Szalimow_Aleksander_-_Koncentrator_grawitacji(z_txt_opow).pdf

(140 KB) Pobierz
Szalimow Aleksander - Koncentrator grawitacji(z txt opow)
Szalimow Aleksander - Koncentrator grawitacji(z txt opow)
- Musisz mi pomóc, Steve - powiedział Joe. - Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia.
- A co z twoim ostatnim wynalazkiem - uniósł brwi Steve - czyżby znów?...
- Właśnie... Co prawda automat z Biura Kontroli początkowo wypowiedział się dosyć
niejasno: pomysł chyba nowy, schemat wykazuje cechy pewnej oryginalności, całość
wymaga jednak pogłębionej analizy. Dziś nadeszła ostateczna odpowiedź. Popatrz... - Joe
podał przyjacielowi skrawek perforowanej aluminiowej folii.
- Widzisz? Konstrukcja zgłoszona po raz pierwszy w roku 1973. W praktyce nigdy nie
została zastosowana... Zbyt upraszczała sterowanie wieloma procesami. Miał chłop głowę
na karku. Wymyślić bo w tamtych czasach...
- A kto to był? - zaciekawił się Steve, leniwie sącząc ze szklanki zielonkawy
orzeźwiający płyn przyniesiony przez biały automat.
Joe uśmiechnął się niewesoło.
- Kto teraz pamięta nazwiska? Na tym świstku podano jedynie numer patentu - USA
103 109 725. Historyk może by i wygrzebał szczegóły w jakimś archiwum papierowych
dokumentów, ale mnie to nie interesuje.
- Nie masz szczęścia, Joe - zauważył Steve i znów podniósł szklankę do ust.
Siedzieli przy niewielkim owalnym stoliku w samym rogu obszernej sali o niskim stropie.
Przerwa obiadowa dawno się już skończyła. Automatyczny bar, położony na ósmej
podziemnej kondygnacji ogromnego gmachu Koncernu Gollforby’ego, był prawie pusty.
Joe odstawił szklankę. Automat przytoczył się bezszelestnie i zachęcająco mrugnął
złocistym oczkiem. Joe machnął odmownie ręką i odwrócił się.
- Ja płacę,. Joe - powiedział Steve.
Niedbale wrzucił monetę do srebrzystej konchy na piersi automatu.
Rozległ się melodyjny dźwięk i miękki baryton powiedział półgłosem:
- Dziękuję panu. Na zdrowie.
Przed Joem wyrosła następna szklanka, wypełniona po brzegi zielonkawym Napojem
Gollforby’ego „łatwo przyswajalnym, przyjemnym w smaku, wysokokalorycznym, odżywczym
i tonizującym”, jeśli wierzyć świetlnym napisom nieprzerwanie biegnącym po ścianach baru.
Joe skinął głową i wziął szklankę. Póki pił, Steve obserwował go w milczeniu.
„Wysiada biedaczysko - myślał. - Oczy zmatowiałe, zaczątki łysiny, niezdrowa cera. Ubrany w
sweter z najtańszego syntetyku. Nosi go drugi tydzień z rzędu, j eżeli nie dłużej. Diabelnie
zdolny chłop, ale pechowiec...”
- Nie mam najmniejszego pojęcia, co mógłbym dla ciebie zrobić, Joe - powiedział Steve,
kiedy ten osuszył drugą szklankę. - Nasz koncern nie potrzebuje inżynierów. Przebąkują
nawet o nowych redukcjach. Personelu obsługującego nie ma już zupełnie, bo zastąpili go
automatami... Co najwyżej mógłbyś zostać agentem sprzedaży automatów... Jeśli chcesz,
porozmawiam o tobie z panem Gollforby’m - juniorem.
- Nie - odpowiedział Joe zdecydowanie. - Nie nadaję się do tego. Jestem po czubek głowy
nafaszerowany nowymi pomysłami. Gdyby tak można do grupy konstruktorskiej... Albo
zdobyć trochę grosza i kontynuować pracę w moim domowym laboratorium. Łamię sobie
głowę nad pewną interesującą zabawką... Możesz mi jeszcze pożyczyć trochę pieniędzy,
Steve?
- Chyba tak... Ale tego, co mogę zaproponować, pewnie ci nie wystarczy... Pracuję
zaledwie trzy godziny dziennie, więc sam rozumiesz...
- W biurze konstrukcyjnym?
- Nie - Steve chrząknął z zakłopotaniem. - Widzisz... Tam bardzo nędznie płacili...
Władam kilkoma językami... Pan Gollforby-Junior dowiedział się o tym i zaproponował mi
stanowisko porannego sekretarza. Rano pan Gollforby zajmuje się sprawami technicznymi.
Zapoznaje się z prospektami różnych obcych firm, przegląda projekty automatów, których
seryjną produkcję zamierza uruchomić. Szef się nie zna na technice i potrzebuje kogoś, kto
by go ustrzegł przed palnięciem głupstwa... Chytry stary krokodyl. Wykorzystuje mnie jako
eksperta, a płaci jako sekretarzowi technicznemu. O pierwszej przestaje zajmować się
techniką. Automat podaje mu do gabinetu drugie śniadanie, a ja... Mój dzień pracy na tym się
kończy.
- Jak boss radzi sobie bez ciebie po południu? - zainteresował się Joe.
- W drugiej połowie dnia zajmuje się sprawami finansowymi i dyktuje listy. Wtedy ma
przy sobie dzienną sekretarkę, pannę Barkeley. Zresztą i ją ma zamiar wkrótce zastąpić
automatem.
- Mógłbym zaprojektować taki automat - zauważył Joe. - Zasadniczy projekt już od dawna
jest gotowy, ale pan Gollforby do tej pory nie zdecydował, czy automatowi nadać kształt
młodej dziewczyny, czy też osoby nieco starszej; nie ustalił także koloru oczu, włosów i tym
podobnych szczegółów.
- Czyżby sam jeden kierował koncernem?
- Praktycznie rzecz biorąc, tak. Pan Gollforby jest podejrzliwy i nieufny. Woli o
wszystkim sam decydować. Zwołuje wprawdzie Radę Dyrektorów, ale robi to bardzo rzadko.
Tylko wtedy, kiedy trzeba omówić nowe wielkie inwestycje produkcyjne lub coś równie
ważnego...
- Król automatów - zauważył Joe z odcieniem zawiści i goryczy w głosie.
- Władca twardy, absolutny i wszechwładny.
- No, jeśli chodzi o to ostatnie, to nie tak znów bardzo... - szepnął
Steve oglądając się dokoła. - Ostatnio sprawa wszechmocy pana Gollforby’ego nie wygląda zbyt
pomyślnie. Słyszałeś pewnie o Koncernie Ridgersa. Oni także robią automaty. Pan Gollforby
usiłował się dogadać z ich szefem. Nic z tego nie wyszło i teraz są śmiertelnymi wrogami.
Wydawać by się mogło, że pan Gollforby może bez trudu połknąć Ridgersa. Ale Ridgers to
twardy facet. Wicedyrektorowie jego koncernu nic by nie mieli przeciwko porozumieniu, ale ten
staruch nie chce o tym słyszeć. Jestem przekonany, że Ridgers przyczyni panu Gollforby’emu
jeszcze wiele kłopotów...
Joe ścisnął palcami skronie i nad czymś intensywnie myślał.
- Słuchaj, Steve - powiedział wreszcie. - Zorganizuj mi małą audiencyjkę u swego szefa w
godzinach twego porannego dyżuru.
- Po co? - zaniepokoił się Steve.
- Chcę mu zaproponować... pewien drobiazg.
- Nie weźmie. Cała technika trafia do niego przez Radę Techniczną, głównego
konstruktora i ekspertów. To zupełnie beznadziejne, chłopie. Nie mam u niego żadnych
wpływów.
- Postaraj się jednak, aby Gollforby mnie przyjął... Przecież możesz to zorganizować. O
resztę się nie martw. - On mnie wypędzi, Joe.
- Gwarantuję ci, że nie. A jeśli mój plan się powiedzie. dostaniesz dwadzieścia pięć
procent.
- Ile tego będzie? - zainteresował się Steve. - No, powiedzmy, dwieście pięćdziesiąt
tysięcy.
- O-o! - westchnął rozczarowanym głosem poranny sekretarz pana
Gollforby’ego-Juniora. - Widzę, że ci ten „gollforby” uderzył do głowy.
Chodźmy lepiej stąd...
- Nie spiesz się, Steve. Pomyśl. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy... Gdy je dostaniesz, sam nie
zechcesz dalej być porannym sekretarzem pana Gollforby’ego. No, a jeśli się nie uda, to boss
nie będzie miał do ciebie pretensji. Będziesz nadal piastował swe wysokie stanowisko, a ja...
Ja będę sprzedawał automaty.
- Ale co mam powiedzieć szefowi, Joe? Jak cię zaanonsować?
- Wymyśl coś. Byleby tylko mnie przyjął. I oczywiście nie wspominaj, że jesteśmy
kolegami. Jestem pewien, że połknie mój haczyk. Wtedy omówię z tobą dalsze sprawy. No
jak, Steve? Zgoda?
- Nie wiem... Nie wiem... Boję się stracić pracę!
- To oczywiste. Ale lękliwy nie zarobi ćwierci miliona dolarów!
- Jeśli masz zamiar zagrać na jego uczuciach...
- Czy uważasz mnie za ostatniego durnia, Steve?
- Wobec tego powiedz, o co chodzi.
- Powiem ci... Ale później. Najpierw zorganizuj spotkanie. Nie pożałujesz.
- Może bym i zaryzykował, ale...
- Ale?
- Dwadzieścia pięć procent to trochę za mało...
- Wyrobiłeś się przy swoim szefie, Steve! Ile chcesz? - Widzisz... W wypadku
niepowodzenia mogę stracić pracę, podczas gdy ty nie masz praktycznie nic do stracenia. W
najgorszym razie boss każe robotom wyrzucić cię na ulicę... Sprawiedliwość wymaga
równego podziału. I ryzyka... I wszystkiego innego...
- To rozbój, Steve... Nie spodziewałem się tego po tobie. Ale dobrze.
Trzydzieści procent i ani centa więcej. Bo inaczej pójdę do Ridgersa.
- Myślałby kto! U Ridgersa nic nie wskórasz, mój drogi. Nie dotrzesz nawet do porannego
sekretarza... Zresztą jestem gotów trochę opuścić. Czterdzieści procent, Joe. To ostatnie
słowo.
- Wykorzystujesz moją trudną sytuację, chłopcze. Trzydzieści pięć i dajmy już temu
spokój.
- To nieładnie tak się targować ze starym przyjacielem z ławy szkolnej.
Niestety, już wtedy miałem ustępliwy charakter i dlatego szczytem mojej kariery jest stanowisko
porannego sekretarza. Trzydzieści siedem procent i zadzwoń do mnie jutro. Powiem ci, kiedy
pan Gollforby-Junior cię przyjmie, albo zawiadomię, w jakich zapadłych dziurach brakuje
obecnie agentów sprzedaży automatów.
- Słucham - powiedział pan Gollforby-Junior. - Daję panu pięć minut czasu i ani sekundy
więcej.
- Niech ten człowiek wyjdzie - Joe wskazał palcem Steve’a. - Sprawa jest zbyt poważna...
e-e... Gollforby. Malutkie, bezbarwne oczka właściciela koncernu o światowej sławie
rozszerzyły się ze zdumienia. Pan Gollforby-Junior z nie ukrywaną ciekawością popatrzył na
Joego. Potem wyciągnął pulchną rączkę pokrytą pierścieniami, wyjął cygaro z masywnego
złotego pucharka i bez pośpiechu włożył je do automatycznej gilotynki. Obciął. Zapalił.
- Pozostały cztery minuty - rzucił, patrząc spode łba na interesanta.
Joe założył nogę na nogę i spokojnie wybrał sobie cygaro. Steve z przerażenia zamknął oczy.
- Ja również cenię swój czas, sir - powiedział Joe z lekkim wyrzutem w głosie.
Odgryzł koniec cygara, wypluł na puszysty dywan z drogiego syntetyku, gwałtownym
ruchem chwycił stojącą na biurku zapalniczkę w kształcie figurki Homera i przypalił od
łysiny poety.
- Trzy minuty - zauważył pan Gollforby już znacznie mniej pewnym głosem.
- Mowa będzie o kancentratorze grawitacji - wycedził niechętnie Joe. -
Mam nadzieję, że pan rozumie, co to znaczy? - Zaciągnął się głęboko i wypuścił kłąb dymu pod
sam sufit gabinetu.
Pan Gollforby-Junior poruszył się niespokojnie na fotelu. Popatrzył na swego sekretarza, ujrzał
niekłamane przerażenie wypisane na jego twarzy i... zdecydował się.
- Proszę zostawić nas samych na... kilka minut - powiedział pan
Gollforby z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero co połknął żywą osę, która wciąż jeszcze
bzykała mu gdzieś pod językiem.
Steve wyszedł chwiejnym krokiem. Drzwi gabinetu automatycznie zamknęły się za jego
plecami.
Przeszło dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut... Ekran wizyjny nad drzwiami ciągle
pozostawał ciemny.
Wreszcie Steve nie wytrzymał. Nacisnął guzik mikrofonu i powiedział drżącym głosem:
- Przepraszam szefie, czy pan mnie jeszcze nie potrzebuje?...
- Może pan wejść - usłyszał w odpowiedzi głos pana Gollforby’ego znamionujący wielkie
podniecenie.
- ... Teraz pan rozumie, czemu nalegałem, aby ta rozmowa odbyła się bez świadków -
usłyszał Steve głos Joego, gdy tylko drzwi gabinetu bezszelestnie rozsunęły się na boki.
Joe stał na środku gabinetu, lekko kołysząc się na czubkach palców. Pan Gollforby z głową
wspartą na rękach w skupieniu żuł zgasłe cygaro.
- Na jaką odległość działa pański model? - spytał nie patrząc na Joego.
- W promieniu dziesięciu, piętnastu metrów przy maksymalnej koncentracji pola. W
wypadku zwiększenia mocy promiennika zasięg działania odpowiednio wzrośnie. Ale trzeba
przy tym zachować wielką ostrożność. To jest najstraszliwsza broń, jaką kiedykolwiek
zbudowano na Ziemi. Obliczenia wykazują, że promiennik o średnicy około trzech metrów
może bez najmniejszego trudu zdeformować, czyli inaczej mówiąc zniszczyć średniej
wielkości planetę.
- Taki aparat nie jest mi na razie potrzebny - wtrącił pan Gollforby. -
Ile pan żąda za swoją zabawkę?
- Nie będziemy teraz o tym mówić - zaproponował Joe. Powrócimy do naszej rozmowy
później, kiedy już pan obejrzy koncentrator w działaniu. Oczywiście tanio go nie sprzedam...
Może pan zaprosić na próby dowolnego eksperta lub zaufaną osobę. Ale tylko jedną. Nie
chcę, aby zbyt wiele ludzi wiedziało o istnieniu aparatu. Mam zamiar go w przyszłości
udoskonalić. Nie proponuję panu patentu, lecz jedyny działający model urządzenia. Czemu
właśnie panu? Sądzę bowiem, że nie wykorzysta go pan na szkodę ludzkości. Wolałbym nie
ręczyć za następstwa, gdyby przyrząd dostał się w ręce maniaka lub gangstera. Chyba pan to
rozumie?
- Jeśli kupię od pana aparat, wykorzystam go tak, jak to uznam za stosowne - powiedział
pan Gollforby-Junior i sapnął gniewnie.
- Oczywiście, sir - zgodził się uprzejmie Joe. - Ale produkować koncentratorów pan nie
będzie.
- I tego nie obiecuję - oświadczył pan Gollforby i zasapał jeszcze głośniej.
- Nie wymagam obietnic - powiedział Joe - bo jestem pewien, że pan tego nie zrobi. Aby
sporządzić drugi koncentrator na podstawie mojego modelu, musiałby pan mieć wśród
swoich inżynierów drugiego Jonathana Dippa, to znaczy mnie. Moje uszanowanie panu.
- Chwileczkę! - podniósł głos pan Gollforby. - A kiedy?...
- Kiedy pan sobie życzy. Aparat jest gotowy i znajduje się w pewnym miejscu.
- Ale gdzie?
- To obojętne. Można nawet tutaj... - Joe obejrzał krytycznie gabinet.
- Co prawda szkoda trochę mebli, bo w czasie prób nie da się uniknąć pewnych zniszczeń...
Może pan woli w jakimś ustronnym miejscu za miastem?...
- Wobec tego jutro... Może pan jutro? - pan Golfforby spojrzał pytająco na Joego.
„Po raz pierwszy słyszę, że on pyta, a nie rozkazuje pomyślał Steve. -
Joe chyba naprawdę jest geniuszem!” - Niezbyt mi to dogadza - powiedział
bez entuzjazmu
Joe. - Ale... jakąś godzinkę lub półtorej uda mi się chyba wykroić.
Niech będzie jutro...
- Mój sekretarz przyjedzie po pana rano, panie Dipp. Proszę mu zostawić swój adres.
Koncentrator wypróbujemy w ogrodzie mojej podmiejskiej willi. Trzecim uczestnikiem
próby będzie... - pan Gollforby zawahał się przez chwilę. Trzecim będzie mój sekretarz. Ten
właśnie... Jest inżynierem i zna się trochę na tych wszystkich historyjkach. Wezmę od pana tę
zabawkę, jeśli wszystko pójdzie... tak, jak pan mi to opowiadał.
- M.ógłbyś mi wreszcie powiedzieć, co ty właściwie knujesz, Joe - nalegał Steve idąc obok
przyjaciela wzdłuż alejki zielonych drzew, przystrzyżonych na kształt geometrycznie
prawidłowych piramid, sześcianów i elipsoid. Powiedz, co zamierzasz zrobić. Nie mogę
przecież grać w ciemno, a ty wciąż ukrywasz przede mną prawdę.
- Lepiej będzie, jeśli nie będziesz jej znał do końca zimno uciął Joe.
- Twoje zdumienie i przerażenie najlepiej przekonają twojego szefa. Bądź porannym
sekretarzem bossa i nikim więcej. Zagraj swą rolę do końca, to dostaniesz swoje trzydzieści
siedem procent. A propos, gdzie ten stary krokodyl będzie na nas czekał?
- Na polanie za tym stawem. Dokładnie o pół do dwunastej wyląduje tam wiropłatem.
Nie lubi tracić czasu jeżdżąc samochodami. Ale zwracam ci uwagę, że zachowujesz się
nieuczciwie i że to się może źle skończyć. Gdybym wiedział, o co chodzi, mógłbym
pomóc, powiedzieć coś w odpowiedniej chwili, a tak...
- Wszystko będzie w porządku, stary. Ty już zrobiłeś najważniejszą część swojej
roboty. Skontaktowałeś mnie z szefem. Reszta należy do mnie.
Kiedy Joe i Steve wchodzili na polanę, nad ich głowami rozległ się cichy szelest i
srebrzysta kabina, opadając prawie pionowo w dół, dotknęła amortyzatorami zielonej,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin