Zelazny Roger - Amber 2. Karabiny Avalonu.rtf

(1491 KB) Pobierz
ROGER ZELAZNY

ROGER ZELAZNY

KARABINY AVALONU

Drugi tom z cyklu

The First Chronicles of Amber

Tłumaczył: Piotr W. Cholewa

Wydanie polskie: 1999

Wydanie oryginalne: 1972


Rozdział 1

Stanąłem na piasku, powiedziałem: Żegnaj Motylu, a mały stateczek zawrócił i powoli skierował się ku głębokim wodom. Wiedziałem, że zdoła powrócić do Cabry, do małej przystani przy latarni. To miejsce leżało blisko Cienia.

Odwróciłem się i spojrzałem na niedaleką, czarną ścianę lasu. Wiedziałem, że czeka mnie długa wędrówka. Ruszyłem w tamtą stronę, dokonując po drodze koniecznych poprawek. Chłód przedświtu zaległ pomiędzy milczącymi drzewami. To mi odpowiadało.

Miałem około dwudziestu pięciu kilo niedowagi i od czasu do czasu kłopoty z widzeniem. Dochodziłem jednak do siebie. Uciekłem z lochów Amberu i odzyskałem nieco sił z pomocą szalonego Dworkina i pijanego Jopina, właśnie w tej kolejności. Teraz musiałem znaleźć pewne miejsce, podobne do innego, które już nie istniało. Odnalazłem szlak. I wkroczyłem nań.

Zatrzymałem się obok drzewa, które musiało tu być. Sięgnąłem do dziupli i wydobyłem mój srebrzysty miecz. Nie miało znaczenia, że znajdował się gdzieś w Amberze. Teraz był tutaj, ponieważ las, przez który szedłem, leżał w Cieniu.

Maszerowałem jeszcze przez kilka godzin. Niewidoczne słońce świeciło gdzieś za moim lewym ramieniem. Odpocząłem chwilę. a potem ruszyłem dalej. Dobrze było widzieć liście, głazy, martwe i żywe pnie drzew, trawę i czarną ziemię. Dobrze było czuć wszystkie słabe zapachy życia, dyszeć brzęczące, świergocące głosy. Bogowie! Jakże cenne były moje oczy. Mieć je znowu, po czterech latach ciemności... Brakowało mi słów, by to opisać. I mogłem swobodnie spacerować.

Szedłem dalej, a poranna bryza szarpała moim podartym płaszczem. Wychudzony, kościsty, z pomarszczoną twarzą musiałem wyglądać na pięćdziesięciolatka. Któż potrafiłby rozpoznać we mnie człowieka, którym byłem naprawdę? I tak szedłem, szedłem przez Cień, dążąc do pewnego miejsca, i nie dotarłem do niego. Pewnie zrobiłem się trochę za miękki. A oto, co się stało...

 

Przy drodze spotkałem siedmiu ludzi. Sześciu martwych leżało na ziemi w różnych stadiach krwawego okaleczenia. Siódmy półleżał, wsparty o omszały pień starego dębu. Miecz trzymał na kolanach, a w prawym boku miał rozległą ranę, z której płynęła jeszcze krew. Nie nosił zbroi, choć niektórzy z pozostałej szóstki mieli ją na sobie. Jasne oczy były otwarte, choć szkliste. Miał skórę zdartą z kostek palców i oddychał płytko. Spod krzaczastych brwi przyglądał się ptakom, wyjadającym oczy zabitych. Nie przypuszczam, żeby mnie zauważył.

Naciągnąłem kaptur i spuściłem głowę, by ukryć twarz. Podszedłem bliżej. Znałem go kiedyś. Albo kogoś bardzo podobnego.

Jego miecz drgnął; ostrze uniosło się, gdy się zbliżyłem.

Jestem przyjacielempowiedziałem.Czy chcesz trochę wody?

Zawahał się, lecz skinął głową.

Tak.

Podałem mu otwartą manierkę. Łyknął, zakrztusił się i wypił jeszcze trochę.

Dzięki ci, paniepowiedział, oddając naczynie. Żałuję tylko, że to nie mocniejszy trunek. Niech diabli wezmą to cięcie!

Mam i mocniejszy. Czy jesteś pewien. że dasz sobie z nim radę?

Wyciągnął rękę, a ja odkorkowałem i podałem mu niedużą flaszkę. Krztusił się chyba ze dwadzieścia sekund po jednym łyku tego, co zwykł pijać Jopin. Potem uśmiechnął się lewą częścią ust i mrugnął.

Dużo lepiejoświadczył.Czy mogę wylać kropelkę na swoją ranę? Nie znoszę marnowania dobrej whisky, ale...

Wylej wszystko, jeżeli musisz. Ręce masz jednak niezbyt pewne. Może lepiej ja poleję.

Kiwnął głową, a ja rozpiąłem mu kurtkę i rozciąłem sztyletem koszulę, by odsłonić cięcie. Wyglądało brzydko. Biegło do samych pleców, parę cali nad biodrem. Były też inne, mniej groźne draśnięcia na rękach, piersi i ramionach. Z dużej rany lała się krew, więc wysuszyłem ją trochę i oczyściłem swoją chustką.

W porządkuoświadczyłem.A teraz zaciśnij zęby i nie patrz tutaj.

Polałem. Skoczył w paroksyzmie bólu, a potem drżał już tylko. Nie krzyknął. Zresztą nie sądziłem, że będzie krzyczał. Złożyłem chustkę i przycisnąłem do rany. Przywiązałem ją długim pasem, oddartym od dołu mojego płaszcza.

Napijesz się jeszcze?spytałem.

Wodyodparł.Obawiam się, że teraz muszę się przespać.

Łyknął trochę, zaraz głowa mu opadła i broda wsparła się na piersi. Zasnął. Przykryłem go płaszczami zabitych, a jeden podłożyłem mu pod głowę.

Później usiadłem przy nim i obserwowałem piękne czarne ptaki.

 

Nie rozpoznał mnie. Ale, w końcu, któż by rozpoznał? Gdybym powiedział, kim jestem, okazałoby się może, że mnie zna. Ten ranny mężczyzna i ja nigdy się naprawdę nie spotkaliśmy. A jednak, w pewnym sensie, byliśmy znajomymi.

Szedłem przez Cień i szukałem miejsca. Bardzo szczególnego miejsca. Kiedyś zostało zniszczone, lecz ja miałem moc odtworzenia go. Amber bowiem rzuca nieskończenie wiele Cieni, a dziecię Amberu może je przemierzaći to właśnie było moim dziedzictwem. Jeśli macie ochotę, możecie nazwać te Cienie światami równoległymi, jeśli chceciewszechświatami alternatywnymi, jeśli wolicietworami zwichrowanego umysłu. Ja nazywam je Cieniami, jak wszyscy, którzy mają moc chodzenia wśród nich. Wybieramy jakąś możliwość i idziemy, póki nie dotrzemy do niej. W pewnym sensie więc stwarzamy ją. I na razie przy tym pozostańmy.

W łodzi rozpocząłem wędrówkę do Avalonu.

Mieszkałem tam całe wieki temu. To długa, złożona, bolesna i pełna chwały opowieść. Być może później do niej powrócę. O ile pożyję wystarczająco długo.

Szedłem do mojego Avalonu, gdy spotkałem rannego rycerza i sześciu zabitych. Gdybym zdecydował się iść dalej, dotarłbym może do miejsca, gdzie leżało sześciu zabitych, a rycerz stał nawet nie draśnięty... albo gdzieś, gdzie on leżał martwy, a oni śmiali się nad jego ciałem. Niektórzy powiedzieliby, że to bez znaczenia, gdyż wszystkie te sytuacje są możliwe, a więc wszystkie istnieją gdzieś w Cieniu.

Żadne z moich braci i sióstrmoże z wyjątkiem Gerarda i Benedyktanawet by się nie obejrzało. Ja jednak zrobiłem się jakby trochę miękki. Nie zawsze byłem taki, lecz być może Cień-Ziemia, gdzie spędziłem tak wiele lat, złagodził nieco mój charakter. A może pobyt w lochach Amberu uświadomił mi wartość ludzkiego cierpienia. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że nie mogłem zostawić rannego, w którym poznałem kogoś, kto kiedyś był mi przyjacielem. Gdybym szepnął mu do ucha swoje imię, usłyszałbym może, jak mnie przeklina. A na pewno usłyszałbym opowieść o klęsce.

Dobrze więc, spłacę przynajmniej część ceny: postawię go na nogi, a potem się urwę. Nie stanie się nic złego, a może coś dobrego wyniknie dla tego Cienia.

Siedziałem i obserwowałem go, póki, po kilku godzinach, nie obudził się.

Witajpowiedziałem otwierając manierkę.Napijesz się?

Dziękiwyciągnął rękę.Wybaczrzekł oddając mi naczynieże się nie przedstawiłem. Nie byłem w nastroju...

Znam cięprzerwałem.Nazywaj mnie Corey.

Spojrzał, jakby chciał powiedzieć: Corey skąd?, ale zmienił zdanie i skinął głową.

Dobrze więc, sir Coreyuchyba zmalałem w jego oczach.Pragnę ci podziękować.

Najlepszym podziękowaniem jest to, że wyglądasz lepiejrzekłem.Chcesz coś zjeść?

Tak, bardzo.

Mam tu trochę suszonego mięsa i chleb, który mógłby być świeższystwierdziłem.I jeszcze spory kawał sera. Jedz, ile chcesz.

Podałem mu jedzenie.

A ty, sir Coreyu?spytał.

Jadłem już, kiedy spałeś.

Spojrzał na mnie znacząco i uśmiechnął się.

Załatwiłeś wszystkich sześciu całkiem sam?zapytałem.

Kiwnął głową.

Niezła robota! I co ja teraz z tobą zrobię?

Próbował spojrzeć mi w twarz, ale bez rezultatu.

Nie rozumiemstwierdził.

Dokąd zmierzasz?

Mam przyjaciółwyjaśnił.Jakieś pięć lig stąd na północ. Szedłem tam, kiedy to się stało. I wątpię, czy jakikolwiek człowiek, a...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin