Baśń o międzygalaktycznym wieśniaku - Gunnar Gallmo.doc

(46 KB) Pobierz

Gunnar Gallmo

 

Baśń o Międzygalaktycznym Wieśniaku

 

Kiedyś, kiedyś był sobie mały system słoneczny, którego

słońce miało wkrótce eksplodować, z czym, jak wiadomo,

naprawdę nie ma żartów.

Wokół małego słońca, które miało wkrótce eksplodować,

krążyły dwie planety, zamieszkane przez walecznych śmiałków,

co do jednego wykształconych w mieście, a ponadto jeszcze

asteroid wieśniaków. Pewien jego mieszkaniec odbył kiedyś

wyprawę na sąsiedni bezludny asteroid i z tego powodu zwano

go Międzygalaktycznym Wieśniakiem. Każdego ranka

Międzygalaktyczny Wieśniak wstawał bardzo wczesną porą i

kierując czujne spojrzenie ku drżącemu słońcu na

wysokościach doił byki (pozostali wieśniacy woleli doić

krowy).

Tymczasem na miejskich planetach ludzie łamali sobie

głowy, snuli projekty i przyznawali fundusze na badania,

które dałyby odpowiedź na pytanie, jak uniknąć usmażenia

przez słońce, mające wszak wkrótce eksplodować. A wspólna

dla obu planet Akademia Nauk ogłosiła dekretem, że

ktokolwiek rozwiąże ten problem, dostanie za żonę córkę

przewodniczącego wspólnej dla obu planet Akademii Nauk

(przykre to, drogi czytelniku, ale właśnie tak zaślepiona w

sprawach płci była rzeczona akademia; nie wiń mnie za to,

gdyż jedynie przytaczam fakty) i będzie mógł (z pewnością

nie "mogła", gdyż w swym zaślepieniu akademia owa nie

dopuszczała możliwości, by jakakolwiek kobieta była w stanie

tego dokonać) otrzymać do wykorzystania w ściśle prywatnych

celach połowę funduszy badawczych przewidzianych na

wszystkie projekty.

Wkrótce treść dekretu stała się znana na asteroidzie

wieśniaków. Poznał ją także Międzygalaktyczny Wieśniak i

zaczął również dumać, kierując czujne spojrzenie ku drżącemu

słońcu na wysokościach.

W owym czasie mieszkał na tym asteroidzie pewien mędrzec,

będący dalekim znajomym Międzygalaktycznego Wieśniaka. Nasz

bohater podążył więc do mędrca i spytał go, czy potrafi coś

wymyślić.

- Nie - odparł tamten, kierując czujne spojrzenie ku

drżącemu słońcu na wysokościach. - Tego, niestety, nie

potrafię. Znam tylko jeden sposób, ale niewykonalny. Musisz

bowiem wiedzieć, że na wschód od Mgławicy Andromedy, a na

zachód od Obłoków Magellana znajduje się czarna dziura, w

tej zaś czarnej dziurze znajduje się nieznany pierwiastek

chemiczny, który ma taką dziwną moc, że w zetknięciu z jaką

bądź planetą rozpuszcza jej skorupę i odsłania płaszcz,

zamieniając w ten sposób planetę w nowe małe słońce; co

więcej, posiadacz tego pierwiastka może wywoływać

protuberancje, aby za ich pomocą kierować nowym słońcem

wedle własnej woli. Gdybyśmy mogli ściągnąć tutaj ten

pierwiastek i umieścić go na jednej z miejskich planet, 

następnie umieścić nasz asteroid na orbicie okalającej tę

planetę, a potem wyprowadzić ją, a więc i nas, poza nasz

skazany na obumarcie system słoneczny, problem przestałby

istnieć. 

Musi jednak wiedzieć także - ciągnął mędrzec - że nikt

wchodzący do czarnej dziury nie może już się z niej

wydostać, ponieważ w czarnej dziurze mieszka chochlik

grawitacyjny, który chwyta każdego przybysza i trzyma go tak

mocno, że przybyszowi nigdy nie uda się wyswobodzić, chyba

że powie dokładnie to, czego akurat chochlik sobie życzy.

Tego zaś dotąd nie potrafił nikt i ponad wszelką wątpliwość

nikt nie będzie potrafił dopóty, dopóki w naszym

wszechświecie jest choćby odrobina ciepła.

(Nie wiń mnie i tym razem, drogi czytelniku, za zawiły

słowiański styl w tym cytacie. Nie jestem Słowianinem, ale

mędrzec podawał się za potomka Dostojewskiego, który jego

zdaniem zawsze mówił w ten sposób po esperancku. A ponieważ

o ile wiem, Dostojewski nigdy nie mówił po esperancku, nie

mogę oskarżyć mędrca o kłamstwo.)

- Może zatem ja - odezwał się wieśniak - zdołam

powiedzieć chochlikowi dokładnie to, czego chce.

- Ech, gadasz, co ci podszeptuje twój słaby umysł - rzekł

mędrzec.

Ale Międzygalaktyczny Wieśniak nie pozwolił się speszyć.

Wsiadł do swojej małej sondy kosmicznej, po czym udał się we

wskazane przez mędrca miejsce na wschód od Mgławicy

Andromedy, a na zachód od Obłoków Magellana, i spotkał tam

żonę chochlika grawitacyjnego, która właśnie piekła chleb.

- Pokój wszelkich duchów międzygalaktycznych z tobą -

powiedział.

- Kim jesteś? Kto odważa się wejść do naszej czarnej

dziury? - spytała żona chochlika grawitacyjnego.

- Jestem lichą próbką gatunku Homo sapiens, przybyłą z

systemu słonecznego, którego słońce ma wkrótce eksplodować,

z czym, jak wiadomo, naprawdę nie ma żartów! - odrzekł

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Tutaj też nie ma żartów - powiedziała żona chochlika -

bo kiedy wróci mój mąż, natychmiast cię pochwyci i będzie

trzymał tak mocno, że nigdy nie uda ci się wyswobodzić,

chyba że powiesz dokładnie to, czego akurat sobie życzy.

Tego zaś dotąd nie potrafił nikt i ponad wszelką wątpliwość

nikt nie będzie potrafił dopóty, dopóki w naszym

wszechświecie jest choćby odrobina ciepła.

- Może zatem ja - odezwał się wieśniak - zdołam

powiedzieć twojemu mężowi dokładnie to, czego chce.

- Ech, gadasz, co ci podszeptuje twój słaby umysł -

burknęła żona chochlika. - Podoba mi się jednak twoja

odwaga. Tam w kącie jest piąty wymiar. Ukryj się w nim, a

potem zobaczymy, może ci jakoś pomogę.

Międzygalaktyczny Wieśniak natychmiast zrobił, co mu

kazano, i dobrze że się nie ociągał, bo po chwili chochlik

grawitacyjny przekroczył próg i zaczął nieufnie węszyć.

- Tfu - powiedział. - Cuchnie tu gatunkiem Homo sapiens!

- To dlatego - odparła jego żona - że piekę z mąki

zrobionej z tego astronauty, którego tu wciągnęło i

rozerwało na cząstki elementarne.

- Czyżby? - mruknął chochlik grawitacyjny. - Hę! -

mruknął powtórnie. - No tak - mruknął jeszcze raz. - Będzie

dobry chleb.

- Tymczasem powiedz mi coś, proszę - ciągnęła żona. -

Łamię sobie nad tym głowę dniami i nocami, jeśli w ogóle w

czarnej dziurze można mówić o dniach i nocach, w każdym

razie nie daje mi to spokoju.

- O cóż chodzi? - spytał chochlik grawitacyjny.

- Widzisz - odezwała się znów jego żona. - Ilekroć ktoś

tutaj wchodzi, natychmiast chwytasz go i trzymasz tak mocno,

że nigdy nie uda mu się wyswobodzić, chyba że powie dokładnie

to, czego akurat sobie życzysz, tego zaś dotąd nie potrafił

nikt i ponad wszelką wątpliwość nikt nie będzie potrafił

dopóty, dopóki w naszym wszechświecie jest choćby odrobina

ciepła. Co jednak właściwie chcesz usłyszeć?

- Wyjawię ci to - rzekł chochlik grawitacyjny. - Ale

musisz mi najpierw przyrzec, że nigdy nikomu tego nie

zdradzisz.

- Przyrzekam - zgodziła się żona.

- Ponieważ jednak jesteś chochlicą - mówił dalej chochlik

grawitacyjny - i ponieważ my, chochliki, nie mamy zwyczaju

dotrzymywać danego przyrzeczenia, musisz też przyrzec, że

dotrzymasz przyrzeczenia.

- I to przyrzekam - powiedziała żona.

- No, dobrze - rzekł chochlik grawitacyjny. - Poznaj więc

moje życzenie. Chcę wiedzieć, ile wynosi liczba pi z

dokładnością do stu tysięcy miejsc po przecinku, bo dręczy

mnie to nieznośnie od czasu, gdy byłem paskudnym chochliczym

oseskiem.

- Uhaha! - wykrzyknął Międzygalaktyczny Wieśniak ze swej

kryjówki w piątym wymiarze.

- Kto i skąd woła tutaj "uhaha"? - spytał chochlik

grawitacyjny.

- Woła licha próbka gatunku Homo sapiens, przybyła z

systemu słonecznego, którego słońce ma wkrótce eksplodować,

z czym, jak wiadomo, naprawdę nie ma żartów! - odrzekł

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Więc to ty cuchnąłeś, nie mąka - stwierdził chochlik

grawitacyjny.

- Zawsze tak mówiono nam, wieśniakom - powiedział

Międzygalaktyczny Wieśniak. - Ale mnie to już od dawna nie

gniewa.

I wyszedłszy z piątego wymiaru, pokazał się chochlikowi

grawitacyjnemu, który natychmiast go pochwycił i trzymał tak

mocno, że wieśniakowi nigdy nie udałoby się wyswobodzić. A

chochlik kazał sobie powiedzieć dokładnie to, czego akurat

sobie życzył.

- To trochę potrwa - powiedział Międzygalaktyczny

Wieśniak. - To znaczy trochę potrwa wypowiadanie liczby pi

z dokładnością do stu tysięcy miejsc po przecinku.

- Och - powiedział chochlik grawitacyjny. - A więc

podsłuchałeś, że to właśnie chcę usłyszeć?

- Owszem - przyznał Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Trudno - powiedział chochlik grawitacyjny. - Bierz się do

roboty! Jeśli nie powiesz mi, ile wynosi liczba pi z

dokładnością do stu tysięcy miejsc po przecinku, nigdy stąd

nie wyjdziesz.

- Ale, ale - zainteresował się Międzygalaktyczny

Wieśniak. - Gdzie są ci wszyscy, którzy nigdy stąd nie

wyszli?

- Zjadłem ich - rzekł chochlik grawitacyjny.

- Czyżby? - mruknął Międzygalaktyczny Wieśniak. - Hę! -

mruknął powtórnie. - No tak - mruknął jeszcze raz.

Po tych słowach zaraz zaczął przepowiadać chochlikowi

pierwsze sto tysięcy miejsc dziesiętnych liczby pi, bo taka

właśnie była jego ulubiona rozrywka, kiedy w dzieciństwie

spędzał długie godziny na pasaniu bydła.

Chochlik grawitacyjny tak się ucieszył, tak rozradował,

że zatańczył z Międzygalaktycznym Wieśniakiem w koło, a

potem puścił go i spytał, jaką przysługą może się

odwzajemnić.

- Możesz wypluć z siebie wszystkich ludzi, których

wcześniej pochwyciłeś i zjadłeś - odrzekł Międzygalaktyczny

Wieśniak.

- Gdybym to zrobił - powiedział chochlik grawitacyjny -

gęstość zaludnienia przekroczyłaby wszelką miarę.

- Czyżby? - mruknął Międzygalaktyczny Wieśniak. - Hę! -

mruknął powtórnie. - No tak - mruknął jeszcze raz. - Wobec

tego nie musisz.

Potem wyszedł z czarnej dziury, ale zaraz wszedł do niej

znowu, bo przecież całkiem zapomniał, że ma wziąć z sobą

nieznany pierwiastek chemiczny.

- To znowu ty? - spytał chochlik grawitacyjny, widząc

wchodzącego Międzygalaktycznego Wieśniaka. - Czego tym razem

chcesz?

- Ja tylko o czymś zapomniałem - wyjaśnił

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- O czym takim? - spytał chochlik grawitacyjny.

- Całkiem zapomniałem, że mam wziąć z sobą nieznany

pierwiastek chemiczny, który ma taką dziwną moc, że w

zetknięciu z jaką bądź planetą rozpuszcza jej skorupę i

odsłania płaszcz, zamieniając w ten sposób planetę w nowe

małe słońce; co więcej, posiadacz tego pierwiastka może

wywoływać protuberancje, aby za ich pomocą kierować nowym

słońcem wedle własnej woli.

- Nie mam tutaj takiego pierwiastka - powiedział chochlik

grawitacyjny.

- Chyba jednak masz - sprzeciwił się Międzygalaktyczny

Wieśniak - bo wiem to od mędrca z mojego asteroidu.

- No, mam czy nie mam - rzekł chochlik grawitacyjny - ty

i tak nie możesz go dostać.

- Chyba jednak mogę - powiedział Międzygalaktyczny

Wieśniak - bo inaczej wpadnę w straszliwy gniew.

- I co zrobisz - spytał chochlik grawitacyjny - kiedy

wpadniesz w ten straszliwy gniew?

- Kiedy wpadnę w ten straszliwy gniew - odrzekł

Międzygalaktyczny Wieśniak - zetnę ci głowę.

- A czymże to zetniesz mi głowę, kiedy wpadniesz w ten

straszliwy gniew? - spytał chochlik grawitacyjny.

- Mieczem, który noszę u pasa - odrzekł Międzygalaktyczny

Wieśniak.

- Wcale nie widzę miecza u twojego pasa - stwierdził

chochlik grawitacyjny.

- Hm, w takim razie musiałem go zostawić w domu -

przyznał Międzygalaktyczny Wieśniak. - Ale nie ma to

większego znaczenia, bo przemoc i tak nigdy nie rozwiązuje

problemów. Zamiast grozić powiedzmy więc lepiej na przykład,

że jeśli nie dasz mi tego chemicznego pierwiastka, wyliczę

jeszcze raz sto tysięcy miejsc dziesiętnych liczby pi, ale w

odwrotnym porządku, żebyś znowu je zapomniał.

- O, nie! Tylko nie to! - wykrzyknął chochlik

grawitacyjny, zaraz też dał Międzygalaktycznemu Wieśniakowi

potrzebny pierwiastek.

Wtedy Międzygalaktyczny Wieśniak wziął pierwiastek,

wsiadł do swojej małej sondy kosmicznej i powrócił do małego

systemu słonecznego, którego słońce miało wkrótce

eksplodować. A przybywszy na miejsce, natychmiast udał się

na Pierwszą Planetę Miejską i kierując czujne spojrzenie ku

drżącemu słońcu na wysokościach odszukał Pierwszy

Departament Administracyjny i zdołał uzyskać rozmowę z jego

Ostatnim Sekretarzem.

- W jakiej sprawie pan przyszedł? - spytał urzędnik.

- Przyszedłem w sprawie uznania mojego prawa do ożenku z

córką pana przewodniczącego, ponadto w sprawie przyznania mi

do wykorzystania w ściśle prywatnych celach połowy funduszy

badawczych przewidzianych na wszystkie projekty, wreszcie

zaś w sprawie ocalenia życia mieszkańców tego systemu

słonecznego - odrzekł Międzygalaktyczny Wieśniak.

- W tej sprawie - powiedział Ostatni Sekretarz Pierwszego

Departamentu Administracyjnego Pierwszej Planety Miejskiej -

musi pan rozmawiać z panem przewodniczącym.

- Czyżby? - spytał Międzygalaktyczny Wieśniak.

- A to będzie trudne - ciągnął sekretarz.

- Dlaczego? - spytał Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Ponieważ - odrzekł sekretarz - będzie pan musiał

wypełnić siedemnaście razy po siedemnaście formularzy, nie

zyskując mimo to najmniejszej pewności, że pan

przewodniczący zechce się z panem spotkać.

- Czyżby? - spytał Międzygalaktyczny Wieśniak.

To powiedziawszy, wypełnił siedemnaście razy po

siedemnaście formularzy, a skończywszy, spytał Ostatniego

Sekretarza Pierwszego Departamentu Administracyjnego

Pierwszej Planety Miejskiej, czy teraz będzie mu wolno

rozmawiać z panem przewodniczącym wspólnej dla obu planet

Akademii Nauk.

- To się okaże - odparł sekretarz.

- Kiedy? - spytał Międzygalaktyczny Wieśniak.

- To także się okaże - odparł sekretarz.

- Ale słońce ma wkrótce eksplodować, z czym, jak wiadomo,

naprawdę nie ma żartów - powiedział Międzygalaktyczny

Wieśniak.

- Czy pańska sprawa ma związek z tym stanem rzeczy? -

spytał sekretarz.

- Zapewne można byłoby tak powiedzieć - potwierdził

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Cóż, w tej sytuacji - stwierdził sekretarz - chyba

będzie można powołać się na nadzwyczajne okoliczności. Niech

więc pan się spotka z panem przewodniczącym. Proszę tylko

zostawić mi swój adres, żebym wiedział dokąd wysłać

rachunek, opiewający na sumę w wysokości mojej zwyczajowej

łapówki.

I tak Międzygalaktyczny Wieśniak, powiadomiwszy

Ostatniego Sekretarza Pierwszego Departamentu

Administracyjnego Pierwszej Planety Miejskiej o swym

adresie, żeby ten wiedział, dokąd wysłać rachunek,

opiewający na sumę w wysokości zwyczajowej łapówki, spotkał

się wreszcie z przewodniczącym wspólnej dla obu planet

Akademii Nauk.

- W jakiej sprawie pan przyszedł? - spytał

przewodniczący.

- Przyszedłem w sprawie uznania mojego prawa do ożenku z

córką pana przewodniczącego, ponadto w sprawie przyznania mi

do wykorzystania w ściśle prywatnych celach połowy funduszy

badawczych przewidzianych na wszystkie projekty, wreszcie

zaś w sprawie ocalenia życia mieszkańców tego systemu

słonecznego - odrzekł Międzygalaktyczny Wieśniak.

- W tej sprawie - powiedział przewodniczący - musi pan

rozmawiać z panem przewodniczącym wspólnej dla obu planet

Akademii Nauk.

- Ale to przecież pan we własnej osobie - powiedział

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Ano tak, rzeczywiście - przyznał przewodniczący

wspólnej dla obu planet Akademii Nauk. - Dobrze więc. W tej

sytuacji będzie pan mógł się ze mną spotkać.

- Przecież właśnie to robię - powiedział

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Ano tak, rzeczywiście - zgodził się przewodniczący. -

Dobrze więc, po co pan zawraca mi głowę?

- Zawracam panu głowę - powiedział Międzygalaktyczny

Wieśniak - bo słońce wkrótce eksploduje, z czym, jak

wiadomo, naprawdę nie ma żartów.

- Ano nie ma - przyznał przewodniczący. - Dobrze więc, i

co pan zamierza z tym fantem zrobić?

- Proszę posłuchać - powiedział wieśniak. - Zdobyłem

nieznany pierwiastek chemiczny, który ma taką dziwną moc, że

w zetknięciu z jaką bądź planetą rozpuszcza jej skorupę i

odsłania płaszcz, zamieniając w ten sposób planetę w nowe

małe słońce: co więcej, posiadacz tego pierwiastka może

wywoływać protuberancje, aby za ich pomocą kierować nowym

słońcem wedle własnej woli. Jeśli wszyscy mieszkańcy naszego

systemu słonecznego stłoczą się na moim asteroidzie i jeśli

zetkniemy ów pierwiastek z którąś miejską planetą, a potem

umieścimy nasz asteroid na orbicie dokoła tej planety i

wyprowadzimy tę planetę, a więc również nas, poza nasz

skazany na obumarcie system słoneczny, problem przestanie

istnieć.

- Ano rzeczywiście, to prawda - powiedział

przewodniczący.

- A potem ożenię się z pańską córką i wykorzystam w

ściśle prywatnych celach połowę funduszy badawczych

przewidzianych na wszystkie projekty - ciągnął

Międzygalaktyczny Wieśniak.

- Dobrze więc, niech tak będzie - powiedział

przewodniczący.

Wszyscy mieszkańcy systemu słonecznego stłoczyli się

zatem na wiejskim asteroidzie i zetknęli nieznany

pierwiastek z Drugą Planetą Miejską, i umieścili wiejski

asteroid na orbicie okalającej nowe niewielkie słońce, a

potem wyprowadzili to nowe słońce, a więc i wiejski

asteroid, poza skazany na obumarcie system słoneczny.

Ledwie zdołali to zrobić, stare słońce eksplodowało, a

jego najdalej sięgające protuberancje omal nie liznęły ich

pleców.

Ale Międzygalaktyczny Wieśniak ożenił się z córką

przewodniczącego wspólnej dla obu planet Akademii Nauk, bo

mimo iż obie planety przestały istnieć, w każdym razie jako

planety, to przyrzeczenie jest jednak przyrzeczeniem, a

przewodniczący zawczasu wszystko tak urządził, by mógł

zachować swój tytuł. Międzygalaktyczny Wieśniak z żoną żyli

szczęśliwie, póki się nie zmęczyli, a wieśniak wykorzystał w

ściśle prywatnych celach połowę funduszy badawczych

przewidzianych na wszystkie projekty i nigdy więcej nie

musiał wstawać bardzo wczesną porą, by doić byki (pozostali

wieśniacy woleli zajmować się krowami i żaden z nich

nie wpadł na pomysł dojenia byka).

I jeśli wieśniak i jego żona nie umarli jeszcze od

nadmiaru rozpusty, to zapewne nadal używają życia.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin