Thomas Berger - Wielka draka.pdf

(674 KB) Pobierz
253051162 UNPDF
Thomas Berger
WIELKA DRAKA
Tłumaczył Wiesław Marcysiak
ZYSK I S-KA
WYDAWNICTWO
Tytuł oryginału THE FEUD
Copyright © 1983 by Thomas Berger Copyright © 1996 for the Polish
translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-
Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Redaktor serii Tadeusz Zysk
Redaktor Aleksandra Wójcik
Wydanie I ISBN 83-7150-108-0
Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.c.
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
fax 526-326
Dział handlowy tel./fax 532-751 Redakcja tel. 532-767
Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin
Thomas Berger jest autorem tak głośnych powieści jak: Mały wielki
człowiek, Czyli nigdzie, Who is Teddy Villanova? oraz cyklu o Re-
inharcie (Crazy in Berlin, Reinhart in Love, Vital Parts, Reinhart 's
Womeń). Krytyka literacka określiła go mianem „najdowcipniejsze-go i
najbardziej eleganckiego" pisarza amerykańskiego. Berger na kartach
swych powieści stworzył unikatowy świat, zabarwiony ironią, pełen
komizmu, świat widziany w krzywym zwierciadle. Berger to pisarz o
wspaniałym poczuciu humoru, wyostrzonym wzroku, który postrzega
rzeczywistość na sposób „bergerow-ski". Dzięki indywidualnemu stylowi
nieodparcie przyciąga czytelników zdumionych i zarazem rozkochanych w
jego prozie.
W powieści Wielka draka w perfekcyjny niemal sposób oddał atmosferę i
ducha amerykańskich miasteczek lat trzydziestych, kreując niezapomniane
postacie.
Dla Micka Mooneya
Rozdział 1
Pewnego sobotniego ranka w połowie października Dolf Beeler, krzepki
brygadzista z brzuchem piwosza, pracujący w fabryce w Millville, lecz
zamieszkały w pobliskim miasteczku Hornbeck, tudał się do Składu
Artykułów Metalowych Buda, by zakupić rozpuszczalnik oraz wiórki
metalowe potrzebne do zdrapania kilku warstw politury z toaletki,
najprawdopodobniej wykonanej z litego drewna orzechowego. Kilka lat
temu, w chwili wylewności po dobrym posiłku, Dolf obiecał żonie, że
odnowi toaletkę już nazajutrz wieczorem. Niezbyt pospieszne spełnianie
obietnic było dla niego dość typowe, chociaż jednocześnie, co
charakterystyczne, nie zapominał o danym słowie ani nie rezygnował z
przyrzeczenia i w końcu spełniał je, mężem bowiem był dobrym, a
człowiekiem miłym i dlatego jego żona — imieniem Bobby, od Roberty
— nie naprzykrzała mu się w tej sprawie ani w żadnej innej.
— Rozpuszczalnik — odezwał się na zapleczu składu kościsty chłopak w
wieku licealnym. — Chce pan ćwiartkę czy połówkę?
Dolf przez chwilę przeżuwał nie zapalone cygaro. Nigdy w życiu nie
zdzierał lakieru z mebla, więc nie miał pojęcia, ile rozpuszczalnika
potrzebuje. Jakiś rodzaj dumy nie pozwalał mu zapytać pryszczatego
pacholęcia. Wolałby już, aby obsługiwał go starszy mężczyzna, który stał
przy drugim końcu lady, najprawdopodobniej Bud ze sklepowego szyldu,
jednakże ów zajęty był rozmową ze szczupłym
jegomościem o bladej twarzy, którego tytułował —jak Dolf słyszał na
własne uszy — „reverend", czyli „wielebny".
Chociaż Dolf od wielu lat pracował w tym mieście, a mieszkał w
Hornbeck, niecałą milę stąd, nie zawarł bliższych znajomości z
ważniejszymi osobistościami. Nie znał nikogo z duchowieństwa, spośród
oficerów policji, lekarzy, prawników, a także nauczycieli, poza
praktykantką zastępującą kogoś w szkole podstawowej, której mąż
pracował jako jego podwładny w fabryce. Dolf przyjechał dzisiaj do
sklepu w Millville, ponieważ skład materiałów żelaznych w Hornbeck był
zamknięty z powodu niedawno popełnionego samobójstwa przez jego
właściciela, George'a Wiedemeyera, z przyczyn jak dotąd nie znanych.
— Dajże no zerknąć na te puszki — zwrócił się Dolf do chłopaka. —
Wiem, co ćwiartka albo połówka, ale lepiej jak się przyjrzę...
— Pewnie — odparł młodzieniec, który był bystry i szybki w obejściu, co
u młodych osób Dolfowi nigdy się nie podobało; wręcz zakrawało na
bezczelność. — Tylko będę musiał prosić pana o wyrzucenie cygara.
— Nie jest zapalone — powiedział przez zęby Dolf. Uprzednio, kiedy
zastanawiał się nad ilością potrzebnego rozpuszczalnika, wyjął cygaretkę z
ust. Teraz włożył ją z powrotem.
— Cóż — odparł chłopak — fakt, że nie widać dymu, ale rozumie pan...
— To już jest moja sprawa — warknął Dolf. Nie po to przeżył pół wieku,
żeby krytykował go jakiś pryszczaty dzieciuch. — Rób, co do ciebie
należy, i pokaż mi ten rozpuszczalnik.
— Na zapleczu może wybuchnąć pożar. To nie jest mój wymysł. .. —
Tym razem chłopak obruszył się.
— O co chodzi? — zapytał mężczyzna rozmawiający do tej pory z
kaznodzieją, z którym właśnie się pożegnał. Podszedł teraz do Dolfa i
stanął naprzeciw niego z drugiej strony lady.
— Potrzeba mi rozpuszczalnika — rzucił zaczepnie Dolf. — Jak nie
chcecie mi sprzedać, to kupię u konkurencji.
— Synu, czemu pana nie obsłużysz? Toć mamy w magazynie wszystek
rozpuszczalnik, jaki jest na świecie — przemówił z wyrzu-
tem do chłopaka właściciel składu, łysy na czubku głowy, ubrany w kitel,
wełnianą kamizelkę i czarną muszkę.
— Pewno, że mamy — odparł chłopak. — Tylko że w magazynie nie
wolno palić.
— Och! — Łysol zagryzł górną wargę. — Coś mi się zdaje, że chłopak
ma rację — powiedział do Dolfa, chociaż wzrok wbił w blat lady. —
Ubezpieczenie stawia wymóg całkowitego zakazu palenia.
Dolf westchnął ciężko, nie wyjmując cygaretki, która, jak każdy widział,
nie paliła się. Nie był z niego gaduła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin