Powrót z jutra G. Ritchie.pdf

(297 KB) Pobierz
Powrot z jutra.9
GEORGE G. RITCHIE
P O W R Ó T
Z J U T R A
wydane przez
Powrót do Natury
Katolickie publikacje
80-345 Gdaƒsk-Oliwa ul. Pomorska 86/d
tel/fax. (058) 556-33-32
Tytu∏ orygina∏u Return from Tomorrow
Autor: George G. Ritchie i Elizabeth Sherrill
Przet∏umaczy∏: Jerzy ¸atak
117055897.001.png
S ¸ O W O W S T ¢ P N E
Spoglàdajàc wstecz na histori´ i rozwój filozofii, równie dobrze mo˝na by jà okreÊliç jako obsesj´ Êmierci.
Âmierç by∏a i jest zagadnieniem podstawowym i g∏´boko rozwa˝anym przez filozofów. Niech nas wi´c nie dzi-
wi, ˝e jako dwudziestoletni student filozofii by∏em g∏´boko zaintrygowany, kiedy w roku 1965 dowiedzia∏em si´
o cz∏owieku, który przeszed∏ Êmierç klinicznà, dozna∏ nieprawdopodobnych prze˝yç w czasie, kiedy wype∏nia-
no formalnoÊci poÊmiertne i o˝y∏, a˝eby o tym opowiedzieç. Ponadto cz∏owiek ten w czasie, kiedy go po-
zna∏em, by∏ powszechnie szanowanym lekarzem psychiatrii, z odbytà ju˝ czteroletnià praktykà w terapii ogól-
nej. Co wi´cej – by∏ ch´tny do podzielenia si´ prze˝ytymi wra˝eniami. Nie potrzeba przekonywaç, ˝e skwapli-
wie skorzysta∏em z okazji wys∏uchania go, a to, co us∏ysza∏em, wywar∏o na mnie g∏´bokie, niezatarte wra˝e-
nie. Póêniej dowiedzia∏em si´ równie˝ o innych podobnych przypadkach i rozpoczà∏em ich badanie.
Doktor psychiatrii nazywa si´ George Ritchie i w niniejszej ksià˝ce opowiada o doznanych prze˝yciach.
Stanowià one jednà z trzech lub czterech, najwspanialszych i najlepiej udokumentowanych, znanych mi
przypadków “Êmierci”. Prze˝ycia doktora Ritchie i wielu innych, którzy znaleêli si´ w takich samych okolicz-
noÊciach, nasuwajà pytanie, czy rzeczywiÊcie “zmarli”. Je˝eli przyjmie si´ definicj´ Êmierci, która wydaje si´
ca∏kowicie rozsàdna – jako stan organizmu, w którym wznowienie jego funkcji jest niemo˝liwe – to ˝aden
z tych ludzi nie zmar∏. Jakkolwiek ca∏a ta sprawa finalnego diagnozowania Êmierci jest nie wyjaÊniona, w∏a-
Ênie teraz jest wiele kontrowersji wÊród specjalistów. Uwa˝am, ˝e dr Ritchie i jemu podobni zbli˝yli si´ do
Êmierci znacznie bli˝ej ni˝ ca∏a reszta ˝yjàcych ludzi. Choçby z tego jednego powodu, zawsze ch´tnie b´d´
s∏ucha∏ tego, co majà inni do opowiedzenia. Jest te˝ inne pytanie, które odnosi si´ do doznanych prze˝yç,
mianowicie: jaki ona wywar∏a wp∏yw na tych, którym si´ to przyda˝y∏o. Jak to si´ w niniejszej ksià˝ce oka˝e,
w przypadku dr. Ritchie, wydarzenie to mia∏o zasadniczy wp∏yw na jego ˝ycie. Tylko my, którzy ˝yjemy
z nim w bliskiej przyjaêni, mo˝emy prawdziwie oceniç g∏´bi´ dobroci, zrozumienie i trosk´ wyp∏ywajàcà
z mi∏oÊci do drugich, która charakteryzuje tego niezwyk∏ego cz∏owieka.
Z tà uwagà niech mi b´dzie wolno zakoƒczyç przedstawienie mojego przyjaciela George’a. Mam nadzie-
j´, ˝e przez t´ ksià˝k´ równie˝ wy go poznacie i pokochacie, jak uczyni∏a to moja rodzina i ja.
Dr RAYMOND A. MOODY
autor ksià˝ki ˚ycie po ˝yciu
2
 
R OZDZIA¸ I
Przyby∏em do pracy wczeÊniej, jak to zwykle lubi∏em robiç, ˝eby mieç jeszcze par´ spokojnych minut
przed przyjÊciem pierwszego pacjenta. Rozglàda∏em si´ doko∏a po jeszcze zaciemnionym pokoju – biurko,
wygodne krzes∏o, ˝ó∏ta sofa naprzeciw okna. Odczuwa∏em g∏´bokà satysfakcj´ z pracy w charakterze psy-
chiatry. Podczas moich trzynastu lat pracy doktora medycyny cz´sto mia∏em odczucie leczenia tylko cz´Êci
osoby, majàc do czynienia raczej z objawami choroby ni˝ z samà chorobà.
W Szpitalu Pami´ci w Richmond w Virginii, gdzie leczy∏em, nie by∏o czasu, aby bli˝ej poznaç pacjenta.
Nie by∏o czasu, aby wys∏uchaç lub zadaç pytanie, poza formalnymi pytaniami o stan zdrowia pacjenta. To-
te˝, majàc lat czterdzieÊci, podjà∏em studia na nowo. Nie by∏o ∏atwe, zaproponowaç ˝onie opuszczenie
Richmond i przeniesienie si´ do Charlottesville, wypisaç dzieci ze szko∏y, zrezygnowaç ze stanowiska dy-
rektora Akademii Leczenia Ogólnego w Richmond i po wielu latach podjàç na nowo studia, na nowo si´
urzàdzaç. Lecz w ciàgu dwunastu lat po podj´ciu tej decyzji, by∏em z tego wielokrotnie bardzo zadowolony,
a szczególnie, kiedy w ciszy i spokoju rozpoczyna∏em swój dzieƒ pracy.
Otworzy∏em notatnik le˝àcy na biurku i przelecia∏em wzrokiem umówione spotkania na dzieƒ dzisiejszy.
Milared Brown, Peter Jones, Martin Jone, i tu si´ zatrzyma∏em. Moim pierwszym pacjentem po obiedzie by∏
Fred Owen. Przypomnia∏em sobie, ˝e wczoraj opuÊci∏ on klinik´ uniwerstyteckà. Jego lekarz poinformowa∏
mnie w zesz∏ym tygodniu, ˝e jest to rak p∏uc z przerzutami do mózgu. Wiedzia∏em ju˝ wczeÊniej, ˝e Fred
musia∏ umrzeç na raka p∏uc. Podejrzewa∏em to ju˝ pi´ç miesi´cy wczeÊniej, kiedy pierwszy raz przyszed∏
do mnie z objawami ostrej depresji. Depresja, przerywany kaszel, bezustanne palenie nawet w czasie spo-
tkania, wszystko to spowodowa∏o, ˝e skierowa∏em go na kompletne badania do Uniwersyteckiego Szpitala
w Charlottesville. Widocznie jednak Fred nigdy tam nie by∏. Trzy tygodnie temu moje podejrzenie wzros∏o.
Postanowi∏em go sprawdziç. Tu w moim gabinecie nie mia∏em oczywiÊcie nale˝ytego wyposa˝enia, pos∏u-
˝y∏em si´ stetoskopem, co jednak wystarczy∏o.
Teraz o pierwszej po po∏udniu powinien tu byç. Czy mo˝liwe jest, ˝ebym móg∏ mu pomóc w obliczu jego
bliskiej Êmierci? Wprawdzie uczyni∏ on ogromny post´p w ostatnich miesiàcach leczenia, ale wiele zosta∏o
jeszcze do zrobienia. Czas, przede wszystkim czas, by∏ niezb´dnie potrzebny, lecz w∏aÊnie czasem Fred
ju˝ wkrótce mia∏ nie dysponowaç. Co wi´cej, ten z∏oÊliwy rak zaatakowa∏ teraz, kiedy mia∏ nieco po czter-
dziestce. Mog∏o to wydawaç si´ mu zaprzeczeniem wszystkich wysi∏ków, jakie dokona∏. Jedno by∏o dla nie-
go jasne. Wszystko sprzysi´g∏o si´ przeciw niemu ju˝ od urodzenia. K∏opot jednak w tym, ˝e Fred nie by∏
wcale z∏y... Od czasu kiedy matka go zaniedbywa∏a, przez nast´pstwa powodowane przez szefów, którzy
go wyeksploatowali, i nieszcz´Êliwego ma∏˝eƒstwa – doszed∏ do nieudanych stosunków rodzinnych. Popra-
wa jego zdrowia by∏a naszym celem. Na poczàtku, zaczynajàc od zaufania mi, pierwszy raz w swoim ˝yciu
zetknà∏ si´ z przyjaênià i teraz musia∏ umrzeç! Ostatecznie los zosta∏ przypiecz´towany, co by∏o zresztà po-
wodem szachrajskiej gry, jaka prowadzona by∏a z nim od samego poczàtku. SpoÊród innych zapowiedzia-
nych wizyt tego ranka moja uwaga skupi∏a si´ g∏ównie na Fredzie. W czasie lunchu kanapk´ zjad∏em w ga-
binecie na wypadek, gdyby przyszed∏ wczeÊniej. Lecz min´∏a pierwsza, pierwsza pi´tnaÊcie, a Freda nie
by∏o widaç. Zjawi∏ si´ o pierwszej trzydzieÊci pi´ç. Pierwszy raz od pi´ciu miesi´cy si´ spóêni∏.
– Nie b´d´ w stanie zap∏aciç – powiedzia∏, nim zdà˝y∏ usiàÊç. – Porzuci∏em dziÊ prac´ – mówiàc to,
machnà∏ r´kà. – Chcieli, abym zosta∏, a˝ znajdà kogoÊ na zast´pstwo, ale dlaczego mia∏bym coÊ takiego
dla nich zrobiç. Doktor daje mi cztery miesiàce ˝ycia! – Podszed∏ i opar∏ si´ na krzeÊle, próbujàc jeszcze
uÊmiechnàç si´. – Czy to nie kawa∏ doktorze? Wszystkie te niepowodzenia to przesz∏oÊç, w przysz∏oÊci b´-
d´ dzia∏a∏ lepiej, tylko ˝e teraz ja ju˝ przysz∏oÊci nie mam! Te rozmyÊlania o u∏o˝eniu poprawnego wspó∏˝y-
cia z mojà matkà i z mojà ˝onà to teraz tylko strata czasu, prawda?
– Przeciwnie – odrzek∏em. – To jest bardziej pilne teraz ni˝ kiedykolwiek przedtem. Twoja przysz∏oÊç za-
le˝y bardziej, ni˝ ci si´ wydaje, od tego, z jakim powodzeniem zdo∏asz te wzajemne stosunki u∏o˝yç.
Spojrza∏ na mnie zdziwiony. – Moja przysz∏oÊç? Mówi∏em ci, oni dajà mi cztery miesiàce, co prawdopo-
dobnie znaczy cztery tygodnie, poniewa˝ doktorzy k∏amià jak nikt inny. Szczerze mówiàc, nie sàdz´, aby to
warte by∏o zachodu.
3
 
– Ja nie mówi´ o czterech miesiàcach, czterech tygodniach czy czterech latach. Ja mówi´ o przysz∏oÊci,
która nie ma wymiaru.
Jak przesuwajàce si´ przede mnà drzwi, ujrza∏em otwierajàce si´ jego oczy.
– Czy ty mówisz o... niebie i piekle? Daj spokój, doktorze!
Próbowa∏em utrzymaç ton – “do licha z tym”. Mog∏em jednak zauwa˝yç, ˝e go tym rozz∏oÊci∏em. Nasza
przyjaêƒ budowana by∏a powoli, ca∏ymi tygodniami, na porozumieniu co do mojej otwartoÊci w stosunku do
niego. To by∏o bardzo wa˝ne, cz´sto powtarza∏, ˝e jestem pierwszà osobà, która nigdy nie próbowa∏a go
oszukaç.
– Nigdy nie pomyÊla∏em, ˝e od ciebie to us∏ysz´. JeÊli chcia∏bym pos∏uchaç kiedyÊ tego kalamburu o ˝y-
ciu bez koƒca po Êmierci, to szed∏bym tam, gdzie mi obiecywali skrzyd∏a, harf´ i coÊ tam jeszcze.
Nabra∏ g∏´bokiego oddechu, starajàc si´ dobraç w∏aÊciwe s∏owa, a przynajmniej nie z∏e. Wiedzia∏em do-
brze z jego wczeÊniejszych opowiadaƒ, ˝e nawet napomkni´cie o religii by∏o dla niego klàtwà...
Jego okrutni rodzice, którzy uwa˝ali si´ za pobo˝nych przez to, ˝e chodzili systematycznie do koÊcio∏a,
przekonani byli, ˝e biciem wychowuje si´ dzieci.
– Nie wiem nic o harfach i skrzyd∏ach – powiedzia∏em. – Mog´ ci jedynie powiedzieç, co sam widzia∏em
po... – przerwa∏em w obawie, czy jakieÊ niebezpieczne s∏owo nie zerwie wybudowanego mi´dzy nami za-
ufania. Po tym, jak zmar∏em, powiedzia∏em w koƒcu, co mia∏em powiedzieç. Lecz by∏ to cz∏owiek, który lubi∏
k∏amaç. Tote˝ w jego oczach mog∏em wyglàdaç teraz jako wyjàtkowo udany k∏amca.
– Fred – rozpoczà∏em z wahaniem. – By∏ czas, ˝e doktorzy zrezygnowali równie˝ z uratowania mnie.
Uznano mnie za zmar∏ego – przykryto przeÊcierad∏em. Fakt, ˝e dziesi´ç minut póêniej zosta∏em przywróco-
ny do ˝ycia, ˝eby pozostaç nieco d∏u˝ej na tej ziemi, jest dla mnie sprawà marginesowà tych wspania∏ych
wydarzeƒ. – Pos∏uchaj Fred – jest to tak pi´kna sprawa, ˝e chcia∏bym ci to opowiedzieç.
Fred wyciàgnà∏ z paczki papierosa i zapali∏ dr˝àcymi r´koma.
– Chcesz, ˝ebym uwierzy∏, ˝e masz jakàÊ tam mo˝liwoÊç wejrzenia w przysz∏e ˝ycie? To, co masz za-
miar powiedzieç, czy to nie jest... Zresztà to nie ma znaczenia, gdyby to mia∏o byç nawet zwyk∏e, wszawe
oszukaƒstwo, bo wszystko i tak si´ wkrótce skoƒczy.
– Nie prosz´, ˝ebyÊ mi w cokolwiek uwierzy∏. Po prostu mówi´ ci, w co ja wierz´ i wcale nie mam poj´-
cia, jak to przysz∏e ˝ycie b´dzie wyglàdaç. To co widzia∏em, to by∏o tylko spojrzenie z wejÊcia i tyle mog´
powiedzieç. Lecz to wystarczy, ˝eby mnie przekonaç ca∏kowicie o dwóch rzeczach. Po pierwsze, ˝e nasza
ÊwiadomoÊç nie ulega przerwaniu z chwilà fizycznej Êmierci, a w∏aÊciwie to staje si´ ona bardziej ostra. Po
drugie, ˝e to, jak ˝yjemy tu na ziemi, jakie wytwarzamy wzajemne stosunki mi´dzy sobà, ma du˝o wi´ksze
znaczenie, ni˝ mo˝emy sobie wyobraziç.
Po paru minutach Fred by∏ zbyt z∏y na mnie, ˝eby mi patrzeç prosto w twarz.
– Je˝eli by∏eÊ tak chory, jak przypuszczasz – pyta∏, patrzàc w bràzowo-zielony dywan, jak mieç pew-
noÊç, ˝e nie mia∏eÊ delirium tremens?
– Poniewa˝, Fred, to by∏o najbardziej realnà rzeczà, jaka kiedykolwiek mi si´ przydarzy∏a. Od tego czasu
mia∏em mo˝liwoÊç studiowania snów i halucynacji. Mia∏em pacjentów, którzy mieli halucynacje. Nie ma tu
˝adnego podobieƒstwa.
– To znaczy, ˝e uczciwie wierzysz, ˝e my... ˝e my b´dziemy... ˝e znaczy si´ pó˝niej...?
– Mog´ ci przysiàdz na moje ˝ycie, ˝e wszystko, co robi∏em przez ostatnie trzydzieÊci lat: stanie si´ dok-
torem psychiatrà, spo∏eczna praca z m∏odzie˝à ka˝dego tygodnia – wszystko to odnosi si´ do tego wyda-
rzenia. Nie wierz´, ˝eby delirium tremensmog∏o pokierowaç moim ˝yciem.
– Delirium tremensnie – przyzna∏. – Ale je˝eli to by∏a chwilowa u∏uda?
– Czy ty myÊlisz, ˝e jestem wariatem? – Âmia∏em si´, ale pytanie mnie do tego uprawnia∏o.
Ob∏àkanie najlepiej mu to wszystko wyjaÊni∏o.
– Twardo stawiasz t´ spraw´ Fred. Nie przypuszczam, aby ktokolwiek by∏ pewny, ˝e post´puje rozsàd-
nie. Tak czy owak to by∏o to, co mnie tak bardzo pociàga∏o, ˝e zaczà∏em studiowaç na Universytecie w Vir-
ginii. Po to, ˝eby praktykowaç jako psychiatra. Sta∏em tam, przed komisjà znakomitych naukowców, ka˝dy
z nich zadawa∏ mi ró˝ne pytania. Poniewa˝ prze˝ycia, jakie mi si´ przydarzy∏y – przypadek Êmierci, to co
4
 
si´ nast´pnie sta∏o, by∏o sentencjà tego, w co bardzo wierzy∏em – czu∏em, ˝e musz´ im to opowiedzieç
i opowiedzia∏em. Co o tym znakomici doktorzy myÊleli – nie wiem, lecz ka˝dy z nich orzek∏, ˝e jestem za-
równo zdrów, jak i emocjonalnie zrównowa˝ony.
– Dowodzi to, ˝e doktorzy sà g∏upcami – rzek∏ Fred, lecz uÊmiecha∏ si´ po raz pierwszy, od kiedy tu
wszed∏. Wiedzia∏em, ˝e jakkolwiek z rezerwà, gotowy jest jednak mnie wys∏uchaç.
Historia ta by∏a jednak zbyt d∏uga, ˝eby mu jà opowiedzieç w czasie jednego czy nawet dwóch seansów,
ale czu∏em, ˝e pomimo tego warto poÊwi´ciç na to czas. Fred by∏ tym typem cz∏owieka, któremu nie po-
trzebna by∏a moja w∏asna interpretacja.
Móg∏ wys∏uchaç wszystkich faktów po kolei, a nast´pnie uformowaç w∏asnà opini´.
– Nie zamierzam przedstawiaç ci moich wniosków, Fred. Po prostu chc´ ci opowiedzieç wszystko po ko-
lei, od momentu przyj´cia mnie do szpitala wojskowego. Póêniej mo˝emy o tym porozmawiaç.
– Szpital wojskowy? – zapyta∏ Fred. Poprawi∏ si´ na krzeÊle. – Przecie˝ to by∏o w czasie drugiej wojny
Êwiatowej, czy nie tak? Czy to znaczy, ˝e by∏eÊ postrzelony?
– To by∏o w czasie wojny, ale to nie kula mnie powali∏a.
UÊmiechnà∏em si´ szeroko, si´gajàc do pami´ci. To by∏a pogoda w zachodnim Texasie.
R OZDZIA¸ II
Przymknà∏em oczy, si´gnà∏em pami´cià trzydzieÊci cztery lata wstecz. Przypomnia∏em sobie d∏ugà jaz-
d´ pociàgiem z Virginii do Abilene w Texasie, razem z setkami m∏odych rekrutów takich jak ja, opuszczajà-
cych dom po raz pierwszy. Urodzi∏em si´ i wychowa∏em w Richmond. Ze zdziwieniem stwierdzi∏em, ˝e ni-
gdzie nie ma tak du˝o drzew jak u nas.
– By∏o to we wrzeÊniu 1943 roku – zaczà∏em. By∏em w drodze do Camp Barkley w Texasie w celu odby-
cia podstawowego wyszkolenia. Mia∏em dwadzieÊcia lat, by∏em d∏ugi, szczup∏y, doÊç typowy jak na te cza-
sy, przepe∏niony idealizmem o wygraniu wojny i wych∏ostaniu Nazistów. Jedynà rzeczà, z którà nie by∏em
jeszcze przygotowany walczyç, by∏ kurz. Na stacji w Abilene za∏adowano nas na samochody ci´˝arowe, ˝e-
by dowieÊç do koszar oddalonych o kilka mil. Kurz by∏ tak g´sty, ˝e nie widzieliÊmy nic w czasie ca∏ej drogi.
Wiedzia∏em, ˝e Camp Barkeley musi byç du˝ym miastem, çwiczy∏o tam 250 000 ludzi. Rozciàgni´te miasto
drewnianych baraków si´ga∏o daleko wg∏àb pustyni i kurzu. W czasie burzy piaskowej mieliÊmy polecenie
wk∏adania specjalnych okularów i trzymania r´ki na ramieniu tego z przodu. Mimo to zderzaliÊmy si´ co
chwila. W listopadzie zaczà∏ padaç deszcz i ca∏y ten kurz zamienia∏ si´ w bagno. Wiatr móg∏ jednak wysu-
szyç powierzchni´ tego bagna i wiaç tym w twarz. Zwyk∏o si´ tam mówiç, ˝e jest to jedyne miejsce na zie-
mi, gdzie trzeba maszerowaç w bagnie po kolana i ciàgle jeszcze dostawaç piaskiem. W grudniu na domiar
wszystkiego zaczyna∏o si´ zimno wi´ksze, ni˝ kiedykolwiek by∏o w Richmond. Dziesiàtego grudnia siedzie-
liÊmy ponad dwie godziny na ziemi, w temperaturze minus dziesi´ç stopni poni˝ej zera. Tej nocy kiedy pe-
wien m∏ody porucznik çwiczy∏ nas, jak nale˝y sk∏adaç ekwipunek, kaszla∏ ca∏y pluton. Nast´pnego rana bo-
la∏o mnie gard∏o. Zg∏osi∏em si´ wi´c do lekarza. By∏o doÊç pewne, ˝e musz´ mieç goràczk´, ale nie by∏a
ona zbyt wysoka, oko∏o 39 o C. Zabrano mnie jednak do szpitala. Szpital by∏ ogromny, na pi´ç tysi´cy ∏ó˝ek,
z których zaj´tych by∏o troch´ ponad dwieÊcie. Niskie drewniane budynki po∏àczone by∏y korytarzami. Od
kiedy mia∏em goràczk´, przydzielono mnie do oddzia∏u zakaênego. By∏y to dwudziestocztero∏ó˝kowe baraki
z dy˝urkà doktora i magazynkiem po jednej stronie. A po drugiej stronie znajdowa∏y si´ maleƒkie jedynki,
gdzie k∏adziono bardziej chorych. Lecz wszystko, co mi dolega∏o, to by∏a niewielka goràczka, dlatego le˝a-
∏em na g∏ównej sali.
Jedynà rzeczà, która mnie naprawd´ martwi∏a, by∏o to, ˝e teraz jest drugi grudnia, a osiemnastego mu-
sz´ byç na trasie w pociàgu do Virginii. Otrzyma∏em w∏aÊnie wielkà szans´ podj´cia nauki od dwudziestego
drugiego grudnia na Universtytecie Medycznym w Virginii i nie chcia∏em jej straciç przez g∏upie przezi´bie-
nie. Mia∏em mo˝liwoÊç zostania doktorem po odbyciu specjalnych wojskowych studiów. By∏o to dla mnie tak
niezwyk∏e, ˝e budzi∏em si´ w nocy i myÊla∏em, czy to rzeczywiÊcie prawda.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin