Marina Siergiej Diaczenko - Cykl Tulacze - Awanturnik.doc

(1605 KB) Pobierz

Marina i Siergiej

Diaczenko

Awanturnik

Tom 4 cyklu Tułacze

przełożył

Witold Jabłoński

SOLARIS

Stawiguda 2010


Awanturnik

tyt. oryginału: Awanturist

Copyright © 2009 by Marina i Siergiej Diaczenko

All Rights Reserved

ISBN 978-83-7590-032-3

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz Maroński

Korekta

Bogdan Szyma

Skład

Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja „Solaris"

Małgorzata Piasecka

11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

Tel./fax 89 5413117

e-mail: agencja@solarisnet.pl

sprzedaż wysyłkowa.

www.solarisnet.pl

Spis treści

Spis treści              3

Prolog              4

Rozdział pierwszy              6

Rozdział drugi              23

Rozdział trzeci              36

Rozdział czwarty              48

Rozdział piąty              61

Rozdział szósty              77

Rozdział siódmy              93

Rozdział ósmy              114

Rozdział dziewiąty              133

Rozdział dziesiąty              150

Rozdział jedenasty              173

Rozdział dwunasty              196

Rozdział trzynasty              210

Rozdział czternasty              229

Rozdział piętnasty              252

Rozdział szesnasty              272

Rozdział siedemnasty              288

Epilog              306

Prolog

Zamarzał.

W zagubionej wśród śniegów chatynce nie płonął nawet najmniejszy ognik. W miejscu kominka ciemniał świeży kamienny mur.

Siedział, naciągnąwszy na uszy futrzaną czapkę i czekał na wschód słońca.

Maleńkie okienko jaśniało tłustą warstwą mgiełki, jego zamarzającym oddechem.

Wycie wiatru w bezużytecznym kominie. Odległe wycie wilków.

Był sam pośrodku śnieżnej pustyni, białego lasu, zziębniętego świata. Był samotny, było mu zimno i marzył, by się ogrzać.

W końcu biały księżycowy promień zawitał w okienku. Zimowe kształty nabrały kształtu i wymiaru. Podczas gdy księżyc unosił się wyżej, lodowy krajobraz ożywał i zmieniał się.

Pajęczyna niezliczonych linii. Barwne wstęgi, grube jak żmije. Białe konary martwych drzew. Biała sierść nieistniejących zwierząt. Ciężkie od śniegu kłosy.

Zmrużył sztywniejące z zimna powieki. Dźwięki: dalekie głosy. Cienie...

Twarze. Gęsta trawa. Topór spadający na pusty pieniek. Szemrzący tłum, strużka piasku, osypująca się ze schodków, złoty blask...

Pochylił się do przodu.

Złota płytka z wymyślnym wycięciem. Żółty metal, pokryty licznymi warstwami mocy, podobny do śnieżnej kuli, oblepiającej się kolejnymi warstwami albo kawałka chleba, pokrytego masłem, serem i wędliną...

Złota płytka rozrastająca się do rozmiarów ogromnych drzwi. Wycięcie okazuje się wysokim otworem, w którym zastygła ludzka postać.

Sine niemowlę w kolebce. Goły dzieciak z trzema pępowinami zamiast jednej.

Trzy twarze, jedna starsza, druga młodsza, a trzecia zamazana, jakby pokryta piachem. Trzy kobiety.

Trzy nici. Trzy korzenie. Trzy drogi.

Pochylił się do przodu.

Księżyc zgasł, zakryty wędrującą chmurą. Zniknął taniec cieni na szkle. Naciągając głębiej futrzaną czapkę, odchylił się na oparcie fotela, bezsilnie przymykając powieki.

Jeśli nawet nie wie, gdzie szukać, dzisiaj po raz pierwszy zobaczył przedmiot swych poszukiwań...

Za brudnymi szybkami ośnieżony las żył swoim życiem, a wśród nagich pni miotało się echo zimowego wycia wilków. Potem pojawił się inny dźwięk, niegłośny i spokojny, który jednak był w tym momencie niemożliwy i przerażający.

Ktoś zapukał w okienko z drugiej strony.

Wzdrygnął się. Na białym, nieprzezroczystym szkle legł jakiś cień.

Zabłąkany podróżny? W środku nocy? Pośrodku lasu? Tutaj?...

- Słyszysz mnie?

Głos nie był zziębnięty, znużony ani wystraszony.

- Jesteś pewien, że jest tego warte? Że tego potrzebujesz? Przez warstwę szronu powoli przenikały zarysy twarzy.

Z zewnątrz zaglądał złym, badawczym spojrzeniem zasuszony starzec.

- Jesteś pewien, że trzeba to zrobić?...

- Nie masz nade mną władzy, Tułaczu - odpowiedział głucho człowiek w futrzanej czapce.

- Jesteś pewien?...

Władał nim strach albo jakieś inne uczucie, lecz namacał w ciemności drewnianą pałkę i niewielkim zamachem opuścił ją na oszronioną szybę.

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Lodowaty wiatr uderzył w twarz. Za oknem była noc, stał las i wszędzie leżał nienaruszony śnieg, biały kobierzec, od dawna nie zbrukany ludzkimi stopami.

Ściągnął z głowy czapkę, odkrywając gładką, bezwłosą czaszkę. Starannie otarł z czoła zimny pot.

Wiatr cisnął garścią śniegu w rozbite okno. Zamarzał. Nieznośnie. Nieludzko.

Rozdział pierwszy

Surowe ściany cuchnęły zatęchła wilgocią i kaganek strażnika migotał gdzieś wysoko, kiedy on - strażnik nie kaganek - oznajmił z odcieniem triumfu:

- Niewinni mogą być spokojni o siebie, skoro Sędzia potwierdzi ich niewinność! Winni pocierpią srodze, gdy Sędzia zajrzy w głąb ich dusz i niezwłocznie ukarze!

Słowa były wyuczone, a głos tak silny, choć przepity, że nawet tu, na dnie kamiennego lochu, zdawało mi się, że wyczuwam nieświeży zapach rozwartej gęby.

- Odprawi się sąd! - oznajmił znacząco strażnik. Postał chwilę, napawając się naszymi zadartymi w górę twarzami. Potem zazgrzytały zawiasy, zaskrzypiał kołowrót i żelazny dach zatrzasnął się nad sądowym aresztem, niczym pokrywa kotła.

- Wielkie nieba, zmiłujcie się - zajęczał w mroku złodziejaszek. - Oj, więcej już nie tknę palcem cudzego grosika, tylko się ulitujcie...

Inni milczeli.

Milczał jednooki rozbójnik, pojmany w lesie wiele miesięcy temu, który doczekał się procesu po pól roku. Milczał staruszek, przyzwoity z wyglądu i słodki jak miód, oskarżony, między innymi, o gwałt i zabójstwo młodej służącej. Jedyna kobieta w celi także milczała. Dotychczas nie dowiedziałem się, za co wrzucili ją do tej jamy.

- Ratujcie, wielkie nieba... więcej nie będę - szlochał złodziejaszek.

Oczy przywykały powoli do ciemności. Starzec stukał miarowo, usiłując wydobyć iskrę z krzesiwa. Rozbójnik sapał. W piwnicy zalegał gęsty zaduch, jak smoła w wiadrze, ciężki i nieruchomy. Pomyślałem, że prędko utonę w tych aromatach: wilgoć, zgnilizna, śmierdzący zbój, mieszanka dawno niemytego ciała niewiasty i jej tanich perfum...

Odory ściekały, ścieląc się na kamiennej posadzce. Wodząc dłonią po murze, znalazłem oddalony kąt. Nie zamierzając siadać, przylgnąłem do mokrej ściany.

- Są tutaj świece! - oznajmił radośnie staruszek. - Przyklejone ogarki... Sprawdź, panie, czy w tamtym kącie też są?

„Panie" bez wątpienia odnosiło się do mnie.

- Hardzi są - oświadczyła oschle kobieta. - Z nami, czernią, nie gadają... Jak przyjdzie Sędzia, to zrzednie im mina!

Złodziejaszek zajęczał głośniej. Ktoś, być może zbójnik, zadał sobie trud dania mu kuksańca pod żebro. Szloch urwał się momentalnie.

- Ugryź się w język - doradził łagodnie kobiecie zbójnik.

- Myślisz, że ciebie to nie dotyczy?

- Jestem niewinna - odparła z godnością. - Nie mam się czego bać...

- Ściągnąłem na targu sakiewkę - przyznał się tragicznym szeptem rzezimieszek. - Gęś skradłem w tym tygodniu i sprzedałem... Zerwałem złoty łańcuszek grubasowi...

Zapłonęły świece, jedna za drugą. Od razu zrobiło się ciaśniej, jak gdyby mętnie połyskujące ściany przesunęły się o krok do środka. Żelazny strop, przykrywka kotła, obniżył się, jakby miał zaraz spaść nam na głowy.

- Skoro żeś niewinna - rzekł zbójca, przymykając jedyne, czarne oko - czemu pod Sąd podpadłaś?

- Tym łotrom byle człowieka złapać - odparła łachmaniarka w średnim wieku, wzruszając ramionami z godnością.

- Sędzia to rozpatrzy.

- Rozpatrzy - powtórzył zbójca ze złowieszczym uśmieszkiem.

Złodziejaszek załkał, znów wyliczając swoje przewiny:

- W zeszłym roku... dwa worki z wozu... i na targu znowu sakiewki... kupcowi i mamuśce...

Był chudy i długonosy, miał może szesnaście lat. Raz wszedłszy na drogę samooskarżania, nie mógł się już powstrzymać. Jego pamięć coraz bardziej się pogłębiała, aż sięgnęła dzieciństwa. Za chwilę powie o tym, jak ukradł młodszej siostrze landrynkę, kiedy miał pięć lat...

- Proszę państwa - rzekł, pokasłując, starzec - być może powiem w złą godzinę, ale myślę, że... Sąd jest tylko widmem. Sędzia naprawdę nie może...

- Siedziałbyś cicho.

W głosie rozbójnika słychać było odrazę.

- Wpadłeś, to siedź cicho...

Staruszek wydął uparcie bezbarwne wargi.

- Rozmawiałem, proszę państwa, ze strażnikami. Najgorszy łajdak okaże się rozmowny, jeśli masz do niego podejście. Panowie strażnicy przyznali, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat ani razu nie zdarzyło się, żeby coś podobnego stało się w tym więzieniu. Każdy, kto wszedł tutaj z wieczora, wychodził rano żywy i zdrowiuteńki i mógł iść, dokąd chciał... To znaczy, zdarzyło się kiedyś, pięć lat temu, że ktoś dostał ze strachu zawału, ale zawału można dostać wszędzie, jeśli ktoś jest strachliwy...

- Doczekał siwych włosów - rzekła pogardliwie niewiasta - świece umie zapalić, ale nic nie wie o Sędzi...

I zacięła się. W pierwszej chwili myślałem, że rozbójnik spojrzał na nią dziko, ale jednak nie, tamten patrzył w podłogę, a mimo tego kobieta zamilkła, jakby się zakrztusiła, a zapach jej perfum jakby osłabł. A może tak mi się zdawało?

Parszywy los. Czy ten staruszek rzeczywiście kogoś zadusił? Staruszek złowił moje spojrzenie i położył dłoń na sercu.

- Młody panie, jako przyzwoity człowiek, niewinnie posądzony... Czy widma mogą mieszać się do ludzkich spraw? To znaczy mogą przepowiadać przyszłość i tym podobne, lecz praworządność to już, jak sądzę, dzieło człowieka...

- Zmarnowałeś dziewkę, tak czy nie? - ponuro zainteresował się zbójnik. - Jeżeli nie, to inna sprawa... ale, jeśli tak...

Staruszek uniósł brwi z oburzeniem, a jakby tego jeszcze było mało, klasnął w dłonie i pokręcił głowę, całym swoim jestestwem okazując, jak niedorzeczne są podobne pomówienia. Kobieta uśmiechnęła się złowieszczo.

- Skoro jesteś niewinny... czemu się trzęsiesz?

- Nie z panią rozmawiam - odparł urażony starzec. Wydawało mu się, że rozmawia ze mną. Mylił się, gdyż wcale nie zamierzałem z nim gadać.

Byłem zmęczony. Areszt ze śmierdzącymi materacami... Nie życzyłem sobie się na nich kłaść. Spałem na gołej ławie, a pozostali aresztanci nie znali większej przyjemności, jak złapać wędrującą wesz i wrzucić mi za koszulę. Wydawało im się zabawne, że boję się wszy...

A przecież minął zaledwie tydzień. Tylko pomyśleć, że mogli mnie pojmać dwa miesiące temu i posiedziałbym jeszcze kilka w oczekiwaniu na Noc Sądu, jak choćby ten rozbójnik i zaprzyjaźniłbym się z tutejszymi wszami, które wędrowałyby po mnie całymi korowodami...

Całe szczęście, że w sądowym lochu nie ma sienników.

Powiadają, że nie da rady uciec z wieży. Most zwodzony jest gęsto obsadzony strażą, a w fosie pływają takie paskudne stwory, że długo byś w niej nie popływał...

Parszywy los.

- Paniczu - rzekł stary z porozumiewawczym uśmiechem - przyzwoitego człeka wszystko to powinno strasznie dręczyć. Mnie na przykład męczą wilgoć i smród. W gruncie rzeczy mamy jednak niesamowite szczęście. Jutro będziemy już wolni, jak ptaki.

- A Sędzia? - jęknął złodziejaszek.

Starzec uśmiechnął się krzywo. Był to pogardliwy uśmiech człowieka, który wie więcej od innych.

- Rano nas wypuszczą.

Wychudła starcza dłoń spoczęła na karku chłopaka.

- Nie płacz, mały. I bez tego jest smutno.

Kobieta prychnęła. Zbój milczał.

W całej wieży było cicho, jakby strażnicy na murach chodzili na palcach, w butach obwiązanych szmatami. W strażnicy przy moście spoglądali po sobie, osłaniając dłońmi światła lamp. Tss... Noc Sądu.

Nie wytrzymałem i siadłem na kamiennej podłodze z podwiniętymi nogami, wsparty plecami o ścianę.

Byle szybciej. Wszystko jedno, co ma być, byle tylko szybciej zakończyła się procedura... Oczywiście, jeśli o północy otworzy się w murze tajne przejście i wynurzy się stamtąd przebrany za widmo naczelnik straży... To by było zabawnie, ale mało prawdopodobne. Nie ma tak dobrze.

W celi robiło się coraz zimniej. Przycichły złodziejaszek przysunął się do staruszka, z drugiej strony próbowała tego samego kobieta. Chociaż głośno obwieszczała swą niewinność, trzęsła się coraz mocniej, nie tylko z zimna. Rozbójnik na razie trzymał się z boku, lecz robił się coraz bardziej ponury. Co pewien czas omiatał celę wzrokiem, spotykając się z moim spojrzeniem.

Zbójca nie dowierzał dobrodusznym zapewnieniom staruszka. Miał na sumieniu takie czyny, że nie tylko Sędzia, ale zwykły wiejski starosta bez gadania posłałby go na szubienicę.

- Lepiej, żeby od razu wzięli.

Drgnąłem na dźwięk jego głosu. Okazało się, że jednocześnie myśleliśmy o tym samym.

- Lepiej, żeby od razu wzięli - powtórzył uparcie, patrząc obok mnie - i osądzili... od razu za wszystko...

Westchnął. Od jego oddechu zakołysały się płomyki świec. Złodziejaszek znowu zaszlochał, kobieta poruszyła ustami, w oczach starca błysnął niepokój i zaraz znikł, zastąpiony cierpliwym uśmiechem.

- Nikt nie wie o tobie tyle, ile ty sam wiesz. I co z tego? Nie osądzasz się? Żyjesz dalej?

Zacisnąłem palce. W kamiennym kotle było chłodno. Bardzo chłodno.

Nazywam się Retanaar Rekotars. Tydzień temu rzuciłem to miano prosto w oczy tych, co mnie aresztowali. Wymieniłem je jeszcze raz w kancelarii sądowej. Wydawało mi się, że to wystarczy i dlatego od tamtej chwili milczałem. Nie otwierałem ust. Ostatni przebłysk honoru rodu Rekotarsów...

Moje miano niczego nie powiedziało miejscowym prostakom. Nic a nic. Obojętnie przejrzeli moje papiery. Kiedy wprawne palce przebierały Certyfikat, miałem wrażenie, że obmacują mnie samego.

Jak to? Wielki Mag Damir, od którego wywodzi się słynny ród Rekotarsów? Jak to? Baron Jimenez? Zakrętasy na starym pergaminie... Biedni strażnicy ledwie umieli czytać.

Milczałem w odpowiedzi na głupie oskarżenia. I kiedy wrzucili mnie do celi z zawszonymi włóczęgami. I kiedy mnie prowadzili na Sąd. A teraz, w chłodzie i oczekiwaniu tej nocy, wydało mi się, że jeśli nie rozwiążę języka, słowa kipiące we mnie znajdą sobie inne ujście. W najlepszym przypadku wyskoczą uszami.

- Jak to jest? - zapytałem nieswoim, ochrypłym głosem. - Komu Sędzia ogłasza wyrok? Skazanym? Żeby, jak myślę, biegli swobodnie do kąta i szeptali mu na ucho sentencję?

Nikogo nie zdziwiła moja nagła gadatliwość. Rozbójnik wcisnął głowę w ramiona. Ten pokorny gest w żaden sposób nie pasował do jego mocno zbudowanej sylwetki, jedynego oka i czarnej brody.

- Sędzia jest zarazem katem - rzekła kobieta, rozglądając się nerwowo, podobnie, jak czynił to dotychczas zbójca.

- Jak osądzi, tak będzie, to pewne... Na mnie donieśli, że tego kupca otrułam. Nie trułam go, udaru dostał, tylko jego pieniążki zebrałam.

Przygryzła wargę i powtórzyła gest zbója: wcisnęła głowę w ramiona. Przyłapałem się na przykrej chęci, aby zrobić to samo.

- A pana o co oskarżają, paniczu?

Proste i życzliwe pytanie. Nim przebrzmiało, poczułem, że podbródek drga mimowolnie. Staruszek zmieszał się.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin