J.R.R.Tolkien - Rudy Dżil i Jego Pies & Kowal z Podlesia Większego.rtf

(202 KB) Pobierz
Okładkę ł karty tytułowe projektował Zygmunt Zaradkiewicz

J.R.R. TOLKIEN

 

 

 

Rudy Dżil i Jego Pies

(Farmer Giles of Ham)

Kowal z Podlesia Większego

(Smith of Wotton Mayor)

 

 

 

 

 

Przełożyła Maria Skibniewska


Rudy Dżil I Jego Pies

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Aegidi i Ahenobarbi

Julii Agricole de Hammo

Domini de Domito

Aule Draconarie Comitis

Regni Minimi Regis et Basilei

mira facinora et mirabilis exortus

czyli w języku pospolitym

Wywyższenie i cudowne przygody

Rudobrodego Dżila,

gospodarza z Ham,

Pana oswojonego smoka,

Króla Małego Królestwa

Farmer Glles of Ham


 

 

 

 

PRZEDMOWA

 

O dziejach Małego Królestwa niewiele nam wiadomo, przypadkiem jednak zachowała się historia jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile legenda, bo jest to opowieść niewątpliwie znacznie później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z suchych kronik, lecz z ludowych pieśni, na które też często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o których opowiada, są już zamierzchłą przeszłością, wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze należącym niegdyś do Małego Królestwa. Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza pewną znajomość tej okolicy, podczas gdy o krainach położonych nieco dalej na północ i zachód nie ma po prostu pojęcia.

Wydało mi się warte trudu przetłumaczenie tej nie-zwykłej historii z nader wyspiarskiej łaciny na język bardziej nowoczesny, ponieważ rzuca ona pewne światło na ciemny okres dziejów Brytanii, nie mówiąc już o tym, że wyjaśnia nam pochodzenie niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu czytelników pewnie zgodzi się też ze mną, że charakter i przygody bohatera są rzeczywiście interesujące.

Granice Małego Królestwa — zarówno w czasie, jak w przestrzeni — trudno wyznaczyć na podstawie skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy Brutus wylądował  na  wybrzeżach  Brytanii,   powstało   tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział kraju między Locrina, Cambera i Albanaka był tylko pierwszym z wielu różnych i nietrwałych podziałów. Z jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do swojej niezależności, z drugiej — królowie żądni powiększenia swoich państw, toteż wieki upływały na przemian wśród wojen i pokoju, radości i smutku, jak wiadomo nam dzięki kronikarzom króla Artura. Były to czasy zmiennych granic, gdy ludzie szybko wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich spadali, pieśniarzom zaś nie brakowało ani tematów, ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce, zapewne między  panowaniem króla Coela a pojawieniem się króla Artura i powstaniem Siedmiu Królestw, rozgrywały się opowiedziane w naszej historii  wypadki.  Widownią ich  była  dolina  Tamizy i ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po góry Walii.             

Stolica Małego Królestwa, podobnie jak dzisiejszej Anglii, znajdowała się w południowo-wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie nie znamy. Prawdopodobnie nie sięgały zbyt daleko w górą Tamizy na zachodzie   ani   też   dalej   niż   do   Otmoor   na   północy; o   wschodniej  granicy  jeszcze   mniej   nam  wiadomo. Z pewnych wzmianek w legendzie o synu Dżila, Georgiuszu, oraz jego giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać się, że za ich czasów Małe Królestwo utrzymywało wysuniętą placówkę w Farthingho. Nie należy to jednak do naszej historii, którą przedstawimy wam bez, poprawek i bez komentarzy; pozwolimy  sobie  tylko uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na brzmiący skromniej:

 

RUDY DŻIL I JEGO PIES

 


AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu wyspy Brytanii. Pełne jego nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie skąpiono bowiem ludziom imion i przydomków w owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy wyspa żyła jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi mniej, toteż każdy prawie czymś się spośród innych wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła bez śladu i dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera naszej historii krótko i po prostu: nazywał się Dżil, gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było skromną wioską, ale jak wszystkie wioski w tamtych czasach — dumną i niezależną.

Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały zadowalać się krótkimi imionami w potocznej mowie, uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu ludźkiego. Garm zresztą nie znał nawet psiej łaciny, chociaż pospolitym językiem władał biegle (jak większości ówczesnych psów) i umiał lżyć, przechwalać się oraz pochlebiać.  Lżył mianowicie  żebraków i  włóczęgów przechwalał się wobec innych psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego zarazem dumny i bał się go bardzo, ponieważ Dżil i wymyślać, i chełpić się umiał jeszcze lepiej od psa.

Ani  pośpiech,   ani  hałaśliwa  krzątanina   nie   były w tamtych czasach w zwyczaju. Co prawda pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z prawdziwą robotą. Spokojnie więc i po cichu ludzie robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się ani na brak pracy, na brak pogawędek. Mieli o czym pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne rzeczy. Ale początek naszej opowieści przypada na taki moment, gdy w Ham już od dawna nie zdarzyło się nic naprawdę ważnego. Dżilowi to jak najbardziej dogadzało, był bowiem człowiekiem trochę ociężałym, nie lubił zmieniać zwyczajów i pochłaniały go całkowicie sprawy osobiste. Miał jak powiadał — pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg,  innymi słowy,  żeby jadać równe tłusto i żyć tak dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies mu w tym dopomagał. Ani pan, ani pies nie musieli wiele o Szerokim Świecie istniejącym poza gospodarstwem Dżila,  wioską Ham i najbliższym  jarmaikiem.

Mimo to Szeroki Świat istniał.  Niezbyt  daleko od Ham rozpościerała się puszcza, a za nią na zachód i na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane trzęsawiska i góry. Żyły tam różne dziwne stwory, między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane plemię, z  którym  bywały  niekiedy  kłopoty.  Jeden  olbrzym szczególnie   wyróżniał   się   wśród   swoich   współbraci i wzrostem, i głupotą. Nie znalazłem nigdzie w kronikach   jego imienia, ale nie o imię przecież chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu spore wyrwane drzewo, a chód miał niezwykle ciężki. Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i pustoszył ogrody, bo wielkimi stopami żłobił ślady głębokie niczym studnie.    Jeżeli potknął się o jakiś dom — nie zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A potykał   się   dość często i wyrządzał      mnóstwo szkód, gdziekolwiek     przechodził,   bo   głową              sięgał ponad dachy, nogi zaś stawiał na chybił trafił. Wzrok  miał   krótki  i  słuch  przytępiony.   Szczęściem mieszkał daleko, w głębi dzikich krain, i rzadko odwiedzał okolice przez ludzi zamieszkane, a w każdym razie bardzo rzadko umyślnie tam się wybierał. W górach miał dom ogromny i na pół rozwalony, lecz przyjaciół niewielu, bo zrażał wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą olbrzymów było już wtedy mało na świecie. Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich Wzgórzach i po pustkowiach ciągnących się u stóp gór.

Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał się na przechadzkę i wałęsał się bez celu po lasach, łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce zachodzi, i pomyślał, że pora wracać na kolację. Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane okolice i zabłądził na bezdroża. Na los szczęścia wybrał więc kierunek, jak się okazało wcale niewłaściwy, i szedł przed siebie, póki nie zapadły ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie. W jego blasku ruszył znów naprzód, maszerując co sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do domu. Zostawił na piecu swój najlepszy miedziany rondel i strach go zdjął, że się dno przepali. Szedł jednak wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju zamieszkanym przez ludzi,  a nawet zbliżył się  do zagrody Aegidiusa  Ahenobarbusa  Juliusa  Agricoli   i  do  wsi, którą powszechnie zwano Ham.

Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a pies Dżila wymknął się samowolnie na przechadzkę. Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki. Oczywiście nie wiedział o tym, że tego samego wieczora również olbrzym wybrał się na spacer. Gdyby o tym wiedział, miałby doskonałą wymówkę, żeby wybiec z domu nie pytając o pozwolenie, lecz pewnie wolałby przywarować cicho w kuchni. Około drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i depcząc trawę na kośnych łąkach. Król polując na lisa z całym dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej wyrządził głupi olbrzym w ciągu paru minut. Garm usłyszał dudnienie jakby ciężkich kroków,  dolatujące znad rzeki, obiegł więc od zachodu pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać, co się święci. Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który właśnie jednym susem przesadził rzekę i nadepnąwszy na Galateę, najulubieńszą krowę Dżila, zgniótł nieboraczkę na miazgę tak łatwo, jak chłop gniecie w palcach karalucha.

Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele. Szczeknął z przerażenia i skoczył z powrotem ku domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na pole samowolnie, stanął pod oknem sypialni gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą chwilę we wnętrzu domu  trwała  cisza.   Gospodarze mieli twardy sen.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.             

Okno otwarło się znienacka i  wyfrunęła z niego dobrze wycelowana butelka.

— Ouuuu! — jęknął pies, z wielką wprawą uskakując na bok. — Ratuj, ratuj, ratuj! Dżil wreszcie wytknął z okna głowę.

— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? — spytał.

— Nic — odparł pies.

— Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak ci za to nic skórę złoję! — rzekł gospodarz zamykając okno z trzaskiem.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasnął pies.

Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.

— Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię, słowo daję! — powiedział. — Co ci się stało, durniu?

— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie... bardzo wiele.

— Co to ma znaczyć? — spytał Dżil i ze zdumienia aż zapomniał o złości. Nigdy jeszcze Garm nie odpowiedział mu tak zuchwale.

— Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny olbrzym, i zmierza właśnie w tą stronę — rzekł pies. — Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galateę, biedaczką, rozpłaszczył jak słomiankę. Ratuj, ratuj! Łamie twoje płoty,  tratując zboże.  Musisz,  panie,  działać  szybko i śmiało,  bo inaczej   cały  twój   dobytek przepadnie. Ratuj!

I Garm zawył żałośnie.                                                    

— Stulże pysk! — powiedział gospodarz zamykając l okno. — Na psa urok! — mruknął do siebie i chociaż | noc była upalna, dreszcz nim wstrząsnął.

— Wracaj do łóżka, nie bądź głupi — odezwała się jego żona. — A rano utop kundla. Rozsądny człowiek nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy przyłapane na włóczędze albo na kradzieży zawsze łżą jak najęte. — Może tak, a może nie —   odparł Dżil. — Coś niedobrego dzieje się na moich półach, Agato, bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie przestraszył. Po cóż zresztą przychodziłby sklamrzyć pod naszymi oknami po nocy? Mógł przecież poczekać do świtu i wśliznąć się do domu kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili mleko    od    rannego udoju.

— Nie stój więc jak kołek — rzekła Agata. — Skoro wierzysz psu, słuchaj jego rady: działaj śmiało i szybko.

— Ba, łatwiej powiedzieć niż zrobić - odparł Dżil. Rzeczywiście trochę wierzył Garmowi. Człowiek zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w olbrzymy uwierzyć. Dobytek, bądź co bądź, ważna rzecz. Mało kto rozprawiał się z nieproszonymi gośćmi na swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął więc spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdjął garłacz ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest garłacz. Zadano kiedyś to pytanie czterem uczonym z Oxenfordu, a ci po długim namyśle odpowiedzieli tak: “Garłacz jest to krótka strzelba z rozszerzonym wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł albo innych pocisków. Strzał z garłacza bywa zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny. (W naszych czasach garłacz wyszedł z użycia, zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne rodzaje broni palnej)".

Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt trąby, lecz nie wypadały z niego kule ani pociski, bo Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod rękę. Strzał też nie bywał zabójczy, bo po pierwsze Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z niego nie strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok groźnego oręża wystarczał. Kraj ów widocznie nie należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni palnej, nie znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił wielką rzadkość. Ludzie na ogół woleli łuki i strzały, prochu używali niemal wyłącznie do puszczania fajerwerków.

Jak więc mówiliśmy,  Dżil zdjął ze ściany garłacz i podsypał go sporą garścią prochu na wypadek, gdyby miało dojść do ostateczności. Przez szeroki otwór nabił potem oręż starymi gwoźdźmi, kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków, kośćmi, kamieniami i wszelakim żelastwem. Włożył kurtą i buty z cholewa-mi i wyszedł z zagrody przez warzywnik.

Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila, który zrazu nie dostrzegł nic prócz wydłużonych, czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak ciężkie kroki, jakby ktoś wspinał się zboczem pagórka. Mimo  rad :| żony wcale nie czuł zapału do śmiałego i szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał bardziej niż o własną skórę. Chociaż go trochę mdliło w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź pagórka.

Nagle znad krawędzi wychynęła blada w księżycowej poświacie twarz olbrzyma i błysnęły wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze daleko na stoku, drążąc dziury w uprawnej roli. Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie spostrzegł Dżila. Dżil za to zobaczył go wyraźnie i ze strachu stracił przytomność. Bezwiednie pociągnął za spust. Garłacz wypalił   z   okropnym   hukiem.   Szczęśliwym   trafem ' wycelowany był właśnie  mniej  więcej   w  ogromną, szpetną twarz napastnika. Frunęły w powietrze żelazne rupiecie, kamienie, kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ.  A  że  strzał padł  z bliska  i przypadkiem celnie, wiele spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa glinianego garnka podbiła mu oko, a spory gwóźdź utkwił w nosie.

— Diabli nadali — powiedział swoim grubiańskim stylem. — Cosik mnie ugryzło.

Huk nie zrobił na nim wrażenia — olbrzym był przecież głuchy — ale gwóźdź ukłuł go dotkliwie. Od dawna już nie spotkał owada,  który by śmiał  i umiał przebić jego grubą skórę. Obiło mu się jednak o uszyj że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które tną   jakby   rozpalonymi   szczypcami.   Pomyślał   więc, że natknął się właśnie na stworzenie tego gatunku.

— Paskudna, niezdrowa okolica — mruknął. — Niegłupim zapuszczać się dziś dalej w tę stronę.

I zawrócił na pięcie. Zgarnął ze stoku parę owiec, żeby po powrocie z dalekiej przechadzki nie iść na czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi krokami ku północo-wschodowi. Teraz szedł we właściwym kierunku, więc trafił w końcu na drogę do domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już przepalić.

Co działo się tymczasem z Dżilem? Kiedy garłacz huknął, Dżil padł jak długi na wznak; leżał patrząc w niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma wyminą go w marszu, czy też rozdepczą. Ale czekał na próżno i wreszcie zorientował się, że kroki napastnika oddalają się i cichną za rzeką. Wobec tego Dżil wstał, roztarł bolące ramię i podniósł z ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle radosne okrzyki.

Większość mieszkańców wioski wyglądała przez okna, niektórzy nawet ubrali się i wybiegli z domów — oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma — a kilku pędziło teraz z krzykiem na pagórek. Gdy bowiem rozległ się przeraźliwy tupot maszerującego potwora wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale Garm, jak już wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się go bardzo, ponieważ Dżil wydawał mu się straszny i wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że olbrzym będzie tego samego zdania. Toteż widząc, że Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies wiedział z doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem do wsi szczekając i nawołując:

— Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z łóżek Chodźcie, patrzcie na mojego wspaniałego pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który wtargnął na jego pola. Chodźcie!

Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli wychylającą się na nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z wyjątkiem psa — byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie  z  tak  groźnym  przeciwnikiem.   Wtem huknął strzał, olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli klaskać i wiwatować. Garm szczekał tak zapalczywie że omal mu łeb nie pękł.

— Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu, gdzie pieprz rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie ducha wyzionie. Dobrze mu tak, ma za swoje.

I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie omieszkali zauważyć i zapamiętać, ku własnej przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić, bo garłacz strzela nie na żarty. Przedtem bowiem nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy piwie na ten temat dopiero zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej od tej nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi gośćmi na swoich polach.

Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż na pagórek, by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych — proboszcz, kowal i młynarz — pozwolili sobie nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym zachwycony, i ponieważ ramię jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i popijając za zdrowie gospodarza, wychwalali go pod niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to nie zważał, póki dzban był pełny. Nim goście wypili pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć trzeci i czwarty i poczuł się bardzo pewny siebie; nim goście wypili trzeci i czwarty kufel — gospodarz osuszył piąty i szósty i poczuł się tak odważny, jak był dotychczas jedynie w wyobraźni swojego psa. Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na pożegnanie Dżil klepał wszystkich po ramieniu. Ręce miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z nawiązką.

Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda, obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do rozmiarów wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada osobistością. W ciągu kilku następnych dni wieść rozeszła się po   wszystkich   wsiach   w   promieniu   dziesięciu   mil. Dżil był bohaterem całej  okolicy. Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień targowy sąsiedzi zafundowali mu w gospodzie całe morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare bohaterskie pieśni.

W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica państwa —; podówczas Średniego Królestwa Wyspy — znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i zazwyczaj dwór niezbyt się interesował losem wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak błyskawiczne   zwycięstwo nać groźnym olbrzymem wydało się królowi godne uwagi) i warte jakiegoś drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po trzech mniej więcej miesiącach, w dzień świętego Michała król wystosował uroczysty list. Napisany czerwonym atramentem na białym pergaminie, wyrażał królewską pochwałę dla “naszego wiernego poddanego, umiłowanego Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski Ham".

Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex, tyrannus et basileus Mediterranearum Partium, subscribo[1] — i opatrzył list wielką czerwoną pieczęcią. Dokument był więc niewątpliwie autentyczny. Sprawił Dżilowi ogromną przyjemność i budził powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie odkryli, że każdego, kto pragnie podziwiać królewski list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim kominku.

Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do niego dar. Król przysłał Dżilowi pas i miecz. Prawdę mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał. Odziedziczył | go w spadku; od niepamiętnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni. Zbrojmistrz nie wie-dział, skąd się tam wziął ani też jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i długie miecze tego rodzaju od dawna wyszły na dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to dar w sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym bardziej wzrosła.

Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył się jego pies. Nie dostał zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był sprawiedliwy. W głębi serca przyznawał Garmowi część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno nigdy o tym nie mówił. Wprawdzie nadal sypały się na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty, jeśli pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po okolicy. Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało. Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po maśle. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nie zjawił się smok.

Smoki były już w owych latach rzadkością na wyspie. Od wielu lat żaden się nie pokazał w granicach śródziemnego państwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na zachodzie i północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry, lecz były bardzo daleko. Niegdyś w tamtych dzikich krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały się niekiedy na łupieskie wyprawy w odległe okolice. Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło z odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu się zapędziły, zginęły lub wróciły do swoich siedzib z ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w te strony.

Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt Bożego Narodzenia podawano przy królewskim stole wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku wyznaczano rycerza, który miał w tym celu upolować smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego Mikołaja i musiał dostarczyć smoczy ogon najpóźniej w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz dworski, biegły w swojej sztuce, przyrządzał sztuczny Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to arcydzieło do sali w Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i trąb. Nazajutrz po obiedzie zjadano Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili — chcąc  przypodobać  się  kuchmistrzowi  — że smakuje lepiej niż prawdziwy.

Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od czasu swojej przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając nielicznych zresztą znajomych o wiele częściej niż dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu nie pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, kończyło się zawsze na tym, że olbrzym siadał i opowiadał, po swojemu rozwlekle i nieskładnie, o pięknym nizinnym kraju leżącym daleko na wschód od gór i o rozmaitych cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że jest wielkim i odważnym podróżnikiem.

— Ładny kraj — mówił. — Płaski, grunt pod nogami miękki, a jedzenia... ile dusza zapragnie. Wszędzie pasą   się   krowy   i   owce,   nawet   wcale   nietrudno   je wypatrzyć, byle się dobrze rozglądać.

— A ludzie? — pytały inne olbrzymy.

— Ani jednego człowieka nie spotkałem — odpowiadał olbrzym. — Rycerzy ani widu, ani słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz kąśliwych gzów nad rzeką.

— Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś? Dlaczego się tam nie osiedliłeś? — pytali.

— Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — odpowiadał olbrzym. — Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi przyjdzie ochota. W każdym razie ja tam byłem, czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co do tego rondla...

— Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten piękny kraj, te łąki rojące się od bezdomnego bydła? — dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. — Czy to daleko?

— Ano — mówił — na wschód od gór i trochę jakby na południe. Ale daleko, bardzo daleko...

I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i równiny, z taką przesadą, że żaden z olbrzymów nie odważył się nigdy pójść w jego ślady. Żaden nie miał bowiem tak długich nóg jak on. Opowieść jednak krążyła po dzikiej krainie.

Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było o pożywienie. Tym głośniej opowiadano sobie o dalekim, bogatym kraju. Olbrzymy najchętniej gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych pastwiskach. Smoki nadstawiały uszu. Były głodne, a wieści brzmiały zachęcająco.

— A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest zwykłą bajdą — rzekł pewien młody, niedoświadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują.

Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu — myślały mądrzejsze starsze smoki. — Niewielu, daleko i niegroźnych.

Jeden smok szczególnie przejął się tymi pogłoskami. Nazywano go Chrysophylax Dives, bo pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał olbrzymie bogactwa. Był chytry, wścibski, chciwy, dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie potrzeba jednak wielkiej odwagi, żeby się nie bać gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na dobitkę smok był straszliwie głodny.

Tak się stało, że pewnego zimowego dnia, jakoś na tydzień przed Bożym Narodzeniem, Chrysophylax rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował bezszelestnie ciemną nocą w samym sercu królestwa dostojnego monarchy Augustusa Bonifaciusa. W ciągu kilku minut narobił mnóstwo szkody, burząc i paląc domy, pożerając owce, krowy i konie.

Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz Garm najadł się strachu jak jeszcze nigdy w życiu. Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę i licząc na pobłażliwość swego pana ośmielił się spędzić kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z nosem przy ziemi, węsząc jakiś ponętny trop, gdy na zakręcie znienacka uderzył mu w nozdrza inny, bardzo niepokojący zapach. Garm wpadł prosto na koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa, który dopiero co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze żaden pies nie zawrócił i nie pomknął w stronę domu tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok usłyszał warknięcie, obejrzał się i syknął, lecz Garm był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc, a rankiem, mniej więcej w porze śniadania, znalazł się w zagrodzie swojego pana.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął pod kuchennymi drzwiami.

Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask. Przypomniał mu on, że różne niespodzianki spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba.

— Agato, wpuść psa — powiedział do żony. — A pogłaszcz go kijem.

Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.

— Ratuj! — wrzasnął.

— No, cóżeś tym razem przeskrobał? — spytał Dżil rzucając psu kawałek kiełbasy.

— Nic — wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie spojrzał na przysmak.

— Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę — rzekł gospodarz.

— Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych zamiarów — odparł pies. — Przypadkiem natknąłem się na smoka i okropnie się zląkłem.

Dżil zakrztusił się piwem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin