Studniarek Michał- Herbata z kwiatem paproci.pdf

(1131 KB) Pobierz
MICHA£ STUDNIAREK
MICHAŁ STUDNIAREK
Herbata z kwiatem paproci
1
 
Rozdział pierwszy
Zachciało mi się napić dobrej herbaty.
Zwykle nim zaparzę kupiony w sklepie susz, wyciągam z niego wszystkie obce dodatki.
Najczęściej są to kawałki siana, czasem dziwne polepszacze, o których producent zapomniał
napisać na opakowaniu; raz trafiłem nawet na coś, co wyglądało jak zmielona zapałka. Dlatego
od czasu do czasu odwiedzam miejsca, gdzie jestem pewien, iż podadzą mi napar z prawdziwych,
suszonych liści herbacianych z naturalnymi dodatkami. Nie jest to tania przyjemność, toteż kiedy
tylko MediaGruppe GmbH Polska przelała na moje konto honorarium za artykuł do „Przeglądu
Tygodnia”, skierowałem kroki do herbaciarni.
„Piąta” mieściła się na Starówce, w jednej z bocznych uliczek odchodzących od starannie
utrzymanego, pilnowanego przez ochronę Rynku. Jak wszystkie uliczki na Starówce i ta
sponsorowana była przez korporację, w tym przypadku SolFoods Polska. Niestety, chyba gdzieś
sześć miesięcy temu Pepsico dokonało ich wrogiego przejęcia i obecnie firma miała inne wydatki
niż łożenie na zabytki. Dlatego też stojące przy niej domy, co prawda niedawno odremontowane,
już zaczynały tracić na wyglądzie. Gdzieniegdzie widziałem świeże graffiti, którego nie było za
co zamalować, a w załamaniach muru tu i ówdzie stały butelki po tanim winie. Spacerowiczów
też kręciło się mniej… wszystko wracało do stanu sprzed dwudziestu lat.
O tym, że w kamienicy znajdował się jakiś lokal, świadczyła tylko niewielka, umocowana obok
bramy drewniana tabliczka z wypaloną lutownicą nazwą, poniżej wisiała plakietka z
przekreślonym wideofonem. Chyba właśnie dzięki brakowi wyraźnej reklamy „Piąta” zachowała
jeszcze swój klimat i nie stała się kolejnym lokalem dla korpów. Oni woleli położony dalej,
niemal przy samym Rynku, bar tlenowy. Jedna taka parka, hiperwentylowana na wesoło,
opuszczała właśnie jego progi.
Już na schodach do piwnicy poczułem zapach kilku gatunków suszonych herbacianych liści.
Zaraz potem usłyszałem pierwsze dźwięki reggae, wreszcie wyszedłem wprost na bar.
W ceglanej piwnicy światło było przyćmione: paliły się świece stojące w niszach, na półkach i
pniakach pełniących tutaj funkcję stolików; nieliczne żarówki osłonięto abażurami z
usztywnionego lnu. Na ścianach, zamiast porcelanowych masek, które zapamiętałem z
poprzedniej wizyty, wisiały teraz wielkoformatowe fotografie z Himalajów. Oczywiście
wszystkie miejsca były zajęte przez czulące się i zagadane pary.
— Cześć, Adaś! — Iga, szefowa lokalu, pomachała mi ręką zza kontuaru. Od naszego
ostatniego spotkania jej dredy znacznie urosły i zmieniły kolor: ich jaskrawy pomarańcz
kontrastował z błękitem spranego jeansowego kompletu. — Co słychać?
Podszedłem i cmoknąłem ją w policzek, niemal dusząc się wonią hinduskich perfum.
Jestem bogaczem, zapłacono mi.
Świetnie! Znajdź sobie miejsce w drugiej sali, zaraz ktoś do ciebie przyjdzie.
Przemknąłem do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie stały krzesła i stoły, również wykonane z
prawdziwego drewna. Tutaj było pusto: pod jedną ścianą siedziała tylko mała grupka studentów i
chudy, elegancko ubrany dziadek z namaszczeniem nalewający sobie którąś z zielonych herbat
— poznałem po podgrzewanym orientalnym czajniczku i kamionkowej czarce. Nim jeszcze
wybrałem stolik, już pojawiła się dziewczyna z wydrukowanym na welinie menu. Słowo
„kelnerka” nie pasowało do tutejszej obsługi: były to przede wszystkim artystki, które z
prowadzenia herbaciarni uczyniły źródło stałego dochodu. Oprócz podawania herbaty
udostępniały swoim kolegom po fachu ściany i nisze na prezentacje rozmaitych dzieł. Sądząc po
tym, jak często zmieniała się ekspozycja, chętnych nie brakowało.
2
 
Wybrałem sobie stolik w rogu i usiadłem tak, aby mieć na oku całą salę. Nie wiem, skąd wziął mi
się taki nawyk; może podświadomie wolałem mieć zabezpieczone tyły, a może po prostu
chciałem oprzeć się o prawdziwe cegły z szesnastego czy siedemnastego wieku. W porównaniu z
siedemdziesięcioletnimi „zabytkami” nad głową dawały miłe poczucie autentyzmu. Dotknąłem
chropawej powierzchni jednej z nich. Nasiąkały historią tak, jak my nasiąkamy wiadomościami.
Chciałbym kiedyś zobaczyć, czego były świadkami.
Dziewczyna wróciła, a ja zdałem sobie sprawę, że nie wiem jeszcze, co zamówić. Chwyciłem się
pierwszej myśli, która przyszła mi do głowy.
— Kiedy byłem tu ostatni raz, podano mi złocisty napar, ale nie pamiętam nazwy. Chyba
owocowy, miał cierpko—słodki smak i nutę jakiegoś dziwnego zapachu… nawet nie wiem, do
czego go porównać…
Wysłuchała mnie z uśmiechem, powiedziała, że w razie czego zapyta Igę, i odeszła. Nie byłem
pewien, czy zrozumiała, o co mi chodziło, jednak ufałem jej znajomości rzeczy. Na tym się nigdy
nie zawiodłem. Tutaj wszystko było tak prawdziwe, jak tylko się dało: prawdziwe zabytkowe
cegły, czysta woda dowożona Bóg wie skąd, herbata bez sztucznych domieszek, wiekowe
filiżanki pochodzące z różnych kompletów, lecz zawsze wykonane z porcelany lub glinki, reggae
z czasów, kiedy Bob Marley wybijał zęby rówieśnikom w Kingston, czasem dziwna muzyka z
zapadłego kąta świata wykonywana na zapomnianych instrumentach… Nawet dziewczyny nie
nosiły wyszukanych wszczepów, jeśli nie liczyć ruchomych tatuaży i podskórnych atomowych
zegarków. To miejsce wydawało się żywcem przeniesione z pełnych optymizmu lat
dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia. Uspokajało, pozwalało zebrać myśli. Znajdowałem się z
dala od korporacyjnych wieżowców w centrum, od tłumów przewalających się w ciepły
czerwcowy wieczór szlakiem od placu Zamkowego do Barbakanu. Czas przestawał gnać jak
oszalały, myśli zwalniały, płynęły leniwiej. Zresztą nie sposób było się spieszyć w miejscu, gdzie
parzenie herbaty zajmuje co najmniej kwadrans. Przestawałem zastanawiać się nad tym, co
przeanalizować w następnym artykule. Jeszcze się nie zdarzyło, abym nie wyszedł stąd bez
niezłego pomysłu, zwykle zapisanego na serwetce. Nie ośmieliłbym się wyciągnąć tutaj swego
palmtopa—telefonu. Sięgnąłem do kieszeni i wyłączyłem go, aby pozbyć się pokusy.
Usłyszałem czyjeś kroki, poczułem duszący zapach perfum.
— Głupia sprawa. — Iga nachyliła się ku mnie tak głęboko, że mogłem odczytać markę jej
orzechowych soczewek. Zresztą kusiło mnie, aby rzucić okiem również odrobinę niżej. — Kiedy
byłeś tu ostatnio, zaszła mała pomyłka, otworzyłyśmy nie tę puszkę, co trzeba, i dostałeś cudzą
herbatę…
Rzeczywiście, głupia sprawa. Jedną z cech „Piątej” było przygotowywanie specjalnych
kompozycji na życzenie klienta. Wystarczyło przyjść, powiedzieć, jakiego smaku i aromatu się
oczekuje, a dziewczyny w dwadzieścia minut potrafiły przyrządzić żądaną mieszankę. Stała ona
potem na półce w niewielkiej puszce i czekała na chwilę, kiedy właściciel pojawi się i zażyczy
sobie własnej herbaty. Taką puszkę można było otworzyć tylko w obecności klienta i za jego
zgodą. Owszem, trochę to snobistyczne… ale skoro firma nie zarabiała na korpach, musiała
zarabiać na snobach.
Zdarza się… — Wzruszyłem ramionami. — Jeżeli ktoś nie do— smaczył jej maryśką czy amfą,
nie ma problemu. Swoją drogą szkoda, bo smakowała wyśmienicie. Mam nadzieję, że klient się
nie zorientował?
Nie, nie ma obawy… — Iga machnęła ręką. — Na pocieszenie powiem ci, że kobieta, która ją
zamówiła, przychodzi tu co czwar tek. Zagadaj ją, może zgodzi się udostępnić ci recepturę. Co
podać w zamian?
Bo ja wiem… zdaję się na ciebie. Na pewno przez ostatnie trzy miesiące wymyśliłyście coś
3
 
nowego.
Iga uśmiechnęła się lekko i odeszła. Wiedziałem, że przyniesie coś ekstra, nawet jeśli w
pierwszej chwili nie będzie to
wydawało się zdatne do picia. Do dziś pamiętam, jak uraczyła mnie kiedyś tybetańską herbatą z
masłem — mój żołądek jeszcze wzdragał się na to wspomnienie. Prywatna herbata… nie wiem,
kim była kobieta, która ją zamówiła, ale dziewczyny odwaliły kawał dobrej roboty; zresztą ona
sama też musiała mieć nie byle jakie poczucie smaku, żeby wpaść na pomysł takiej kompozycji.
Mimo iż od mojej ostatniej wizyty tutaj upłynęło naprawdę dużo czasu, wciąż pamiętałem ten
smak. Cierpko—słodki… bardzo popularne połączenie, które tym razem miało w sobie coś
niepowtarzalnego. Nutę, której nie dało się porównać z niczym innym.
Iga wróciła równo dziesięć minut później, niosąc fajansowy dzbanuszek i porcelanową filiżankę
art deco z niebieskim paskiem na krawędzi. Starszy pan przy sąsiednim stoliku zatrzymał ją na
chwilę, powiedział coś, szefowa skinęła głową i podeszła do mnie.
— Cejlońska mieszanka kwiatowa — wyjaśniła. — Daj jej jeszcze pięć minut i pij. Potem
powiesz nam, co sądzisz o takim zestawie. A tak przy okazji… sądzę, że w sprawie mieszanki
mógłbyś dogadać się z dziadkiem przy tamtym stoliku. Też ją kiedyś dostał. To kulturalny
starszy pan, znawca herbaty, przychodzi tu jeszcze dłużej niż ty; o ile się orientuję — nie pedał.
Zerknąłem na niego. Był wysoki i wysuszony, a jego granatowy garnitur z wiśniowym fularem
wydawał się również mieć swoje lata. Gładko ogolone obwisłe policzki, porządnie przycięte i
zaczesane w staromodny przedziałek włosy — ot, inteligent na emeryturze.
— Dawaj go — poleciłem Idze, niby od niechcenia rozkłada jąc w zasięgu dłoni serwetkę.
Przypomniałem sobie najbardziej wredne pytania, które zapamiętałem z udzielanych ostatnio
„Prze glądowi Tygodnia” wywiadów; w końcu redakcję codziennie odwiedzał przynajmniej
jeden głoszący rozmaite teorie czubek. Niektóre oszołomy zmywały się ośmieszone dwoma,
trzema od powiednio dobranymi pytaniami, innych ochrona znała już po imieniu i nie
wpuszczała do środka. Jeśli uda mi się pociągnąć dziadka za język, być może przyda się komuś
artykuł. Emeryt — pasjonat prawdziwej herbaty…
Iga podeszła do niego, powiedziała coś, a kiedy dziadek już szedł w moim kierunku, zaniosła za
nim dzbanek i czarkę. Ha, znawca cieszy się tu specjalnymi względami.
— Dobry wieczór. Najmocniej przepraszam, że ośmielam się zakłócać panu tę chwilę
spokoju…
Przez dłuższą chwilę milczałem zakłopotany, starając się dobrać odpowiednie słowa. Cholera,
dawno nie słyszałem takiego stylu wypowiedzi. To nie był język ulicy ani taki, którym
posługiwałem się na co dzień, nie wspominając już o rzeczowo—wyjaśniającym stylu, którym
musiałem pisać. Starszy pan uznał widać tę ciszę za wyraz zakłopotania, bo dodał szybko:
Widzi pan, ja również miałem tego pecha… a może szczęście… że padłem ofiarą identycznej
pomyłki…
Rozumiem… — wydukałem wreszcie. — Ale dlaczego sądzi pan, że piliśmy tę samą mieszankę?
Będę szczery: skojarzyłem po opisie, który podał pan obsłu dze. Przepraszam, że
podsłuchiwałem rzeczy, które nie były prze znaczone dla moich uszu. Na swoje
usprawiedliwienie mogę tylko rzec, że herbata to moja jedyna pasja i oddaję się jej całkowicie.
Od czasu owej tak przyjemnej w skutkach pomyłki, to jest od dobrych trzech tygodni, na
podstawie własnych wrażeń i doświadczenia staram się ustalić skład tej mieszanki…
Ha, faktycznie, koneser!
Bez przesady, mówiłem dość głośno… a czy nie byłoby jednak łatwiej spytać właścicielkę
mieszanki?
Owszem, można i to zaryzykować — uśmiechnął się tamten. Jak na swój wiek miał albo
4
 
nieprawdopodobnie zdrowe zęby, albo dobre protezy; obstawiałem raczej to drugie. — A przy
okazji postanowiłem sprawdzić swoje umiejętności, potem porównam wyniki z informacjami
otrzymanymi od właścicielki i zobaczę, jak bardzo się pomyliłem.
Mój rozmówca wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki tani notes i jednorazowy długopis.
— Udało mi się ustalić większość składników. Jeśli pan pozwoli, przeczytam moje
obserwacje i wnioski, dzięki temu łatwo do wiemy się, czy mówimy o tym samym naparze.
Nie odmówiłem. Facet wyglądał na ciekawy przypadek.
— Jasny napar, smak, w którym zachowano doskonałą równo wagę między naturalną
goryczą herbacianego garbnika a słody czą dodatków, poza tym oryginalna, trudna do określenia
nutka smakowa, coś podobnego do…
Przez chwilę siedziałem otępiały, podczas gdy starszy pan bombardował mnie niezliczonymi
szczegółami, o których nie miałem nawet zielonego pojęcia. Jego wiedza była doprawdy
imponująca.
— …pierwsza filiżanka relaksująca, następne pobudzające…
— Dość. — Uniosłem dłonie. — Zgadza się, co do joty. Koneser uśmiechnął się lekko i
schował notes.
— Właścicielka lokalu podała mi nazwisko zleceniodawczyni: Goplana Mroziewicz.
Podobno ma dziś wieczór zaszczycić to miej sce swoją obecnością.
Mroziewicz… to nazwisko nie było mi obce. Właścicielka niewielkiej, ale dość znanej galerii w
Hyatcie. Miała ponoć oko do wyłapywania dobrych artystów, paru moich znajomych bywało
nawet u niej na wernisażach.
— Owszem, mnie również powiedziano coś takiego.
— Zatem może zaczekamy na nią razem i poprosimy o przepis? Pomysł był z pewnością
ciekawy, jednak realizacja nastręczała pewnych trudności. Biorąc pod uwagę sporą liczbę
drogich składników, należało przypuszczać, że była to osoba dość bogata, a jako właścicielka
galerii pewnie też ekscentryczna. Jeśli Koneser powie babie, w jaki sposób dowiedzieliśmy się o
jej mieszance, ta na sto procent obrazi się na lokal i Iga straci dobrą klientkę. Trzeba będzie
wziąć inicjatywę w swoje ręce i zagadać, zanim dziadek coś chlapnie.
Prawdę powiedziawszy, nie sądzę, aby owej pani należało mó wić, skąd dowiedzieliśmy się o jej
mieszance — odezwał się niespo dziewanie Koneser, nalewając sobie kolejną filiżankę. — Może
po prostu usłyszeliśmy o jej wyjątkowych zaletach?
Owszem — odparłem, nieco zaskoczony. Czytał mi w my ślach, czy co? — Mógł nas także
zalecieć zapach, kiedy obsługa sprawdzała, czy już nie zwietrzała. Zapytani, powiedzieli nam,
czyje to…
Przez następny kwadrans rozmawialiśmy wyłącznie o herbacie. Wiedza starszego pana okazała
się ogromna. On naprawdę poświęcał jej każdą wolną chwilę. Doskonała osoba na krótki,
niezobowiązujący wywiad…
Iga zajrzała do naszej sali, wychwyciła moje spojrzenie i lekko machnęła głową w stronę wejścia.
Kobieta, którą ujrzałem w chwilę potem, mogła mieć koło pięćdziesiątki. Kilkanaście lat temu na
jej widok faceci musieli rozbijać samochody na latarniach; zachowała wspaniałą, smukłą
sylwetkę i piękne, regularne rysy twarzy. Długie brązowe włosy oraz dopasowana kolorem
jedwabna apaszka skutecznie osłaniały szyję, na której można już było dostrzec pierwsze
zmarszczki. Widać było, że dysponuje dwoma najcenniejszymi dziś rzeczami: pieniędzmi i
czasem. Lekkie brązowe poncho spięte srebrną broszą w kształcie kaczeńca, stanowiące komplet
spodnie z szerokimi nogawkami i elegancka biała bluzka musiały kosztować sporo eurosów, a
należyta pielęgnacja takiej fryzury zajmowała pewnie godzinę dziennie. Nie bez powodu
większość pracujących obcina się krótko lub goli głowę na łyso. Zaraz za nią weszło dwóch
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin