Andrzej Waligorski - Rycerzy trzech.pdf

(189 KB) Pobierz
82614745 UNPDF
Andrzej Waligórski
Rycerzy trzech
ZARĘCZYNY KMICICA
Pewnego razu był na Żmudzi ród możny Billewiczów - od Mendoga się co prawda
wywodzący, ale w ostatnich czasach ograniczony już tylko do panny Oleńki Billewiczówny,
jej ciotki, która nazywała się Kulwiec - Hippocentaurus i tak też wyglądała oraz do Kudłatego
Żmudzina.
Siedzieli sobie kiedyś w Wodoktach i przędli, odzywając się z rzadka a głupio, jak to zwykle
na świetej Żmudzi.
- Pora by ci już za mąż - mruknęła ciotka Kulwiecówna, usiłując trafić górną lewą trójką na
prawą dolną szóstkę w celu przegryzienia nitki.
- Ach, co też ciotunia... - zasromała się panna i wykonała szereg czynności przystojnych
skromnej szlachciance, a mianowicie strzeliła oczkiem, tupnęła nóżką, zmierzwiła brewki,
furknęła noskiem, złożyła ręce w małdrzyk, a buzię w ciup, ciup natomiast złożyła na krześle,
po czym parsknęła, fuknęła, puknęła, zaplotła kosę i grzmotnęła Kudłatego Żmudzina w pysk.
- Padłaś - powiedział Kudłaty Żmudzin, spluwając do dzieży z pucitą, tą pożywną narodową
potrawą, dobrą również do uszczel-iania okien i usztywniania złamanych kończyn.
- Oj, pora ci, pora! - upierała się starucha. - A toć piećdziesiątka na karku.
- Trzydziestka! - pisnęła rozpaczliwie Oleńka, rozglądając się, czy kto nie słucha.
- Trzydziestka w dowodzie osobistym - zgodziła się ciotka - ale poprzednią datę urodzenia
pod swiatło odczytać można, gdyż Kudłaty Żmudzin nader niedbale ją był wyskrobał - A
żeby cię! - krzyknęła pod adresem Żmudzina i też strzeliła go w pysk.
- Może pan Kmicic się zjawi, któremu dziadek Herakliusz w testamencie swoim mnie
zapisał - szepnęła z nadzieją Oleńka.
- No, nie wiem, nie wiem, czy właśnie ciebie mu zapisał -pokręciła głową panna
Kulwiecówna. - Po mojemu, to on Kmicicowi konia deresza wałacha zapisał, tuczarnię w
Lubiczu natomiast miecznikowi Rośnienieskiemu, a ciebie to chyba Jóźwie Butrymowi
Bez Nogi.
- I owszem - potwierdziła Oleńka - atoli Jóźwa Butrym, gdy mnie ujrzał przypadkiem
onegdaj rano wynoszącą śmieci do pojemnika, tedy zaraz poleciał do pana Kmicica i
powiedział, że chętnie się zamieni i zamiast mnie weźmie wałacha.
- A Kmicic się zgodził?
- Pijany był, to się zgodził.
- Ot, durny - podsumowała dyskusje ciotka i dalej wszyscy przędli w milczeniu.
A wtem coś zadzwoniło, zarżało, wyrżnęło w okno i do izby wleciał wraz z okiennicą
okutany w barany osobnik.
- A słowo stało się ciałem! - wykrzyknęły obie białogłowy.
- Padłaś - dorzucił z zainteresowaniem Kudłaty Żmudzin.
Przybysz zaś podniósł się i powiedział trochę bełkotliwie:
- Dzień dobry. Jestem Staś Tarkowski!
- Bredzi... - szepnęła panna - Być może oszalał z miłości? - dodała z nadzieja, podczas gdy
młodzian uchwyciwszy ciotkę Kulwiecównę za gardło wycharczał:
- Gdzie moja córuś jedyna? Oddaj mi Danuśkę, krzyżacka zarazo!
- Paszoł won! - wyrzęziła ciotka i w odruchu samoobrony kopnęła go kościstym kolanem w
instynktowne miejsce.
82614745.001.png
Cios był widocznie skuteczny, gdyż szlachcic zawył, pobiegał chwilę w kółko, uderzył się w
czoło i rzekł:
- Jam jest Andrzej Kmicic!
- Nareszcie się przyznał! - mruknęła z satysfakcją ciocia.
Pan Andrzej odzyskując powoli kontenans, jął przyglądać się wszystkim obecnym, aby
zgadnąć, która z przytomnych mu osób ma być jego narzeczoną. Wreszcie z kawalerską
determinacją chwycił za ręce Kudłatego Żmudzina i ku ognisku odwrócił, tak nim jak
fryga zakręciwszy, a potem uderzył się po kontuszu i zakrzyknął:
- Jak mi Bóg miły, rarytet! Kiedy ślub?
- Padłaś - wyszeptał skromnie Kudłaty Żmudzin, zakrywając swe małe oczka wąsiskami i
spoza nich zerkając figlarnie ku pięknemu rycerzowi.
- Pańska narzeczona tam oto stoi - rzekła surowo ciotka, wskazując panu Andrzejowi
Oleńkę.
- Jezus Maria... - jęknął chorąży orszański, pogrążony kresową urodą dziewicy.
- Wybacz waćpanno - wyjąkał - alem znał jej dziada, podkomorzego Herakliusza Billewicza
i nie mogę się nadziwić podobieństwu.
- Prawda, że istna z niej skóra zdarta z nieboszczyka? - zawołała z satysfakcją Kulwiecówna.
- Oj, z nieboszczyka, z nieboszczyka...... - mruknął rycerz.
- Skóra zdarta, ale gdzieniegdzie wypchana! - zażartowała ciocia, popychając ich ku sobie, a
Kmicica równocześnie w dół, skutkiem czego rymnął z hukiem na kolana.
- Klęczy przed nią, o rękę prosi! - wrzasnęła triumfalnie stara dama.
- Wszyscy widzieli! - Tu sięgnęła za dekolt i pobłogosławiła młodą parę wydobytym
stamtąd wisiorkiem.
- Padłaś - powiedział zgorszony Żmudzin - Taż to cycka!
- O, pardon - zarumieniła się Kulwiecówna - Myślałam, że szkaplerzyk!
I naprawiwszy omyłkę, nakreśliła w powietrzu krzyż, a po namyśle też drugi - prawosławny,
bo na kresach nigdy nie było wiadomo, jakiej kto wiary.
- Ja bym i Gwiazdę Syjonu dorzucił - poradził Kudłaty Żmudzin, spoglądając badawczo na
orli profil pana Andrzeja.
Zaś pan Andrzej, któremu przejaśniało się już we łbie, gorączkowo kombinował, jak by się
tu wycofać ze świeżo zawartego narzeczeństwa. "Nic inszego - myślał - jeno muszę na
pogardę onej panienki solidnie zapracować, w którym to celu chyba portrety jej przodków
postrzelam. Upitę spalę, Wołmontowicze wymorduję, panny Pacunelki pogwałcę, a w końcu
za Szwedy się zwiąże - to może jej obrzydnę?"
I drapnąwszy z izby, jął realizować ów ambitny, ale jakże karkołomny program.
UCZTA W KIEJDANACH
Pewnego razu wybrali się na ucztę u Radziwiłła panowie rycerze - Kmicic, Wołodyjowski,
Zagłoba i Skrzetuski, który uciekł na Litwę z obozu między Piłą z Ujściem, kiedy to pan
Opaliński przeszedł na szwedzką stronę. Prawdę mówiąc, wszyscy wtedy stamtąd uciekli, ale
jeden pan Skrzetuski potrafił to uzasadnić względami patriotycznymi, dzięki czemu chadzał w
aureoli prawego syna zbolałej ojczyzny. Dodajmy od razu, że dla uproszczenia akcji
wprowadzamy tylko jednego Skrzetuskiego i jednego Radziwiłła. Nasz Radziwiłł nazywa się
Janusz Bogusław i nosi się z polska po cudzoziemsku, kładąc kontusz na brabanckie koronki,
a na francuskie pludry wciągając juchtowe buty, obficie wymoszczone wiechciami z
angielskiego rajgrasu.
- Czołem, czołem panowie bracia! - zawołał chytrze Radziwiłł, aby ich skaptować do swoich
niecnych zamiarów. - Co tam w terenie? Jak nastroje, kurcza ich mać? - pytał jowialnie,
poklepując ich poufale, jak to zazwyczaj wojewoda, choćby i wileński.
Zaraz też poczuli się swojsko i każdy zapragnął popisać się przed księciem swoimi
dokonaniami, a mianowicie Skrzetuski tym, że się swego czasu ze Zbaraża przekradał,
Kmicic - że Chowańskiego podchodził, pan Wołodyjowski - że jest pierwszą szablą
Rzeczpospolitej, a Zagłoba - że najdowcipniejszy we wszystkim chrześcijańskim rycerstwie.
Radziwiłł słuchał, chwalił, z rzekomego podziwu ręce i oczy w górę podnosił, ale zaraz
opuszczał, aby ich objąć, co czynił z wewnętrznymi oporami, gdyż pan Zagłoba cuchnął
okowitą, a pan Skrzetuski nigdy się dobrze nie wywietrzył z onej kanalizacji zbaraskiej, przez
którą był się czołgał, a co więcej, tak sobie ów rodzaj podróżowania upodobał, że nie daj
Boże, aby gdzie jakie błocko albo i gnojówkę zobaczył, tedy zaraz tam hycał i krytą
żabką w paskudztwie się babrał.
Na szczęście dano znać, że uczta już gotowa, więc wszyscy przeszli do wielkiej sali, w
której już siedzieli szwedzcy posłowie.
- Ten gruby, czerwony, to hrabia Loewenhaupt, a ten chudy, zielony, to baron von Dudehoff
- wyjaśnił pan Zagłoba.
- A ów siny, zakatarzony?
- A to moja narzeczona Oleńka Billewiczówna - wtrącił pan Kmicic, po czym dodał, klepiąc
się po szabli: - A jeśli się komu nie podoba, to uszy poobcinam!
- Bez uszu będzie jeszcze szpetniejsza - zauważył pan Skrzetuski.
- No, to nie poobcinam - zgodził się Kmicic i przestał klepać szable.
Właśnie w tej chwili książę Radziwiłł chciał zadzwonić buławą w kielich na znak, że będzie
przemawiał, ale skutkiem zdenerwowania uderzył w głowę księdza biskupa Parczewskiego,
który natychmiast zemdlał.
- Wody, wody! - zawołała wojewodzina wendeńska.
- Kumpotu...! - szepnął biskup, odzyskując przytomność. -Słuchamy, słuchamy! - dodał
uprzejmie.
- Mości panowie! - zawołał książe. - Wielu spomiędzy was zdziwi to głosowanie, ale pragnę
zapytać, kto jest za tym, abyśmy przeszli pod panowanie króla Karola Gustawa? Głosujemy
przez podniesienie mandatu.
Wszyscy grzecznie podnieśli mandaty, tak jak ich przez długie lata uczono.
- Bardzo ładnie! - ucieszył się książe. - A więc tylko dla czystej formalności spytam, kto w
takim razie jest za tym, aby pozostać pod władzą króla Jana Kazimierza?
Ten głupi formalizm spowodował, że wszyscy znowu podnieśli mandaty.
- Wszyscy do pierdla! - ryknął rozjuszony magnat i już po chwili nasi znajomi rycerze
siedzieli w solidnym, kiejdańskim podziemiu.
- Głupio wyszło... - powiedział pan Zagłoba.
- To po co żeś waść głosował? - spytał pan Skrzetuski.
- Wszyscy głosowali, to i jam głosował. A cóż to ja jakiś socjaldemokrata jestem, czy co? A
waść, panie Michale, to niby nie głosowałeś "za" ?
- Głosowałem z nawyku "za", ale wąsikami ruszałem "przeciw".
- Akurat komuś się chciało gapić w pańskie wąsiki! – zaśmiał się Kmicic, który też z nimi
siedział wbrew temu, czego niektórzy czytelnicy oczekiwali.
Wtem do lochu wszedł tępogłowy oficer.
- Jestem Roch Kowalski - przedstawił się. - A to jest pani Kowalska - oświadczył, pokazując
zardzewiałą szable tkwiącą beznadziejnie w starej wysłużonej pochwie.
- Jakże to tak? - zdziwili się więźniowie. - To z własną szabblą żywiesz?
- A żywię, a co mi tam? - odrzekł butnie Roch. - Jedyna to moja i najmilejsza przyjaciółka!
Hej - dodał marzycielsko pod adresem szabli - żebyś ty tak jeszcze, szelmo, gotować umiała!
- Jeżeli nie masz żadnej inszej rodziny - wzruszył się pan Zagłoba - to mów mi wuju.
- A ja nie chce waści mówić "wuju" - zaperzył się Roch. - Najwyżej mogę coś do rymu -
zażartował wulgarnie i powsadzał jeńców na wóz, żeby ich zawieźć do Birz i wydać
Szwedom.
Wszyscy bardzo się tą wiadomości ucieszyli, a najbardziej pan Kmicic.
- Nie ma to jak u Szwedów - mówił - smacznie, porno i wytworno, a Szwedki duże
blondyny! Komm hier svenska Fleka, zrobimy człowieka! - zacytował popularne,
skandynawskie przysłowie.
- Święta to prawda - potwierdził cnotliwy pan Skrzetuski.
- Opowiadał mi o tym podkanclerzy koronny, pan Hieronim Radziejowski, któren był tam
na saksach i już po trzech miesiącach wrócił własną gablotą sześciokonną, a wcale się
specjalnie nie napracował, tyle że po karczmach garnki zmywał, a nocami po szpitalach
nocniki wynosił, co dla polskiego dygnitarza, chwilowo od nomenklatury odsuniętego, nie
jest żadną ujmą.
- Do Szweda, do Szweda! - zawołali z entuzjazmem rycerze na wieść o tych
wspaniałościach.
Ale, niestety, jak to u nas, popili się, zaczęli przebierać jeden za drugiego, a wreszcie pan
Zagłoba w mundurze Rocha Kowalskiego oświadczył, że on poprowadzi konwój. I jak zaczął
prowadzić, tak wszyscy wpadli w ręce skonfederowanych chorągwi i musieli się do nich
przyłączyć. A tak ładnie się zapowiadało.
ZAGLOBA HETMANEM
Pewnego razu skonfederowane przeciw Szwedom chorągwie zebrały się pod Białym
Stokiem. Na razie nie udało im się zorganizować żadnej większej bitwy, gdyż nikt nie chciał
nikogo słuchać. Kiedyś nawet umówili się ze Szwedami, że się trochę pobiją, ale
gdy się przed walką zebrali na naradę, to każdy miał inne pomysły: jeden żądał, żeby zacząć
od szarży husarskiej, inny -żeby okrążyć przeciwnika na tatarską modłę, a jeszcze inny – żeby
najpierw teren dokładnie, po niemiecku ostrzelać. I długo to trwało, aż wreszcie gdy
wszystko uzgodnili i przybyli na umówione miejsce, to Szwedów już dawno nie było, bo
zmarzli i odjechali do domu, a uprzednio popisali na drzewach różne ordynarne uwagi, gdzie
oni mają takie wojowanie.
- Wybierzemy sobie hetmana, to będzie porządek - powiedział pułkownik Żeromski - Mamy
nawet zapasową buławę, którą kiedyś pan Rewera Potocki do Sapiehy w karty przegrał, ale
Sapiesze nijak było z dwiema buławami naraz wojować, gdyż ręce obie miałby zajęte, a
wiecie waszmościowie jako on w nosie rad dłubać...
- Wiemy, wiemy! - zawołało towarzystwo.
- No właśnie, dlatego też ową wygraną buławę w Białym Stoku ostawił.
- No, to do wotów, do wotów! - zaproponował pułkownik Kotowski. - Ja, osobiście, na pana
Skrzetuskiego głosuje, któren jest wojownik wielki i doświadczony, a przy tym ma piękną
brodę i sześciu synów, co już samo w sobie dostateczną stanowi rękojmię.
- Nie wiem, co tu synowie do rzeczy mają - mruknął kwaśno Wołodyjowski, sam na buławę
hetmańską łasy - zwłaszcza, że dwaj najstarsi dziwnie do Bohuna podobni.
- To nie prawda! - wrzasnął oburzony Skrzetuski. - Nie dwaj, tylko jeden trochę podobny, a
to dlatego że Helena przestraszyła się Bohuna, gdy ją przydybał w barze, o czem pan Zagłoba
może zaświadczyć!
- W barze czy w landarze, grunt że zdrowe gówniarze! - rzekł sentencjonalnie Zagłoba,
chcąc czym prędzej uciąć drażliwy temat, szczególnie iż trzeci z kolei syn państwa
Skrzetuskich urodził się z bielmem na oku i od małego lubił sobie popić.
- To może pan Kmicic hetmanem chciałby zostać? – spytał pułkownik Lipnicki wysuwając
szufladę, w której zalśniła pozłocista buława. Kmicic, jako że był gorączka, skoczył po nią
bez słowa, ale nie zdążył, gdyż Lipnicki szufladę zatrzasnął, miażdżąc dwa palce młodemu
zagończykowi.
- Cha, cha, cha! Ale go splantował! - ryknęli oficerowie z właściwym ich zawodowi
poczuciem humoru.
- Wolej mi było zginąć! - lamentował Kmicic. - I jakże ja teraz pięć wódek w knajpie na
migi zamówię?
- To zamawiaj pół litra. To jest akurat pięć wódek. – Poradził życzliwie Lipnicki, który
nigdy długo urazy nie żywił. - A teraz do wotów panowie, do wotów!
- Zagłoba, bracie, wysuń moją kandydaturę - błagał szeptem Wołodyjowski. - A ja za to
nikomu nie powiem, żeś Burleja w Zbarażu nie usiekł!
- Pst! - Zagłoba rozejrzał się podejrzliwie. - Jak to, powiadasz, żem go nie usiekł?
- A pewno, że nie. Przecie to ksiądz Muchowiecki monstrancją go zatłukł, ale bał się
przyznać do takowej profanacji.
- No dobrze... - zgodził się niechętnie Zagłoba i zaproponował pana Michała na hetmana.
- Wołodyjowskiego? - skrzywił się Skrzetuski. - Pewnie że dobry z niego żołnierz, ale co z
tego, gdy kurdupel.
- Nie jestem kurdupel - zapiał mały rycerz - Jestem średniego wzrostu. Prawda, Jóźwa?
Jóźwa Butrym Bez Nogi, totumfacki i przyboczny Wołodyjowskiego, spojrzał ponuro po
obecnych i kładąc dłoń na rękojeści garłacza rzekł dobitnie:
- Pan pułkownik Wołodyjowski jest średniego wzrostu.
- Pewnie że średniego - przyznali wszyscy obłudnie.
Na to podstępny namiestnik Żeromskiego, pan Jachowicz, spytał z pozorną życzliwością:
- A któż wam te nogę tak galanto oberżnął, mój żeż ty dzielny Jóźwo?
- Też pan pułkownik Wołodyjowski! - odparł z uznaniem Jóźwa.-A to wtedy, gdy swego
słynnego, polskiego młynka ćwiczył szablą, a jam niechcący wszedł do izby.
- W takim razie pan Wołodyjowski liczy sobie równo metr trzydzieści sześć - stwierdził z
triumfem Jachowicz zmierzywszy protezę Jóźwy.
- No, to nie mamy kandydata! - zasmucił się Żeromski. - Chyba... - dodał po chwili namysłu
- . . chyba żebyśmy obrali pana Zagłobę...
- Nie ma zgody. Zagłoba to opój! - wrzasnął Kmicic, który dla zagłuszenia bólu w zranionej
ręce upił się tymczasem siwuchą.
- Nie tylko opój, ale i lubieżnik! - dorzucił Skrzetuski.
- I jeszcze w dodatku blagier! - uzupełnił Wołodyjowski.
- Rochu, wuja ci obrażają! - zapłakał Zagłoba.
- Kto wuja obraża, ten jakoby ojczyznę, matkę naszą obrażał! -oświadczył Roch Kowalski i
muśnięciem potężnej pięści rozciągnął Wołodyjowskiego na podłodze.
- Jóźwa Butrym do mnie - rozkazał mały rycerz, - Soroka, bierz ich! - wybełkotał Kmicic.
- Rzędzian, łubu-du! - zarządził Skrzetuski.
Zaczem wierni goryle utworzyli w pośrodku izby wirujące kłębowisko. Kurz podniósł się z
nie trzepanego dywanu i przysłonił walczących. Słychać było tylko dopingujące okrzyki
oficerów, straszliwe łomotanie jakoby młotów bijących w kowadła i od czasu
do czasu okrzyki:
- Ależ ty! No, no, no! Tylko nie po oczach! Gryziesz, chamie? - i tym podobne.
Wreszcie z podłogi dźwignął się zwycięski Roch Kowalski i chwyciwszy buławę podął ją
panu Zagłobie. Ów zaś ujął ją ostrożnie, ucałował i wzniósłszy oczy w gore rzekł:
- Za grzechy moje, przyjmuje! - Z którego to tekstu korzystał już zresztą przed nim Jarema
Wiśniowiecki, a po nim Jarema Maciszewski. Zaraz też zabrzmiało tradycyjne "sto lat" i
starzy towarzysze ruszyli hurmą z gratulacjami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin