjarzały się smolne beczki i sobótkowe ognie. Ksiądz, który czy to w domu szypra, czy na strądzie święcił laskorn, otrzymywał za to pierwszego łpso- sia wyjętego z sieci po pierwszym zaciągu. Przed wyciągnię­ciem niewodu przepędzano z wydm zaciekawione kobiety i dzieciaki, gdyż mogły rzucić urok. Również członków innych maszoperii nie dopuszczano do matni.

W Mechlinkach złowione łososie skrzętnie kryto albo po prostu przysypywano piaskiem, by nikt obcy nie zdołał ich zobaczyć. W Jastarni układano je łebkami w stronę sosno­wego lasu, aby nie opuszczały przybrzeżnych wód i zawsze dążyły ku półwyspowi. Poza tym warto wspomnieć, że jedy­nie szyper, głowa maszopskiego bractwa, miał prawo zabija­nia ich sękatą karkulicą — symbolem swojej patriarchalnej władzy.

Cóż, należały się królewskie przywileje morskiemu dobro­czyńcy. Wieść o tym, że gromadniej niż zazwyczaj pojawił się w pobliżu wybrzeża ściągała u schyłku ubiegłego wieku Kaszubów nieraz aż zza oceanu. Przykładów na to nie trze­ba daleko szukać. Nie kto inny, lecz ojciec autora tej książ­ki dowiedziawszy się z “Gazety Grudziądzkiej” przesłanej nad Wielkie Jeziora Ameryki Północnej, że nadciągnęły pod jego

ojczysty brzeg srebrne ławice, rzucił krainę nieograniczonych możliwości i wrócił do rodzinnego Chłapowa, gdzie dzięki łososiowym zarobkom rybacy zaczęli kupować od Szwedów pierwsze kutry i zakładać pierwsze kutrowe maszoperie.

W kaszubskim rybołówstwie dokonał się wielki przełom. Augustyn Necel pisał o nim w najwcześniejszej ze swych książek — w Kutrach o czerwonych żaglach. Tym razem przedstawia najmniej dotąd znaną z trzech “dziejowych” za­sług herbowej ryby Pucka. W opowiadaniach, z których jed­no dzieje się u schyłku zaborów, a reszta w latach okupacji, przypomina nam, jak to łosoś bronił Kaszubów przed pruskim żandarmem Wilhelma Suchorękiego czy brunatnymi proroka­mi “Nowego Ładu” i “Tysiącletniej Rzeszy”.

Wszystkie te wspomnienia mówią o sprawach prawdziwych, nieraz całkiem jeszcze nieostygłych w pamięci naocznych świadków, jest w nich jednak niekiedy nastrój i zapach daw­nych powiastek o przemyślnych Kaszubach, co zawsze potra­fili ogłupić, przechytrzyć, zapędzić w kozi róg samego diabła.

Łosoś wszechwładny... Książę Świętopełk ufał niegdyś, że, obdarzając nim klasztory Pomorza, otworzy sobie drogę do nieba. A dziś? Dziś jakże żywe jest na Jantarowym brzegu rodzime, potwierdzone doświadczeniami ostatniej wojny przy­słowie:

              Łososiem zaprowadzisz każdego Niemca choćby prosto do piekieł.

Franciszek Fenikowski

KROL BAŁTYKU ZWYCIĘŻA KRONPRINCESSĘ

Sześciu rybaków zgarbionych pod karzniami pełnymi ryb stanęJo przy checzy pokrytej słomianą strzechą. Zdję­li z pleców kosze z dzisiejszym połowem. Popatrzeli na morze zadymione przez cesarską flotę. Okręty jej już od roku liziły na gdańskiej stoczni rany zadane im w jut­landzkiej bitwie. Teraz płynęły ku zachodowi, chyba po nowe guzy.

              Godale kwekrze, że za dwa miesiące Anglikom le- no oczy do płaczu zostaoaą — powiedział Józef Żelk oj­ciec Jana i Józefa, rybaczący w maszoperii z Janem Bol- d| i jego dwoma synami. — Nic z tego nie wyszło! Wi- hś się jeszcze szamoce, ale wkrótce diabli wezmą jego yojenne kurpy. Nastanie sprawiedliwy pokój i Polska. Suchoręki będzie zbierał szyszki na opał.

              Masz rację, Józefie — pokiwał głową Jan Bolda. — Spełni się przepowiednia, że kaijzer ze suchą ręką stanie z czterema chłopmi, resztą potężnej armii, pod jednym dębem. Zadzwonią nam dzwony wolności.

Gdy tak wpatrywali się w niemieckie krążowniki mi­jające Rozewski Przylądek, usłyszeli głośny lament. Od Żelk owej chaty biegła żona Józefa z rozszarpaną kurą w dłoni.

              Patrz, chłopie! — wołała do męża. — Znów nam zaszczuli jedną kurę. Trudno wyżyć z takimi sąsiadami! Boga w sercu nie mają! Od czasu jak czytają “Danziger Neueste Nachrichten”, przewróciło im się w głowach.

              Szwabki! — Żelk gniewnie splunął w bok.

              Ich Tuli zagryzł naszą kwokę.

              Nie mają dla tego ,psa innego żarcia? — Żelk jeszcze raz spojrzał na rozszarpanego ptaka i szybkim krokiem poszedł w kierunku domu, gdzie mieszkała z dwiema do­rosłymi córkami wdowa po Hasie.

Była to w całym Chłapowie jedyna checz, do której li­stowy przynosił codziennie niemiecką gazetę. Dora Has, starsza córka wdowy, smukła brunetka, której twarz ostatnio zeszpeciły blizny pozostałe po chorobie naby­tej w Gdańsku, czytała tę gazetę od deski do deski i za­pewniała chłapowian przychodzących do studni na Si­korki po wodę, że na frontach się “nic nowego” nie dzia­ło. Ale jak tam było naprawdę, ¡sąsiedzi Hasów wiedzie­li mniej więcej z artykułów “Gazety Grudziądzkiej”.

Dora nie tylko tym się zresztą pyszniła, że potrafi po niemiecku czytać. Lubiła opowiadać również o innych swoich życiowych sukcesach. W roku 1910 pojechała do Gdańska szukać służby, a że była ładna, znalazła posadę w oficerskim kasynie “Czarnych Huzarów”. Wl^rótce po­tem dowódcą pułku oznaczonego trupimi głodami na czapkach cesarz Wilhelm II mianował swego syna, Fry­deryka Wilhelma. Wścibski kronprinc zaglądał do każde­go kąta, zwłaszcza tam gdzie pracowały kobiety. “Wdał się iw ojca” — mówiono o hulace. Pewnego dnia wszedł do kuchni kasyna. Kucharką była tu córka jakiegoś gdań­skiego szewca, Dora Has jej pomagała. Następcę troiu ucieszył widok ładnych kobiet. Z półmiska ściągnął ofo- załą flądrę. Ogryzł ją łapczywie. Ości cisnął w kąt. Db- mie otarł w sukienkę Dory. Potem pogłaskał ramię dziew­czyny i wrócił do sali. W kasynie nie było dam, kazi więc przyprowadzić piękne kucharki. Hasówna opowia dając rybaczkom o wielkich zwycięstwach nad Somm* czy pod Verdun zawsze szczyciła się, że dowodził tam kroniprinc, ten sam, z którym kiedyś tańczyła we Wrze­szczu. Z tego powodu zaczęto mówić na nią w Chłapo­wie: — “Kronprincessa!”

Dziś drzwi checzy Hasów były zamknięte, u ich progu siedziały dwa psy. Na wszystkie kundle wołano we wsi Psota lub Burek. Jedynie u Hasów psy miały dostojne miana: — Tuli i Princ.

Drugiego z nich “ochrzciła” sama Dora na cześć wy­soko urodzonego dowódcy Husarenregiment — -swego tan­cerza.

Żelk dochodząc do zagrody podniósł kamień. Cisnął go w Tulego. Zawyły psiska. Trzasnęły drzwi. Na dwór wy­skoczyły trzy kobiety. Każda miała jakąś “broń” w ręku. Stara Hasowa, pękata, przygarbiona od dźwigania karzni, trzymała miotłę z gałęzi żarnowca. Jej córka Olga, wy­soka blondynka marząca o tym, że gdy w miastach usta­nie głód, ona pojedzie do Berlina i zostanie tam zamożną mieszczanką, podnosiła metrowy łom. Dora dzierżyła ostre nożyczki.

Trzy wiedźmy natychmiast przystąpiły do akcji. Pierw­szy cios zadała Żelkowi Olga, ale — o dziwo — żela­zo nie wylądowało na głowie przeciwnika! Furknęło w po­wietrzu jak bumerang i jego właścicielka padła na zie­mię. Krew trysnęła jej z ust na świeżą, zieloną trawę. Kronprincessa dysząc zemstą skoczyła, by utopić nożyce w oku sąsiada.

—• Rette mich! Ratuj mnie! — zawołała do matki, wa­ląc się z nóg, a ostrza jej broni wryły się głęboko w ziemię.

Stara Hasowa jak wilczyca rzuciła się w obronie có­rek. Wysoko wzniosła miotłę chcąc zadać cios napastni­kowi, ale Żelk wykręcił się szybko na pięcie i lekkim ’ pchnięciem powalił czarownicę. Dora z rozwichrzonym kokiem zerwała się z pobojowiska.

              Nasza nenka zabita! — krzyczała wniebogłosy.

O              nożyczkach zapomniała. Żelk cało więc wrócił do ma- szopów, chociaż ścigały go klątwy Olgi d jej “zabitej” matki:

              Popamiętasz nas, Żelku! Nie wyjdziesz z więzienia na boży świat! Mówiłeś, że Niemcy przegrają wojnę! Ga­dałeś, że powstanie Polska! Głupkiem zwałeś naszego cesarza!

              Zgubiłeś, Józefie, mucę — załamała ręce Żelkowa, widząc męża bez czapki.

Zawrócił zwycięzca po zgubę.

              Idzie, żeby nas zabić — pobite jęknęły chórem i rozpoczęły gwałtowny odwrót.

Zaszumiały kiecki. Psy zaczęły skomleć. Zazgrzytał klucz w zamku. Checz Hasów zmieniła się w warownię.

Józefa zaś, ledwie podniósł czapkę, otoczyła gromada chłapowian. Winszowali mu zwycięskiej rozprawy z trze­ma babami znienawidzonymi przez całą wioskę.

              Poczekaj, czorcie! — ujadały równocześnie trzy roz­wścieczone głosy zza firanek. — Kto gadał, że Niemcy mordowali w Czersku ruskich jeńców? Ty! Kto powiadał, że nasi dzielni żołnierze grabią w Królestwie Polskim? Ty! My ci pokażemy! Szkalowałeś, że kajzer to wariat, że sam widziałeś jego wariactwo. Nie darujemy ci naszej krzywdy! Ty doch robisz propagandę, że Polska powsta­nie! Za to już dawno powinieneś siedzieć, a teraz będziesz wisieć! Wisieć! Wisieć!

Rybacy drwili z bab. Wszyscy byli po stronie Żelka i jak on oczekiwali zmartwychwstania Polski i nikomu awi w głowie nie postało, by donieść żandarmom w Pu­cku, co im Józef nieiraz opowiadał o swych prawdziwych i zmyślonych przygodach na cesarskim jachcie “Hohen­zollern”.

Żelka skierowano na ten statek, kiedy służył w wojen­nej marynarce. W jednym z portów Bliskiego Wschodu zaproszono cesarza wraz z małżonką Augustą Wiktorią na uroczysty bal. Kaszubie wraz z pięcioma urodziwymi marynarzami przypadło nieść długi tren cesarzowej. Pod koniec już niemal tego arcydostojnego pochodu Żelk udał, że mu się zakręciło w głowie. Puścił “ogon” sukni. Nastąpił nań marynarskim butem. Cesarzowa wywróci­łaby się jak długa, ale jeden z dygnitarzy podtrzymał ją w ostatniej chwili i uratował od kompromitującego upad­ku na oczach Azjatów. Potem oficer służbowy przesłu­chał winowajcę, iktóry tłumaczył się gęsto, że po prostu zemdlał. Cesarz przeczytawszy raport miał jakoby z py­chą oświadczyć, że nie tylko Polacy, ale cały świat mdle­je na jego widok. Dzięki temu Józefowi uszło na sucho. Nawet do Soldbuch nie wpisano mu przestępstwa. Tyle, że musiał opuścić pokład cesarskiego jachtu.

Tym razem mogło być gorzej. Trzy bowiem wiedźmy, całkiem ochrypłe od krzyku, ipobiegły do chłapowskich gburów z prośbą, by zawieźli je do powiatowego lekarza, a potem na posterunek żandarmerii. Stukały, błagały... Nikt się jednak nie kwapił zaprzęgać koni do wozu. Ro­dzony zaś siostrzeniec Hasowej zagroził babom rózgą, jeśli nie zamkną gęby. Nie posłuchały dobrej rady. Pie­

szo z zakrwawionymi twarzami ruszyły w długą podróż do Pucka.

Żelk zaś pomaszerował do swego imiennika Józefa Detlafa. Zapukał do chałupy “Kulawego Krawca” — najmądrzejszego z chłapowianów. Stary majster pilnie czytał “Gazetę Grudziądzką”, znał wiele polskich ksią­żek, wygrywał wszystkie procesy. Sam Hanemann, zna­ny hakatysta nie dał sobie z nim rady w okręgowym są­dzie iw Kwidzynie.

              Musisz żandarma oślepić! — oświadczył z miejsca, gdy maszop zwierzył mu się ze swego kłopotu. — W sion­ce pod pułapem powiesisz błyszczącego łososia. Od jego blasku kweker rozum postrada. We łbie mu się zaćmi i sprajwa zostanie umorzona.

Żelk tego dnia nie miał co prawda łososia w swej karz- ni, ale uczynny sąsiad chętnie mu pożyczył złowionego króla Bałtyku. Józef zawiesił u stropu sieni tuż koło drzwi izby okazałą rybę, po czym dalej radził z przyjaciółmi i świadkami zajścia.

              Przede wszystkim nie możesz się przyznać, że wszed­łeś na grunt Hasów — tłumaczył mu sąsiad świadomy pruskich praw. — Musisz twierdzić, że to one napadły cię na ziemi Potrykusa.

              Tak będą zeznawać moi synowie.

              Inaczej Kronprincessa wygrałaby sprawę.

              Dora jest sprytna i umie szwargotać po niemiecku.

              Ale wszyscy zaczną zeznawać przeciw niej. Haski nie znajdą świadka, co by cię widział na ich gruncie!

Żelk nabrał rezonu. Ogolił się, wysmarował mydłem czarny was, podkręcił go na wilhelmowską modłę. W koń­cu stanął za firanką i wypatrywał żandarma. Przyjazd jego obwieścił popłoch dzieci i gęsi. Opustoszała droga. Po bruku zadudniły podkowy gniadego konia. Jeździec w błyszczącej pikelhaubie zatrzymał się przed chałupą i dalejże wołać gospodarza:

              Żelke, Żelke!

Odpowiedziała mu śmiertelna cisza. W chacie nikt się nie poruszył. Żandarm obejrzał się na cztery strony świa­ta. Chciał znaleźć kogoś do przytrzymania wierzchowca. Na próżno. Chłapowo wymarło. Ciężko zgramolił się z siodła. Przywiązał wodze do pnia krzywej jabłoni, trzy­

mając w jednej dłoni rewolwer, drugą dzwoniąc kajda­nami pchnął drzwi wołając groźnie:

              Jest tam kto?

Pierwszą rzeczą jaką ujirzał był wspaniały, srebrzysty łosoś wiszący pod niskim pułapem.

              Feiner Lachs. Ładny łosoś — zmierzył oczyma rybę cd głowy do ogona, przejechał językiem po wargach. Uśmiechnął się, wpuścił do torby kajdany, pistolet scho­wał do skórzanego futerału. Przeczesał palcami bródkę i siwy wąs, powtórzył łagodniej i uprzejmiej:

              Jest tam kto?

Drzwi izby uchyliły się. Żelk pozdrowił wachmistrza, który zaraz, nie odrywając oczu od łososia srebrzącego się w półmroku sionki, zapytał:

              Co się tu u was najlepszego dzieje? Czemu, panie Żelk, te wasze sąsiadki tak się na was zawzięły?

              Bóg to chyba jeden wie, Herr Wachtmeister — Ka­szuba wzruszył ramionami. — Bywałem daleko w świe- cie. Służąc na “Hohenzollernie” pływałem z jego cesar­ską wysokością aż do dzikiej Azji. Poznałem różne ludy, ale w takim niebezpieczeństwie jak dzisiaj nie byłem jeszcze nigdy w życiu.

              Służył pan na “Hohenzollernie”?

Józef wyjął z kieszeni Militarbuch i wręczył ją Pru­sakowi.

              W porządku — wachmistrz przewertował wojskową książeczkę. — Powiedzcie wszystko od początku. Jak do­szło do tej waszej wojny z kobietami?

              Chowam kilka kur, żeby mieć świeże jajka dla dzieci. Sąsiadki trzymają dwa psy. Nie dają im żarcia, więc kundle tuczą się moimi kurami. — Żelk podniósł z kąta izby poszarpaną kurę.

Żandarm obejrzał “dowód rzeczowy”. — I co było da­lej, panie Żelk?

—. Chciałem im powiedzieć, by nie karmiły parszywych psów kurami, gdy cesarscy żołnierze cierpią głód na fron­cie — wyprężył się marynarz Wilhelma II. — Nim do­szedłem do ich domu, już dopadły mnie dwa zgłodniałe kundle. Ujadały, jakby mnie chciały żywcem zeżreć. Za nimi wyskoczyła Frau Has z obiema córkami. Uzbrojo­ne w żelazny łom, w nożyce krawieckie i miotłę, rzuci­

ły się na mnie jak oszalałe, ale nie byłbym matrosem je­go cesarskiej mości, gdybym się dał pokonać byle białkom.

              Jeszcze jedno pytanie? Czyście stali na ich gruncie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin