Nix Garth - Dostojna sobota(1).pdf

(613 KB) Pobierz
909546475.001.png
Garth Nix
Dostojna Sobota
Klucze do królestwa tom 6
Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wszystkim czytelnikom oraz pracownikom wydawnictwa, którzy cierpliwie
czekali, aż zakończę pracę. Rzecz jasna, także Annie, Thomasowi i Edwardowi oraz całej
rodzinie i przyjaciołom.
Prolog
Sobota, samozwańcza Dostojna Czarnoksiężniczka Wyższego Domu, stała w
prywatnej komnacie widokowej w najwyższym punkcie królestwa, czyli na szczycie
wieży, która nieustannie rosła od prawie dziesięciu tysięcy lat. Pomieszczenie o ścianach
z przezroczystego kryształu znajdowało się na samym wierzchołku konstrukcji,
wydłużającej się coraz bardziej dzięki budowniczym dodającym kolejne piętra poniżej.
Sobota wyjrzała przez skropione deszczem szyby i popatrzyła w dół na liczne
rozmyte zielone plamki światła. Wyglądało to tak, jakby wysoka na wiele tysięcy metrów
wieża oblepiona była milionami zielonych świetlików. W rzeczywistości były to lampki
o zielonych kloszach, zainstalowane na wszystkich biurkach Wyższego Domu. Biurka te
stały idealnie pośrodku otwartych sześcianów z czerwonego kutego żelaza, z kratownicą
zamiast podłogi i bez sufitu.
Z owych sześcianów zbudowana była cała wieża Soboty. Kolejne piętra
przemieszczały się na pionowych oraz poziomych szynach. Dzięki temu mogły się
wznosić, opadać albo przesuwać na boki, w zależności od postępów Rezydentów,
pracujących przy biurkach.
Każdy sześcian wciągano na odpowiednie miejsce przy użyciu specjalnych
łańcuchów, poruszanych za pomocą potężnych maszyn parowych zainstalowanych
głęboko pod wieżą. Prace związane z budowaniem szyn i dostarczaniem paliwa silnikom
wykonywały automaty z brązu oraz garstka niefortunnych Rezydentów, którzy w taki czy
inny sposób zawiedli Sobotę. Jeszcze niższy status mieli smarowacze, czyli dzieci
Szczurołapa odpowiedzialne za oliwienie i konserwację niezliczonych kilometrów
niebezpiecznej, ruchliwej maszynerii.
Dostojna Sobota przypatrywała się swym włościom w dole, ale jej serce nie
zabiło mocniej na widok potężnej wieży i ukrytych w niej dziesiątków tysięcy
czarnoksiężników. Po długich zmaganiach ze sobą Sobota w końcu uległa i spojrzała w
górę.
Z początku dostrzegła tylko chmury, lecz po chwili pojawiła się zielonkawa,
migotliwa poświata, ciemniejsza i bardziej tajemnicza od blasku lampek w wieży.
Chmury nieco się rozstąpiły, a za nimi ukazało się szmaragdowe sklepienie Wyższego
Domu, które jednocześnie pełniło rolę podstawy Niezrównanych Ogrodów.
Sobota skrzywiła się z niechęcią, a paskudny grymas zeszpecił jej niezwykle
urodziwe oblicze. Od dziesięciu tysięcy lat wznosiła wieżę, aby dotrzeć do
Niezrównanych Ogrodów i je najechać. Bez względu na to, jak wysoko sięgała
konstrukcja, Ogrody pozostawały niedosięgłe, a Lord Niedziela drażnił się z Sobotą,
ukazując je wyłącznie jej oczom. Gdy któryś z podległych jej Rezydentów podnosił
wzrok, chmury momentalnie przesłaniały widok.
Sobota oderwała spojrzenie od Ogrodów, lecz krajobraz za oknem ani trochę jej
nie pokrzepił. W oddali ciemny pionowy kształt sięgał od ziemi do chmur. Z bliska także
rozbłysnąłby zielenią, gdyż było to potężne drzewo, jeden z czterech drazyliowców,
podpór Niezrównanych Ogrodów.
Właśnie ze względu na drazyliowce Sobota nie miała szans zbudować
dostatecznie wysokiej wieży, bo drzewa rosły szybciej niż konstrukcja i stopniowo
unosiły Ogrody coraz wyżej. Próbowała uśmiercić drazyliowce lub przynajmniej
zahamować ich wzrost za pomocą magii, trucizny i brutalnej siły, lecz żadna z tych
metod nie zaszkodziła drzewom. Wyekspediowała Przemyślnych Markierantów oraz
Czarnoksiężników Nadliczbowych, żeby wspięli się po pniach celem infiltracji włości
Lorda Niedzieli, ale nie przebyli nawet połowy drogi – ulegli gigantycznym owadom
obronnym, zamieszkującym tunele w korze. Droga powietrzna także odpadała – wysoko
nad chmurami rozpościerały się rozłożyste konary drapieżnych, podstępnych i
niesłychanie szybkich drazyliowców.
I tak od tysiącleci: Sobota budowała, drazyliowce rosły, a Niedziela był ponad
wszystko, potężny i bezpieczny w Niezrównanych Ogrodach.
Wiele zmieniło się jednak wraz z kichnięciem na powierzchni odległej, martwej
gwiazdy. Wola Architektki w końcu została uwolniona i wybrała Prawowitego
Dziedzica, który teraz odbierał Klucze nielojalnym Wykonawcom. Nosił on imię Arthur i
był śmiertelnikiem, a jego sukcesy wprawiały w zdumienie nie tylko Sobotę.
Inna sprawa, że triumfy Arthura niewiele dla niej znaczyły. Niemal od chwili
zniknięcia Architektki planowała zdobycie wszystkich fragmentów Woli i przewidziała
przybycie Dziedzica. Nie była jedynie Wykonawczynią, której moc zależała od Klucza
Zgłoś jeśli naruszono regulamin