Zbigniew Safjan - Rachunek prawdopodobienstwa.pdf

(188 KB) Pobierz
ZBIGNIEW SAFJAN
RACHUNEK
PRAWDOPODOBIEŃSTWA
FIKCJE I FAKTY 1/1987
Pewność, że mam do czynienia ze spiskiem i to nie jakimkolwiek, który można lekce-
ważyć, ale ze spiskiem rozległym i dobrze zorganizowanym, nie zrodziła się od razu, dojrze-
wała we mnie powoli w miarę gromadzenia faktów nie dających się w żaden inny sposób
wyjaśnić. Nie należę do łatwowiernych ani, co niektórzy chcą we mnie wmówić, ulegających
obsesjom, mam umysł ścisły, myślę logicznie, co niezbędne zresztą w moim zawodzie, i co w
sposób niewątpliwy udowodniłem w pracy doktorskiej: „Układy informatyczne w badaniach
statystycznych”. Obliczałem prawdopodobieństwo przypadków, a raczej takiego ciągu wyda-
rzeń losowych, które stwarzają złudzenia działalności świadomej.
Jest niemal równe zeru.
Przy podobnych rozważaniach powołuje się zwykle przykład ruletki. Można założyć, że
kulka ruletki puszczona w ruch sto tysięcy razy stanie przy każdym z trzydziestu sześciu
numerów i że żaden z nich nie będzie wyraźnie preferowany. Prawdopodobieństwo, że za
każdym razem będzie to ten sam numer, zbliża się do zera i nie dałoby się już wyjaśnić ukła-
dem losowym, ale należałoby zbadać konstrukcję ruletki i przyjrzeć się działalności krupiera.
Pracuję, jak wiadomo, w Centralnym Zarządzie Statystyk Ludnościowych i mam nieu-
stannie do czynienia z tablicami statystycznymi i zestawami cyfr, z których wyciągam pewne
wnioski i odnajduję prawidłowości w układach losowych. Wiem choćby, ile par kopuluje w
Polsce w ciągu jednej nocy i w jakim procencie następuje zapłodnienie. (Niewielkim, nie
sięgającym czterech procent). Wiem, ile osób wyjeżdża na letni weekend samochodem i jaki
procent musi ponieść śmierć. Wiem także, ile osób wyraża się co dzień nieprzychylnie o
poczynaniach rządu i jaka część tych wypowiedzi trafia w formie donosów do odpowiednich
władz. Wiem bardzo wiele. Te liczby, wynikające przecież z układów losowych, są stałe. Nie
może się choćby zdarzyć, by w ciągu którejś nocy doszło do pięćdziesięciu procent zapło-
dnień podczas odpowiedniej ilości kopulacji. Gdy dostrzegam sprzeczność z ustalonymi
prawidłowościami moich statystycznych obliczeń, wiem od razu, że mam do czynienia z
d z i a ł a n i e m mającym na celu burzenie istniejącego porządku rzeczy. Co dzień rano
studiuję skrupulatnie przygotowane dla mnie arkusze i gdy jakieś zestawienie odbiega od
normy, podnoszę alarm. Istnieje, na przykład, pewna stała liczba codziennych meldunków o
pojawieniu się UFO (z tego około trzydziestu pięciu procent meldunków osób niepełnospra-
wnych psychicznie), a gdy liczba ta nagle wzrasta, wiem, że mam do czynienia z działalno-
ścią świadomą, której groźby władze nie są w stanie zrozumieć. A ja rozumiem. To samo
dotyczy zresztą liczby cudów, a także (co może wydać się dziwne czytelnikowi) codziennych
awarii telewizorów.
W dniu, w którym zaczęła się moja historia, liczba meldowanych awarii wzrosła o
osiemdziesiąt pięć procent. Wiedziałem od razu, że coś się stanie.
Nie podaję adresu mojego biura, nie czynię tego nigdy w żadnych notatkach, jest tajny
(i wszystkim wiadomy), ale muszę powiedzieć, że atmosfera tego gmachu, jego kształt odpo-
wiadały mi od pierwszego dnia. Budowano go w czasach tak zwanych błędów i wypaczeń (w
siedemdziesięciu pięciu procentach ludzie nadają temu określeniu brzmienie ironiczne) i
uczyniono wszystko, by długie, krzyżujące się ciągi korytarzy, doskonała jednakowość pokoi
biurowych, ciemność i tajemniczość schodów (nie głównych) prowadzących z piętra na piętro
i pojawiających się nieoczekiwanie idącemu korytarzem nadawały siedzibie naszej instytucji
cechy wielkości, a jednocześnie labiryntu i konstrukcji budowanej wedle matematycznej,
logicznej myśli. Zachwycił mnie ten gmach od razu, choć początkowo zdarzało mi się błądzić
korytarzami w poszukiwaniu pokoju podszefa lub pomieszczenia ankieterów oznaczonych,
zgodnie z dziedziną, którą się zajmowali, odpowiednią literą alfabetu. To błądzenie, niekiedy
długotrwałe, sprawiało mi przecież szczególną satysfakcję, jak rozwiązywanie matematycznej
zagadki; idąc długimi korytarzami, oświetlonymi tylko gdzieniegdzie wątłą żarówką czuło się
własną znikomość, a jednocześnie dumę, że stanowi się właśnie część (choćby śrubkę, ale
niezbędną) potężnego mechanizmu, który przetwarza chaotyczne ludzkie mrowisko w kolu-
mny cyfr i porządkuje je wiodąc od przypadkowości do prawidłowości.
Moja kariera nie była zbyt szybka, ale mniemam (jestem dziś pewny), że dostrzeżono
moje walory, a stanowisko nadreferenta w wieku trzydziestu czterech lat jest chyba tego
oczywistym dowodem. Zaczynałem jako ankieter. Sądzę, że wszyscy tu pracujący tak zaczy-
naliśmy. Nie mógłbym tego powiedzieć jednak z zupełną pewnością, ponieważ znam tylko
ludzi z mojego działu, innych widuję niekiedy w stołówce, ale panuje tam zawsze półmrok i
trudno zapamiętać twarze, a rozmowy na tematy bardziej osobiste prowadzi się niezmiernie
rzadko. Nie widziałem także nigdy głównego szefa, nie wiem nawet, którymi schodami wcho-
dzi do biura, u podszefa melduję się raz na tydzień, by otrzymać instrukcje. Ten opis biura
(który nie wszystkim moim kolegom wydałby się prawdziwy, ponieważ nie dostrzegają istoty
rzeczy, a tylko zewnętrzność) świadczy o doskonałości naszej instytucji. Zrozumiałem to już
właśnie jako ankieter, gdy dążenie do doskonałości stało się głównym bodźcem mojego
działania. Wyznaczono mi oczywiście dzielnicę i tematy. Badałem, jak to się zwykle czyni,
pewną losowo wybraną grupę osób, a wyniki uznawano za charakteryzujące postawy, reakcje,
zachowania wszystkich mieszkańców. Tkwiła w tym pewna niedoskonałość. Jeśli, na przy-
kład, na tysiąc osób pięćdziesiąt osiem procent ogląda dziennik telewizyjny, a trzydzieści dwa
procent się krzywi, czy można mieć pewność, że przy badaniach ankietowych, obejmujących
całość wyniki będą takie same? Ale czy można badaniami objąć wszystkich? Jaką ilość
ankieterów trzeba by wówczas zatrudnić? Z moich obliczeń wynikało, że znaczny procent lu-
dności musiałby się zająć ankietowaniem. Napisałem memoriał proponujący pewne rozwiąza-
nia. Uważałem więc, że gdyby każdy obywatel miał obowiązek raz dziennie wieczorem
wypełniać krótką ankietę i wrzucać ją do odpowiedniej skrzynki, osiągnęlibyśmy znaczny po-
stęp. Odpowiadałby na proste pytania dotyczące zwykłych życiowych czynności i wydarzeń.
Liczba godzin pracy lub nauki. Czas przeznaczony na zakupy. Na miłość. Liczba wypowiedzi
negatywnych. Pozytywnych. Awarie urządzeń. Liczba pochłoniętych kalorii itd.
Odrzucono ten projekt, ale otrzymałem wówczas pierwszy awans. Nie pieniądze mnie
cieszyły, ale fakt, że zostałem dostrzeżony. Pieniędzy nie trzeba mi wiele, żyję bardzo skro-
mnie, choć nie odmawiam sobie niczego, co jest niezbędne. Wiem, że koledzy mnie niezbyt
lubią, bo nie czuję właściwie potrzeby towarzyskich kontaktów. Wracam z biura zawsze tą
samą drogą, zawsze piechotą, obiad zjadam zawsze w tej samej knajpce niedaleko budowanej
stacji metra, dwie godziny pracuję nad rozwinięciem mojej książki o informatyce stosowanej,
raz na tydzień chodzę do kina, w telewizji oglądam tylko dziennik. Przed pójściem spać
wypełniam ankietę, którą sam skonstruowałem. Ponieważ jednak moja historia jest w istocie
także historią miłosną, muszę napisać o moich stosunkach z kobietami. Przyznam, że nie mia-
łem ich zbyt wiele, znacznie poniżej statystycznej przeciętnej. Do czasu spotkania Joanny nic
nie wiedziałem o miłości. (Czy teraz wiem?). Przed paroma laty w Domu Wypoczynkowym
poznałem kobietę znacznie ode mnie starszą i mężatkę. Na piaszczystych wydmach nadmor-
skich uczyła mnie wieczorami techniki stosunków seksualnych. Nie uczyniło to na mnie
zbytniego wrażenia. Osiągniętemu zaspokojeniu towarzyszyły niechęć i znużenie; twierdziła,
że jestem bardzo miły, nieegoistyczny w miłości (miłości!) tylko nieco oschły. Przychodziła
potem raz na tydzień, w niedzielę przed południem do mojego mieszkanka. Nawet zapytała
kiedyś, czy powinna rozejść się z mężem. Powiedziałem, oczywiście, że nie, statystyka
rozwodów i tak niepokojąco rośnie (co świadczy o pewnym rozchwianiu społeczeństwa), a ja
nie chciałbym mieć rozwodu w ankiecie. Przestała przychodzić.
Myślę, że napisałem dosyć o sobie. Taki byłem do chwili poznania Joanny i takim
pozostałem - logicznie i ściśle myślącym, odpornym na wszelkie obsesje. Moje rozumowanie
i wnioski, do których doszedłem, stanowią rezultat skrupulatnej analizy faktów i wydarzeń.
Posądzanie mnie o szaleństwo, czy wręcz chorobę psychiczną jest po prostu śmieszne.
Nikomu nie uda się w ten sposób ukryć prawdy, choćby prawda była niepokojąca i groźna.
Moja historia zaczyna się 25 kwietnia o godzinie siedemnastej. Właściwie dokładnie: o
siedemnastej dziesięć, w momencie, gdy wyszedłem od wróżki. Wiem, że ten początek wyda-
je się natychmiast podejrzany: skąd ja i wróżka?! Jak łatwo się domyśleć byłem u niej służbo-
wo, udając oczywiście zwykłego klienta. Ostatnio namnożyło się bowiem sporo osób twie-
rdzących, że umieją przepowiadać przyszłość. Niektóre ogłaszają się nawet w gazetach.
Należało je więc jakoś statystycznie ująć, opracować wzór ankiety dla wróżek. Był to mój
własny pomysł (zatwierdzony), ale nie bardzo wiedziałem, jak przystąpić do realizacji, jakie
pytania są ważne i jak można uzyskać wiarygodną odpowiedź. (Odpowiednie rubryki powinni
także wypełniać klienci). Gdy przeczytałem więc w gazecie ogłoszenie, które wydało mi się
zręczniejsze od innych, postanowiłem osobiście udać się pod wskazany adres. Czy mogłem
podejrzewać, że nawet położenie mi na biurku tej właśnie gazety było świadomym działa-
niem? Ogłoszenie brzmiało: „Odsłoni tajemnice przyszłości, wskaże ci drogę do szczęścia
znany w całej Europie zakład Stella”.
Zupełnie przeciętnie wyglądająca kobieta; mogłaby być urzędniczką pocztową albo
pracować w moim biurze. Zbyt obszerne kimono, które miała na sobie sprawiało wrażenie
stroju na bal maskowy. Pokój także wyglądał zwyczajnie. Oszczędnie umeblowany, stół,
szafki, krzesła - białe, tylko zasłony na oknach brązowe i chociaż świeciło jeszcze słońce,
panował tu półmrok. Na stole obok szklanej kuli leżała talia kart. Byłem, przynajmniej tak
sądziłem, jedynym klientem, bo nikogo nie spotkałem w małej poczekalni, co od razu wydało
mi się dziwne, a nawet podejrzane.
Kazała mi usiąść. Zachowywała się tak, jakby na mnie czekała. Spoglądała długo w
swoją kulę, potem przymknęła oczy i tak trwała parę minut w skupieniu, które było nieźle
zagrane, a potem tonem całkiem zwyczajnym, nawet nieco burkliwym, jak ekspedientka w
sklepie, oświadczyła: „nic nie powiem”.
- Dlaczego? - zdziwiłem się szczerze. - Przychodzę tu jako klient...
- Właśnie – rzekła - jako klient.
Zaskoczyła mnie.
- Że niby - powiedziałem - udaję?
Uśmiechnęła się. Skinęła głową.
- Po prostu - mruknęła - nic nie widzę.
- A co miałaby pani widzieć?
- Przyszłość - oświadczyła. - A jej nie ma...
- A zawsze jest?
- Bywa - stwierdziła - że nie chce się pokazać.
- Gdzie się pokazuje - zapytałem - i z jaką częstotliwością?
Patrzyła na mnie, jakbym był z innej planety.
- Takich pytań - rzekła - nie zadają klienci...
- A dużo pani ich miewa? - nie ustępowałem. Już wiedziałem, jak trudna będzie ankie-
tyzacja w tym środowisku.
- Ludzie - powiedziała - chętnie zaglądają w przyszłość. Czasem im to pomaga.
- Jak często pomaga? No - przeciętnie. Przecież nie poddaję w wątpliwość istoty pani
zawodu, to znaczy tego, czy zaglądanie jest w ogóle możliwe, a jeśli możliwe, czy potrzebne,
oczywiście nie tylko poszczególnym ludziom, ale użyteczne...
Przerwała mi ostro.
- Ja, panie, płacę podatki i jestem w porządku. Pan nie wierzy i dlatego nic nie widzę.
Proszę mi nie zabierać czasu.
No cóż... Pierwsze kroki bywają zwykle trudne. Wstałem i ruszyłem ku drzwiom, a ona
patrząc ciągle w tę swoją najzwyczajniejszą pod słońcem szklaną kulę wykrzyknęła, gdy
byłem już na progu: „przyszłość czeka za drzwiami!”. Czy mogło mi przyjść do głowy, że to
zdanko cokolwiek znaczyło!? Dzisiaj, gdy je rozważam, jego sens wydaje mi się dwu - a
może nawet trójznaczny. Zapowiedź potrzebna, by mnie wprowadzić w odpowiedni nastrój
(A jednak wątpliwe... Mogła mnie przecież znacznie wcześniej przygotować na spotkanie z
Joanną. I czy jej zamiarem było przygotowanie?) Ostrzeżenie. Właśnie: ostrzeżenie. Ale dla-
czego miałaby mnie ostrzegać, jeśli należała do spisku? Postąpiłaby wtedy wbrew instrukcji.
Tu jednak za wcześnie na rozważania, podejmę je znacznie później, czy spotkanie z Joanną
było zamierzone i jaki był cel wstępny? Mnie pokazać Joannę? Raczej: Joanna miała mnie
zobaczyć. Więc: zapowiedź, ostrzeżenie i wreszcie: wskazówka. Od tego progu zaczyna się
twoja przyszłość. Oczywiście, wówczas nic takiego nie mogło mi przyjść do głowy. Zamkną-
łem ostrożnie drzwi (zawsze zachowuję się kulturalnie) i zacząłem schodzić powoli w dół. Na
wysokości pierwszego piętra dojrzałem kobietę; schylona wydłubywała coś ze szpar kamien-
nej posadzki. Chciałem ją minąć, a ona podniosła się właśnie i wtedy zobaczyłem twarz
Joanny. Nie umiałbym jej opisać, a zresztą uznałbym za świętokradztwo (ja napisałem:
„świętokradztwo”!) używanie słów wytartych i zwyczajnych, które natychmiast upodobniłyby
ją do tysięcy innych blondynek, wysokich, o oczach... Nie, takiego koloru oczu nie umiałbym
określić i sądzę, że każdy urzędnik paszportowy stanąłby bezradnie (dzisiaj nie wierzę, by
Joanna miała dowód osobisty). Jej oczy zmieniały się nieustannie: były i niebieskie, i zielone,
i ciemne, i przezroczyste jak woda źródlana. Staliśmy naprzeciwko siebie i nie wiem, jak dłu-
go to trwało. Nikt nie pojawił się na klatce schodowej, nie dochodził tu żaden dźwięk, jakby
kamienicę świadomie odcięto od reszty świata. Wreszcie usłyszałem jej głos. Powiedziała:
„rozsypały się perełki”. I zbieraliśmy te perełki klęcząc obok siebie na schodach, dotykałem
dłoni Joanny, włosów Joanny, a nawet, raz, niechcący, musnąłem wargami jej policzek.
Perełki tkwiły w szparach, pęknięciach, wrzucaliśmy je do torebki, a jedną, niepostrze-
żenie, schowałem do kieszeni. I ona mi została. Jako dowód. Namacalne świadectwo istnienia
Joanny.
Poszliśmy potem razem i gdy zapytałem, czy mogę ująć ją pod rękę, wyraziła zgodę.
Widziałem jej profil, czasem zaglądałem jej w oczy i byłem w stanie, którego dziś jeszcze nie
umiem określić. Nigdy nie bałem się śmieszności, bo nie bywam śmieszny, ale teraz myślę,
że stan nagłego zachwycenia, który ludzie nazywają miłością od pierwszego wejrzenia, może
wydać się postronnym obserwatorom zabawny albo nawet zachęcający do żartów. Urzędnik,
dość przecież wysokiego szczebla, odpowiednio ubrany, traci niejako swoją tożsamość; czu-
łem to i chyba po raz pierwszy w życiu pomyślałem: „wszystko jedno”. Pomyślałem: „staty-
stycznie nie ma znaczenia”. Nie wiem, którędy szliśmy, ona kierowała naszymi krokami,
najpierw świeciło słońce, potem zapadł mrok, pomyślałem, że ten mrok jest niebieski, naj-
pierw była ruchliwa ulica, potem puste przestrzenie i długa droga przez nowe osiedle, wzdłuż
wykopów, nad którymi stały jeszcze maszyny budowlane. Nie umiałbym powtórzyć naszej
rozmowy, pamiętam, że mówiliśmy także o przypadku, który nas zetknął i ona twierdziła, że
tak być musiało, że moja wizyta u wróżki właśnie o tej porze (powiedziałem jej) i to, że jej
rozsypały się perły właśnie dokładnie o godzinie siedemnastej dziesięć było niejako zdecydo-
wane z góry. Nie byłbym sobą, gdybym jej nie wyjaśnił istoty przypadku i że wśród ośmiu
tysięcy pięciuset nowych znajomości zawartych tego dnia w naszym mieście ze statystyczną
(ale właśnie: statystyczną) koniecznością musiał znaleźć się i taki. Lub mógł. Więc podejrze-
nie, że cokolwiek było zamierzone, nie zaświtało mi nawet w głowie.
Byliśmy sobie z każdą chwilą bliżsi i ta zaskakująca bliskość, jakby od nas niezależna,
nam narzucona, zachwycała nas i niepokoiła (Mówię: „nas”, bo widzę jeszcze przytuloną do
mnie Joannę i gdyby nie moja służbowa funkcja mógłbym ją na pewno pocałować na ulicy).
Gdy znaleźliśmy się na Fiołkowej (dopiero po paru godzinach wiedziałem, że to Fiołkowa)
byliśmy już po imieniu i mogłem mówić „Joanno” (nigdy nie przyszło mi do głowy żadne
zdrobnienie), a moje imię „Ronaldzie” brzmiało cudownie w jej ustach. (Często słyszałem, że
to imię zupełnie do mnie nie pasuje).
Stanęliśmy przed pięciopiętrową kamienicą na rogu Fiołkowej i Szarej. Zwyczajny
Zgłoś jeśli naruszono regulamin