Robski Oksana - Szczęście nadejdzie jutro.doc

(3025 KB) Pobierz





  

 

    O K S A N A

ROBSKI

 

 

SZCZĘŚCIE

NADEJDZIE JUTRO

 

Przełożyła KatarzynA Maria Janowska

Wydawnictwo Literackie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszechświat zrodził się z ironii, a ludzkość jest tylko jednym z jej uśmieszków.

Romain Gary


 

 

 

 

 

 

 

]

Zrobiłam dwie grube kreski i Katia z hałasem wciąg­nęła do nosa jedną z nich, jak pracujący na naj­wyższych obrotach odkurzacz Rowenta. Podała mi zwiniętą w rulonik studolarówkę.

— Cola się skończyła — powiedziała.

W poszukiwaniu nowej butelki sięgnęłam pod kanapę. Katia z przejęciem opowiadała o swoim spotkaniu z Mickeyem Rourke na Florydzie — dzie­sięć lat temu.

Coli pod kanapą nie było, więc zaczęłam szu­kać jej pod fotelem i w biurku. Już od dawna trzy­małam wszystko co niezbędne w gabinecie, żeby nie spotykać w korytarzu gosposi albo nauczycieli Artioma.

7


Butelkę znalazłam na parapecie. Rozsunęłam szeleszczące, ciężkie zasłony i ze zdziwieniem spo­strzegłam, że się rozwidnia.

              Która godzina? — spytałam raczej siebie niż
Katię.

Katia zmrużyła oczy jak oślepiony słońcem wampir.

              Zasłoń. Widzisz, że już jest rano.
Zegar wskazywał czwartą.
Nalałam coli do wysokich szklanek.

Nie spałyśmy już trzeci albo czwarty dzień z rzę­du. Katia twierdziła, że jej rekord to siedem dni.

        Jest czwarta — uściśliłam.

        Koks się skończył. Jedziemy do Maszki?

        Nie, chodźmy spać.

              Najpierw jeszcze po kresce, dopiero potem
— spać.

Drzwi do gabinetu uchyliły się, wpuszczając tro­chę dziennego światła, po czym ukazała się w nich jasnowłosa główka Artioma.

              Mamuś, brzuch mnie boli — wyjęczał z nie­
ruchomym wyrazem twarzy.

              Idź do łóżka i poleź sobie, dobrze?
„Pewnie się czymś struł w szkole" — pomyś­lałam.

Wróciłam do Mickeya Rourke.

        Super by było uciąć sobie z nim romans.

        Coś ty, on jest teraz okropny. Wcale by ci się nie spodobał.

W końcu jednak poszłyśmy spać. Nie żeby nam się chciało, po prostu trzeba dbać o zdrowie.

8


Wzięłam pod język validol. To był mój sposób na bezsenność.

Katia położyła się w gabinecie.

Szczelnie zasłoniłam okno w sypialni i wlazłam pod miękkie puchowe kołdry.

Zamknęłam oczy.

Validol nie działał.

Mój mózg pracował jak perpetuum mobile do produkcji myśli. Rozrastały się do takich rozmiarów, że zajmowały całą wolną przestrzeń mojego pokoju. Właśnie za to nienawidziłam koksu.

Myślałam o Mickeyu Rourke. O jego głupiej ope­racji plastycznej.

Wzięłam pod język następną tabletkę validolu i popiłam walerianą.

Podobno niektórym dobrze robi joint przed snem. Ale ja nie znoszę palić.

Drzwi skrzypnęły i do sypialni ostrożnie wsunął się Artiom.

              Mamuś...

Miałam wrażenie, że właśnie zasnęłam i zostałam obudzona.

        Co, kochanie?

        Brzuch mnie boli.

        Poproś Tamarę, żeby ci dała no-spę, a ja się jeszcze zdrzemnę, zgoda?

        Uhm.

Starałam się zrelaksować i o niczym nie myśleć.

Mój mózg samodzielnie, moimi słowami i moim głosem, kontynuował monolog o życiu z gwiazdami Hollywood.

9


Sięgnęłam po środek ostateczny. Wyobraziłam sobie, że jestem maleńka i siedzę we własnej gło­wie. W rękach mam ogromną miotłę. Metodycznie, z lewa na prawo, zmiatam swoje myśli.

Najważniejsze, żeby się nie rozpraszać.

Jeśli miotłą macha się energicznie — szur, szur — to myśli nie nadążają z formowaniem się w słowa. Szsz-szur, sz-szsz-szur...

Obudziłam się, bo ktoś mocno szarpał mnie za ramię.

Artiom. Z dorosłą rozpaczą malującą się na dzie­cięcej twarzy.

              Mamusiu, proszę cię, wezwij pogotowie, źle
się czuję.

Pogotowie przyjechało po dwudziestu minutach.
Była szósta rano. Zmęczone twarze o życzliwych
spojrzeniach. Od razu postawili diagnozę: ropne
zapalenie otrzewnej.             

Artiom bez przerwy płakał, kiedy szykowałam go do szpitala.

              Przyjedziesz do mnie? Zadzwonisz do taty?
W karetce wzięłam go na kolana.

              Nie bój się, skarbie, wszystko będzie dobrze.
Tata już jutro wraca. Od razu do ciebie przyje­dziemy.

W Centralnym Szpitalu Klinicznym na Alejach Miczurinskich przydzielono mu pokój z prysznicem i ubikacją. Na wąskiej półeczce rozłożyłam rzeczy Artioma. Wystrój sal szpitalnych to szczególna dzie­dzina wnętrzarskiego designu. Mogłaby z tego wyjść niezła sesja fotograficzna. Choćby w „Elle Decoration". Okraszona ludźmi w gipsie i pod kroplówką.

10


Operacja się udała.

Z brzucha Artioma sterczała krótka brązowa rur­ka. Kiedy ją zobaczyłam, łzy same napłynęły mi do oczu.

Katia wciąż spała w gabinecie Romy. Usiadłam na podłodze obok niej i objęłam kolana rękami.

Zmusiłam się do płaczu.

Z jakiegoś powodu zdawało mi się, że dopóki płaczę, zachowuję się tak, jak przystoi dobrej matce. I że nie mam sobie nic do zarzucenia. A Artiom nie ma powodu, żeby się na mnie gniewać.

         Co z tobą? — poruszyła się na kanapie Katia.

         Zadzwoń do Rambo. Niech przywiezie koks — poprosiłam przez łzy.

Katia posłusznie gdzieś spod poduszki wydobyła komórkę.

              Rambo? To ja. U Oli. Przywieź nam koko-dżambo. Ile? — spytała mnie ruchem warg.

Wzruszyłam ramionami.

         Przywieź dwa. Czekamy — zadysponowała. Zwróciła się do mnie: — Co się stało?

         Artiom jest w szpitalu. Miał operację. Rop­ne zapalenie otrzewnej. To ja jestem wszystkiemu winna!

Ryczałam w głos na jej ramieniu.

         Dlaczego ty? — zdziwiła się.

         Przecież wczoraj mówił, że go boli brzuch. A ja go wysłałam po no-spę.

         W końcu nie jesteś lekarzem...

         Ale jestem matką!

11


Katia pogłaskała mnie po głowie i uniosła panel z klawiaturą w swojej komórce. Panasonic G70. Bar­dzo praktyczny model. Między baterią a klawiszami jest miejsce na małą torebeczkę. Żelazny zapas.

— Trzymałam to na czarną godzinę — wyjaśniła i wysypała na stół garstkę śnieżnobiałych krysz­tałków.

Ten gest tylko utwierdził mnie w przekonaniu o powadze wydarzeń dzisiejszego ranka. Zapłaka­łam ze zdwojoną energią, a moje łzy wydały mi się czyste i wzniosłe.

Nadszedł dzień powrotu Romy.

Kierowca wyjechał po niego na lotnisko.

Wstałam, kiedy zadzwonił budzik. O drugiej po południu.

Ubrałam się i długo malowałam rzęsy przed lus­trem.

Gosposia, Tamara, nalała do słoika rosołu z kury i zapakowała w folię aluminiową kotlety na parze.

Zdjęłam z półki kilka ulubionych filmów Artioma. Włożyłam je do torby razem z bielizną na zmia­nę, piżamą i spodniami od dresu z białym napisem „Don't worry, America".

Romy nadal nie było.

W Centralnym Szpitalu Klinicznym są sztywne przepisy dotyczące odwiedzin. Po piątej już nie wpuszczają.

Był kwadrans po trzeciej.

„Pewnie utknęli w korku" — pomyślałam, przy­glądając się swojemu odbiciu w lustrze. Romę na pewno wzruszy wychudła twarz matki, która ma syna w szpitalu.

12


              Czemu jeszcze nie ma Romy? — zaniepo­koiła się Tamara. — Nie możecie się spóźnić do szpitala.

Wystukałam numer komórki męża. Odebrał kierowca.

        Gdzie jest Roma? — spytałam z rozdrażnie­niem.

        Zostawił mi swój telefon — zameldował kie­rowca — i poszedł do Artioma.

To mnie zbiło z tropu.

        Jest w szpitalu?

        No, tak.

A więc nie zadał sobie trudu, żeby mnie za­brać, tylko pojechał do Artioma prosto z lotniska. Z wściekłością rzuciłam słuchawkę.

Złapałam torbę i słoik. Jeśli się pośpieszę, to zdążę.

Co za świnia. W swoim numerze popisowym.

Oddzwonił po kilku minutach.

Nie przebierałam w słowach. Wrzeszczałam, jak to się między nami utarło przez ostatnie pół roku.

              Mogłeś chociaż zadzwonić! Czekałam na cie­bie jak ta idiotka! Jeszcze się spóźnię, a mam ubranie
i jedzenie dla dziecka!

Zgodnie z tradycją naszego dziesięcioletniego pożycia Roma pozostawał niewzruszony.

              Nie martw się, zdążysz. Ktoś dzwoni na dru­giej linii, zobaczymy się wieczorem.

Sygnał przerwanej rozmowy.

Smutny Artiom bezmyślnie przełączał kanały wie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin