Timothy Zahn - Wyzwolenie 2 - Stracencza Misja.doc

(1573 KB) Pobierz
Timothy Zahn

     Timothy Zahn

       

  Straceńcza misja

       

       

       

        Dylogia Wyzwolenie   tom 2

       

       

       

        Tytuł oryginału: THE BLACKLASH MISSION

       

Prolog

       

       

        Wiatr wiejący z północy przez całą noc przybierał na sile, a nad ranem zmienił kierunek na zachodni, co pozwalało przypuszczać, iż sprowadzi pogorszenie pogody. Leżąc na brzuchu pod jedną z sosen, Lonato Kanai przyglądał się ledwie widocznemu w ciemnościach budynkowi. Za godzinę, może wcześniej, nadciągnie burza. Deszcz zmoczy cały płaskowyż Denver i stok, na którym się znajdował, zmieni w błotnistą ślizgawkę. Jednak zanim to nastąpi, Kanai i jego towarzysze, blackcollarowie, będą już wracali do domu. Pokonanie ostatnich kilkuset metrów lasu zajęło im sześć godzin, lecz pozwoliło ominąć wszystkie czujniki ruchu wczesnego ostrzegania. Cel leżał już przed nimi jak na dłoni.

        Wciąż bowiem pozostawała do pokonania zapora minowa oraz system laserowy na dachu z samonaprowadzaniem sterowanym ultradźwiękami i podczerwienią. Przeszkody te momentalnie miały zlikwidować intruzów, którzy wyłonią się spośród drzew na idealnie przystrzyżony trawnik. Wewnątrz budynku zaś można się było oczywiście spodziewać co najmniej dziesięciu doskonale uzbrojonych ludzi.

        Kanai sięgnął do uchwytu na przedramieniu po zamocowaną tam procę. Rozłożył ją, po czym na wyrzutni położył niewielką ołowianą kulkę. Podczas wojny nie miał okazji często posługiwać się tą bronią, lecz zdobył wprawę, ćwicząc przez następnych trzydzieści lat. Najbliższy emiter ultradźwiękowy - niewielkie urządzenie z soczewkowatymi występami z trzech stron - znajdował się pod okapem. Był ledwie widoczny na tle chmur odbijających światła Denver. Kanai w skupieniu obserwował cel, analizując przewidywany tor lotu pocisku. Przesunął nieco łokieć, zmieniając pozycję na dogodniejszą, i czekał na sygnał.

        Nie trwało to długo. Nagle zadziałał nadajnik na prawym nadgarstku, wystukując kropki i kreski układające się w bojowy kod blackcollarów: „Atak”.

        Mimo gwiżdżącego wiatru komandos usłyszał suchy trzask, gdy ołowiany pocisk wbił się głęboko w emiter. Kiedy wojownik pospiesznie przygotowywał się do drugiego strzału, dotarł do niego odgłos świadczący o zniszczeniu innego czujnika. Boczne drzwi, stanowiące jego cel, rozjaśniło czerwone, ostrzegawcze światło. Szef nocnej straży czuwał... choć i tak niewiele mu to mogło pomóc. Drugi pocisk Kanai a poleciał łukiem w kierunku wejścia na tyle wolno, by jego ruch wychwyciły odpowiednie czujniki...

        Ponad drzwiami eksplodowała śmiertelna wiązka strzałek.

        Niewielkie metalowe pociski jeszcze odbijały się od kamiennych płyt patio, gdy dwie ubrane na czarno postacie, leżące dotychczas po obu stronach Kanaia, poderwały się z ukrycia i zygzakiem ruszyły ku budynkowi. Na dachu laser zaczął naprowadzać się na cel i po chwili padła pierwsza salwa, niecelna, ponieważ pocisk komandosa odchylił lufę o kilka stopni. Obok drzwi otworzyła się strzelnica, a w kierunku biegnących pomknęła chmura strzałek. Kontratak okazał się jednak daremny, ponieważ kilka z tych, które w ogóle osiągnęły cel, zatrzymało się na dermopancerzach. Jeden z napastników machnął ramieniem i czarna gwiazdka wpadła do wnętrza strzelnicy. Wystająca stamtąd lufa zniknęła, co stanowiło niezaprzeczalny dowód, że shuriken nie chybił. Blackcollarowie byli już przy drzwiach. Jeden z nich przykucnął, a drugi przykleił do okna niewielki przedmiot w kształcie litery X. Przy odrobinie szczęścia wysiłki skierowane na eliminowanie systemów zabezpieczających wejście spowodują, że obrońcy będą spodziewali się ataku właśnie przez drzwi.

        Atakujący padli na posadzkę, zanim okno rozjarzyło się oślepiającym błyskiem.

        Szyba się nie rozprysła - szklastyk był zbyt wytrzymały - lecz Kanai dostrzegł na niej gęstą pajęczynę pęknięć. Kilka mocnych uderzeń nunczaku otworzy drogę... a wtedy pozostaną już tylko broniący się w środku.

        Obaj blackcollarowie poderwali się i zająwszy pozycje z obu stron okna, zaczęli rozbijać je nunczaku, Kanai zaś przygotował kolejny pocisk, ubezpieczając kolegów przed niespodziewanym kontrnatarciem.

        Nadajnik przekazał pierwsze ostrzeżenie: „Bandyci od północy". Sekundę później pojawiło się trzech żołnierzy, w ciężkich pancerzach, z gotowymi do strzału pistoletami strzałkowymi. Dwóch wyłoniło się zza rogu i natychmiast przyklęknęło, rozpoczynając niecelny, choć utrudniający zadanie o-strzał, a trzeci ustawił się między nimi z granatem rozpryskowym w dłoni.

        Amatorzy, orzekł w duchu komandos. Pod maską gazową jego usta wykrzywił grymas pełen pogardy. Odłamki granatu stanowiły poważne zagrożenie nawet dla dermopancerza, a opancerzeni obrońcy byli praktycznie zabezpieczeni przed atakiem gwiazdkami lub nunczaku... lecz właśnie nadmierna pewność siebie stanie się przyczyną ich śmierci. Mężczyzna z granatem wyciągnął zawleczkę i zamachnął się, by wykonać rzut...

        W tym momencie ołowiana kulka wystrzelona z procy trafiła go w nadgarstek.

        Nie mogła wyrządzić mu większej krzywdy, lecz siła uderzenia w zupełności wystarczyła, by wytrącić granat z ręki.

        Kanai nie widział eksplozji. Nawet z takiej odległości nie chciał ryzykować trafienia w gogle, wiec wcisnął twarz w trawę i tylko słuchał świstu odłamków, z których kilka wbiło się w pień pobliskiego drzewa. Kiedy uniósł głowę, zobaczył, że wszyscy trzej przeciwnicy leżą bez ruchu na ziemi. Spojrzał na rozbite już okno akurat w chwili, gdy znikał w nim drugi z blackcollarów.

        „Kanai: wsparcie wewnątrz”, przekazał jego nadajnik. Wojownik poderwał się pospiesznie i ruszył sprintem przez trawnik. Laser na dachu nawet nie drgnął - widocznie nadzorujący jego działanie mieli na głowie inne zmartwienia. Biegnąc schował procę, a wyjął nunczaku, przygotowując się do walki wręcz.

        Jednak przynajmniej na razie jego pomoc nie była konieczna. Przy oknie, na podłodze leżały zwłoki czterech mężczyzn. Znał twarze ich wszystkich: uliczni opryszkowie - najtańsi i najbardziej widoczni członkowie organizacji Regera. Postawiono ich na drodze atakujących tylko po to, by spowolnić natarcie... a to oznaczało, że prawdziwi żołnierze znajdują się dalej, czekając na intruzów. Kanai, mając oczy i uszy szeroko otwarte, ruszył w głąb budynku.

        Napotykani po drodze „prawdziwi żołnierze” najwyraźniej nie różnili się niczym od swych mniej doświadczonych kolegów. Komandos minął kolejne trzy ciała. Palce dwóch z nich wciąż zaciskały się kurczowo na kolbach broni. Zapewne wszyscy oni prowadzili ogień zza osłony. Kanai dostrzegł, że mieli shurikeny wbite w najbardziej podatne na trafienia części ciała. Przerzuciwszy nunczaku do drugiej ręki, na wszelki wypadek sięgnął po gwiazdki i szedł dalej.

        W połowie korytarza dotarły do niego odgłosy rozmowy -spokojnej, cichej, zupełnie nie na miejscu pośród tej jatki. Blackcollar podszedł do drzwi pomieszczenia, z którego dochodziły, i zajrzał do środka.

        Schemat nie uległ zmianie przez ostatnich parę lat. Dwaj odziani na czarno mężczyźni stali obok ofiary, a kilka ciał zaścielało dywan, jakby położyły się tam, żeby odpocząć. To on wraz z towarzyszami zawsze był napastnikiem. Zmieniał się tylko cel ataku.

        Ten przynajmniej nie skomle jak pies, pomyślał Kanai.

        Manx Reger rzeczywiście nie wydawał żałosnych dźwięków. Stał przy łóżku w niedbale narzuconym szlafroku i mówił ze spokojem, jak ktoś już przygotowany na śmierć.

        - A więc sięgam zbyt daleko? - powiedział do mężczyzny z lewej. - A nie przyszło panu do głowy, Bernhard, że właśnie pan to robi?

        - Robię wyłącznie to, do czego zobowiązałem się w kontrakcie, Reger - odparł chłodno zapytany. - Ani więcej, ani mniej. A obecnym moim zadaniem jest poinformowanie pana, iż mój klient uważa, że za bardzo angażuje się pan w interesy na jego terytorium.

        - Pański „klient”, tak? Zapewne Sartan. Znowu?

        Bernhard zignorował pytanie.

        - Zakomunikowałem, co trzeba. Proponuję, żeby pan przemyślał moje słowa i odpowiednio zareagował.

        Ręką dał sygnał i towarzyszący mu komandosi zaczęli się wycofywać.

        Na czole Regera pojawiły się zmarszczki.

        - To znaczy... Tylko tyle?

        - Kazano mi ostudzić pańskie zapały. Sam mogłem zadecydować o formie realizacji zadania. Chociaż jeśli to ostrzeżenie nie poskutkuje, będę zmuszony wrócić i wtedy z pewnością uspokoję pana już definitywnie.

        - Aha. A więc, innymi słowy, Sartan nie chce jeszcze na dobre rozpętać wojny, prawda? - zauważył z pogardą w głosie Reger. - No cóż, proszę mu przy okazji przekazać pewną radę. Nikomu przez ponad dwieście lat nie udało się podporządkować sobie Denver. Nie doszło do tego podczas pokoju, wojny ani okresu okupacji Ryqrilów. Jeśli Sartan sądzi, że zdoła narzucić swoje zwierzchnictwo, to jakby pogrzebał się żywcem, a jeśli uwierzycie mu, spotka was ten sam los.

        Patrzył spokojnie na Kanaia i ten mimo znacznej odległości dostrzegł w jego oczach zmęczenie charakterystyczne dla starszych ludzi. Przy regularnym stosowaniu iduniny wygląd mężczyzny w średnim wieku o niczym oczywiście nie świadczył. Sam blackcollar, choć sprawny niczym młodzieniec, liczył już sobie ponad sześćdziesiąt lat. W takim razie ile mógł mieć Reger? Czy na tyle dużo, żeby starać się przejąć kontrolę nad Denver jeszcze w czasach pokoju? Niewykluczone. Chyba nawet całkiem prawdopodobne.

        Póki co kwestia ta nie miała znaczenia. W tym świecie trzydzieści lat temu nastąpiły radykalne zmiany i to właśnie Bernhard oraz Kanai najlepiej potrafili dostosować się do nowej sytuacji. Reger i jemu podobni byli dinozaurami, skazanymi na wymarcie.

        - Przekażę Sartanowi pańskie mądrości - oświadczył Bernhard nieco ironicznym tonem. - Lepiej, żebyśmy nie musieli już tu wracać.

        Na kolejny sygnał dłonią, Kanai ruszył, trasą, którą tu przybył, gotów usunąć wszelkie zagrożenia, jakie do tej pory mogli przygotować ludzie Regera. Ale jeśli na terenie posiadłości znajdowała się jeszcze jakaś ochrona, była widać zbyt słaba, by podjąć walkę. Trzej odziani na czarno mężczyźni wydostali się na zewnątrz, po czym zniknęli w lesie. Kanai raczej intuicyjnie wyczuł, niż dostrzegł obecność ubezpieczających ich kolegów i już całą siódemką wycofali się do ukrytych pojazdów.

        - Jakie rezultaty? - zapytał jeden z członków obstawy.

        - Podporządkuje się - odpowiedział zmęczonym tonem Bernhard. Zdjąwszy gogle i kask, przesunął palcami po nasadzie nosa. - A jeśli to zrobi, ustanie ruch w tej części Denver.

        - Wtedy my naprawdę zaczniemy działać.

        - Raczej Sartan. To on wszystkim kieruje, nie my. Nigdy o tym nie zapominajcie.

        W chwilę później siedzieli już w samochodach jadących na południowy wschód, w stronę potężnej metropolii. Na tylnym siedzeniu, wsparty o drzwi, Kanai w zamyśleniu wyglądał przez szybę, obserwując pierwsze krople deszczu. Został więc uruchomiony plan konsolidacji na wielką skalę. Stanowiło to obietnicę lepszej przyszłości... a żeby ją zrealizować, wystarczyło tylko pozostawać najsilniejszą grupą w kryminalnym światku.

        Jakże nisko może upaść bohaterski blackcollar, pomyślał.

        Świat zdawał się słyszeć jego myśli i rozpaczać nad zmiennością losu. Z nieba strumieniami polały się łzy... opłakujące hańbę wojowników.

       

Rozdział 1

       

       

        „Blackcollarowie będą stanowili elitę wojowników w zbliżającym się konflikcie - są największą siłą dającą szansę Demokratycznemu Imperium Terranu na przeciwstawienie się druzgocącej machinie wojennej Ryqrilów”.

        Bez wyraźnego powodu zdanie to przypomniało się Allenowi Caine’owi, gdy tkwił samotnie w ciemnościach. Słowa niosące nadzieję, wypowiedziane przez jednego z dowódców podczas otwarcia Centrum Treningowego Sił Specjalnych w 2416 roku. Nadzieja ta, jak się okazało, nie miała długiego żywota. Dwa lata później wybuchła wojna, a po kolejnych trzynastu na Ziemi rozpoczęła się upokarzająca okupacja Ryqrilów i zapanowały rządy ustanowionych przez nich marionetkowych władz.

        W danej chwili Caine nie czuł się członkiem jakiejkolwiek elity. Nie określiłby się nawet mianem wojownika.

        Ale starczy już tych refleksyjnych rozmyślań.

        Do uszu Allena dotarły dalekie jeszcze odgłosy, co zmusiło go do zajęcia się bieżącymi problemami. Nie mniej niż czterech, ale nie więcej niż dziesięciu ludzi - sądząc z kroków prawdopodobnie siedmiu - skradało się ku niemu wśród rzadkich drzew, zapewne z laserami i bronią strzałkową. Przeciwko takiemu uzbrojeniu, shurikeny, nunczaku oraz proca Caine’a nie mogły stanowić skutecznej zapory.

        Szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że przeciwnicy przecież nie byli ślepi.

        Przez moment odruchowo wytężał wzrok, starając się dostrzec cokolwiek, zanim uświadomił sobie, że ma założone nieprzezroczyste gogle. Niech cię licho, Lathe, to bezsens, pomyślał, po czym odetchnął głębiej i zmusił się do skupienia na wykonywanym zadaniu.

        Szybko zlokalizował czterech przeciwników: dwóch z przodu i nieco na prawo, jeden trochę za nimi, i ostatni idealnie naprzeciw. Pozycji pozostałej trójki nie mógł określić z taką precyzją, lecz był pewien, że muszą znajdować się gdzieś z lewej. Nie wiedział, czy oni go dostrzegli, ale nie miał wątpliwości, że są już niebezpiecznie blisko.

        Allenowi pozostało jedynie przejąć inicjatywę, zanim osaczą go i przygwożdżą.

        Ostrożnie, nie czyniąc najmniejszego szelestu, zagłębił lewą dłoń w kieszeni na udzie i wyjął pięć shurikenów. Jeden od razu przełożył do prawej ręki, wciągnął powietrze... i błyskawicznie uniósłszy się na kolana, najszybciej jak potrafił, cisnął cztery gwiazdki w namierzone słuchem cele.

        Wszystkie shurikeny znalazły się już w powietrzu, kiedy z lewej rozległ się krzyk sygnalizujący, że został wykryty. Caine rzucił piąty pocisk w miejsce, skąd dobiegł odgłos, i skoczył do przodu akurat w chwili, gdy zaczęto do niego strzelać. Strzałki chybiły celu, natomiast świst wystrzałów pozwolił Caine’owi ustalić pozycję kolejnego napastnika. Przekoziołkowawszy kilka metrów, wylądował na kolanach i natychmiast cisnął kolejną gwiazdkę. Ktoś wydał nieartykułowany okrzyk i Allen ponownie przywarł do ziemi.

        Zamarł, nasłuchując uważnie. W lesie zapanowała cisza. Czyżby nacierało sześciu, a nie siedmiu przeciwników, jak początkowo sądził?

        Nagle włączył się nadajnik na nadgarstku: „Bandyta za osłoną, namiar dwadzieścia pięć stopni”.

        A więc jednak był siódmy... ale żeby skorzystać z informacji, Allen musiał dokładnie określić, gdzie jest północ. Potrafił to zrobić bez większego trudu, wystarczyło się tylko odpowiednio skoncentrować. Tam?... Tak. Dwadzieścia pięć stopni na wschód... to tutaj. Dziesięć stopni od jednego z już trafionych. Wsunął palec pod mankiet rękawa i nadał: „Określ osłonę bandyty”.

        Nie nadeszła żadna odpowiedź. Zapewne nieprzyjaciel przyczaił się za jakimś niewielkim krzakiem, rozważał Allen. Duże drzewa były tu rzadkie, a krzew zapewniał skuteczniejszą ochronę niż byle drzewko.

        Ukrywa się przed wzrokiem ślepego? Taka osłona nie daje gwarancji właściwego trafienia shurikenem. Caine właśnie sięgał po procę, gdy niespodziewany szelest, zaledwie w odległości metra, zmusił go do natychmiastowej reakcji.

        Schylił głowę i wykonał przewrót, z całych sił wyrzucając nogi, aby trafić nimi napastnika, który bez wątpienia znajdował się z przodu. Stopy natrafiły na coś twardego, a uderzenie odrzuciło przeciwnika do tyłu. Skoczył za nim, sięgając po nunczaku i zamierzając się do ciosu w miejsce, skąd dobiegał odgłos upadku. Trzydziestocentymetrowy drążek z wyjątkowo twardego drewna świsnął, przecinając powietrze niczym piła mechaniczna, i z głuchym trzaskiem trafił w cel. Kiedy Caine chwycił gwiazdkę, tak by jedno z ostrzy wystawało spomiędzy palców, i zamierzył się do ostatecznego uderzenia, jego uszu dobiegł wibrujący dźwięk gwizdka. Zsunął gogle i nagle oślepiło go dzienne światło. Spojrzał na leżącego przeciwnika.

        Rafe Skyler był potężnym mężczyzną, a w ciężkim pancerzu wyglądał wprost monstrualnie.

        - Cieszę się, że nie widziałem cię w akcji - rzekł żartobliwie Caine. - Wyglądasz jak ogromne powiększenie chrząszcza.

        Skyler zachichotał wstając.

        - Ktoś mniejszy mógłby uznać to za obrazę - rzekł, zdejmując hełm i oglądając go uważnie. Na górnej części widniał jaskrawoczerwony znak długości kilku centymetrów. - Dobry cios - rzekł z aprobatą. - Bezpośrednie trafienie z siłą mogącą strzaskać czaszkę Ryqrila. - Opuścił głowę i spojrzał na napierśnik, gdzie obcasy Allena pozostawiły dwa półkoliste ślady. - Nieźle.

        - Oczywiście nie powinieneś dopuścić go tak blisko siebie -rozległ się czyjś głos za plecami Caine’a.

        Ziemianin odwrócił się, czując przypływ mieszanych uczuć, które wiązały się z osobą Damona Lathe’a - dowódcy oddziału blackcollarów, a obecnie szefa wszystkich komandosów na Plinry. To właśnie Lathe co najmniej dwukrotnie ocalił Allenowi życie i pomógł mu w realizacji z pozoru niewykonalnej misji zleconej przez ziemski ruch oporu.

        Z drugiej jednak strony nierzadko okłamywał i zwodził Caine’a, a co więcej w czasie przeprowadzania akcji wyznaczył mu rolę nic nie znaczącego pionka. Ale jednocześnie przez ostatnich siedem miesięcy nikt inny tylko Lathe kierował jego poczynaniami w nowo powstałej akademii blackcollarów na Plinry.

        A podczas nauki aż roiło się od testów w rodzaju tego, który właśnie przeszedł.

        Dowódca komandosów podszedł do Allena i Skylera.

        - Nie najgorzej - orzekł. - Trzech zabiłbyś na miejscu shurikenami, a dwóch umarłoby po paru godzinach. Z ostatnim jednak ledwie sobie poradziłeś. Wracajmy do domku myśliwskiego i przejrzyjmy taśmy.

        Skyler uważnie spoglądał w niebo. Caine podążył za jego wzrokiem i wysoko w górze wypatrzył ciemny punkcik.

        - Uśmiechnij się do kamer naszych przyjaciół z sił bezpieczeństwa.

        Allenowi przez moment przebiegł przez głowę pomysł przesłania im jakiegoś nieprzyzwoitego gestu, lecz zrezygnował z realizacji zamiaru. Schowawszy shuriken do sakiewki, podążył za Lathe’em. Wokół nich „zabici” wracali do życia, przygotowując się do walki z kolejnym przeciwnikiem.

        Caine obserwował na ekranie monitora swoje zachowanie podczas akcji.

        Przypominając sobie, co wtedy myślał, słuchał komentarzy i uwag Lathe’a:

        - Tutaj zawahałeś się pół sekundy przed rzutem... Skyler mógł poruszać się naprawdę cicho, ale powinieneś wyczuć, że się zbliża... Spóźniona reakcja, chociaż nie najgorsza.

        Taśma skończyła się i Allen rozprostował dłonie zaciśnięte w pięści.

        - Jaki jest zatem werdykt? - zapytał. - Promujecie nas teraz, czy muszę poczekać, aż „Nova” ponownie skieruje się w stronę Ziemi?

        Lathe wsparł łokcie na blacie stołu i pocierając palcem sygnet, spojrzał prosto w oczy Ziemianina. Ten zaś opuścił wzrok, wpatrując się w pierścień: srebrzystą głowę smoka z przypominającym skrzydło nietoperza grzebieniem sięgającym knykcia i płonącymi rubinowymi oczami oznaczającymi, że noszący go komandos to dowódca. Sygnet świadczył o zasługach i ogromnych umiejętnościach... a dla Caine’a stanowił cel, do którego dążył, doskonaląc swoje umiejętności.

        - Chciałbyś nosić takiego smoka, prawda? - zapytał blackcollar, jakby czytając w jego myślach.

        - Nie, chyba że na niego zasłużę.

        Lathe niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami, wciąż nie spuszczając wzroku z młodzieńca.

        - Moglibyśmy w twoim wypadku zrobić wyjątek, pod warunkiem znalezienia pasującego na ciebie pierścienia.

        - Co mi to da? - parsknął Caine. - Chcę być blackcollarem, a nie tylko sprawiać wrażenie blackcollara. Dowódca zacisnął usta.

        - Gdybyśmy dysponowali reaktolem, ty otrzymałbyś go jako pierwszy. Dobrze o tym wiesz.

        Adept potakująco kiwnął głową. Reaktol - substancja, która odegrała najważniejszą rolę w realizacji projektu mającego na celu stworzenie blackcollarów. Podawana w odpowiedni sposób na stałe wpływała na układ nerwowy, dwukrotnie zwiększając szybkość reakcji. Reaktol i tylko on umożliwił blackcollarom skuteczną walkę z Ryqrilami przy użyciu jakże prostej broni. Posługiwanie się shurikenami i nunczaku pozwalało uniknąć wykrycia przez czujniki sygnalizujące, że ktoś ma przy sobie laser lub metalową broń. Szybkość zdobyta dzięki reaktolowi i wspaniała celność czyniły blackcollarów niebezpieczniejszymi, niż można by przypuszczać.

        Ale na Plinry brakowało reaktolu i nic nie wskazywało na to, że pozostał gdziekolwiek na terenie DIT-u... i jeśli to prawda, pierwsza generacja blackcollarów będzie zarazem ostatnią.

        Lathe znowu zaczął mówić, więc Caine porzucił kłębiące się w głowie myśli.

        - Ale bez niego ty i twoja drużyna osiągnęliście już szczyt możliwości. Jeżeli więc chcesz pomówić z Lepkowskim na temat przygotowań do wyprawy, chyba nadszedł odpowiedni czas.

        Allen oblizał wargi. Zbliżał się moment, na który czekał od roku... Chwila, gdy opuści stosunkowo bezpieczne Plinry i samodzielnie stanie do walki z Ryqrilami i ich marionetkowymi władzami Ziemi.

        Ale nie było mowy, by okazywać emocje w obecności Lathe’a.

        - Świetnie - odpowiedział wstając. - Czy generał jest wciąż u siebie?

        - Będzie jeszcze przez dwie godziny. Później prom zabierze go z powrotem. Allen kiwnął głową.

        - W porządku. Do zobaczenia.

        Pokój Avrila Lepkowskiego w domku myśliwskim Hamner był niewielki i surowo umeblowany, co miedzy innymi wynikało z faktu, że w ciągu ostatniego roku generał spędził tu nie więcej niż sześć dni. Całe wyposażenie wnętrza to: łóżko, biurko z parą krzeseł, komputer z systemem kodowania, ściągnięty tu z jednego z krążowników klasy Nova, które Lathe i jego blackcollarowie wydobyli z ukrycia tuż pod nosem Ryqrilów. I oczywiście jeden ze stale używanych wygniataczy pluskiew, który swym kształtem przypominał grzyb. Caine z powątpiewaniem popatrzył na ten przyrząd. Co prawda sprawnie funkcjonujący wygniatacz uznawano za stuprocentowo pewne zabezpieczenie przed wszelkimi znanymi elektronicznymi urządzeniami podsłuchowymi, lecz nie będzie to trwało wiecznie. Niestety, jego nieskuteczność wyjdzie na jaw dopiero poniewczasie.

        - Zaraz porozmawiamy, Caine - rzekł generał, zajęty studiowaniem czegoś, co wyświetlał monitor.

        Allen skinął w milczeniu i zajął miejsce na krześle, z którego nie widział ekranu. To, nad czym pracował Lepkowski, zapewne nie było przeznaczone dla oczu Caine’a. Zarówno generał, jak i Lathe skrupulatnie dbali o zachowanie wielu spraw w tajemnicy. Jeśli nie zachodziła taka potrzeba, nikt nie zdradzał sekretów tylko dla zaspokojenia czyjejś ciekawości. I nigdy nie należało dwukrotnie pytać o to samo.

        Po minucie generał westchnął ciężko i odchylił się w krześle.

        - Niech ich wszystkich diabli porwą - mruknął.

        - Jakieś kłopoty?

        - Tak, ale jak na razie niezbyt poważne. W czasie ostatniego lotu wywiadowczego „Karachi” udało się ustalić, że front z Chryselli znów się przesunął. W związku z tym cholerni Ryqrilowie zmienili trasy swoich konwojów. A to oznacza, że także i my będziemy musieli przesunąć nasze szlaki w stronę Navarre, a może nawet Nowego Morocco, jeśli nie chcemy natknąć się na jakąś większą jednostkę.

        Allen skrzywił się. Potężna machina wojenna Ryqrilów, która trzydzieści lat temu zgniotła DIT, od jakiegoś czasu działała na terytoriach należących do rasy Chryselli, a te kosmate kule z nogami na razie wytrzymywały napór wrogów. Była to jedyna okoliczność umożliwiająca swobodne poruszanie się trzem krążownikom Lepkowskiego. Ryqrilowie nie mogli sobie bowiem pozwolić na wycofanie odpowiednich sił z frontu i skierowanie ich przeciwko flocie rebeliantów. Ale gdyby tylko jakaś duża jednostka obcych natknęła się na okręt ludzi, z pewnością by go zaatakowała.

        - Będzie miał pan jakieś problemy z dotarciem na Ziemię?

        Lepkowski zaprzeczył ruchem głowy.

        - Żadnych. Ziemia leży z dala od tras obcych. Słyszałem, że razem ze mną leci twój oddział.

        - Wieści rozchodzą się bardzo szybko - odrzekł Caine. Oczywiście to Lathe zameldował już o zakończeniu edukacji całej drużyny. - Proszę powiedzieć, generale, czy nie wie pan, gdzie na Ziemi mogły się jeszcze zachować tajne dane wojskowe?

        Brwi Lepkowskiego uniosły się nieznacznie.

        - Jakiego rodzaju dane masz na myśli? Allen wziął głęboki oddech, nagle ogarnięty obawą, czyjego słowa nie zabrzmią niedorzecznie lub zbyt chełpliwie.

        - Może mnie pan wyśmieje, ale chcę odszukać formułę reaktolu. Substancji niezbędnej dla prawdziwych blackcollarów.

        Jeśli nawet Lepkowski uznał ten pomysł za absurdalny, nie okazał tego po sobie. Przez długą chwilę przyglądał się Caine’owi, z twarzą nieruchomą jak maska. Wreszcie wzruszył ramionami.

        - Nie ma to jak rozpocząć od samego szczytu listy priorytetów. Niewątpliwie zauważyłeś, że przez ostatnich trzydzieści lat wielu już poszukiwało tego skarbu, a nie istnieje żaden dowód, iż komukolwiek się to udało.

        Rzeczywiście, Allen często o tym myślał.

        - Może szukali w niewłaściwym miejscu - rzekł optymistycznym tonem.

        - Spodziewasz się, że ja potrafię wskazać ci odpowiednie?

        - Wiem, że przed wkroczeniem Ryqrilów dowodził pan sektorem, w którego skład wchodziła także Ziemia. Z pewnością zna pan więc rozmieszczenie laboratoriów chemoenergetycznych w tym rejonie?

        Generał uśmiechnął się kwaśno.

        - Chemoenergetyka. Od lat nie słyszałem tego określenia. Twoi ziemscy nauczyciele mieli zapewne coś wspólnego z tajemnicami wojskowymi.

        - Jednym z nich był generał Morris Kratochwil.

        - Kratochwil. - Zmarszczki wokół oczu Lepkowskiego wydały się głębsze. - Dobry człowiek... Nie, Caine, wzór chemiczny reaktolu nie mógł zachować się w żadnym z naszych laboratoriów, wszystkie bowiem zniszczyliśmy, aby nie wpadły w łapy Ryqrilów. Jeśli jeszcze gdzieś istnieje, to ewentualnie tylko w jednej z Siedmiu Sióstr.

        Allen zmarszczył brwi. Spotkał się już z tym określeniem...

        - Chodzi o dawne rozbudowane stanowiska dowodzenia, prawda? Wygląda na to, że mieliście po jednej z Sióstr na każdym kontynencie.

        - Zgadza się - przytaknął generał. - Właśnie tam powinny być ukryte najistotniejsze tajemnice. Niestety... No cóż, sprawdzimy. - Ponownie nachylił się w stronę monitora i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze. - Dysponujemy mapami Ziemi sporządzonymi z orbity podczas ostatniego przelotu, kilka miesięcy temu. Trzydzieści lat to długi okres, ale może coś pozostało chociaż z jednej z Sióstr...

        Po kilku minutach obaj niemal stracili nadzieję. W miejscu sześciu spośród siedmiu baz widniały tylko kratery.

        Lecz siódma...

        - Prawie nie naruszona - wyszeptał Lepkowski, gdy analizował powiększenia obrazu i rekonstrukcje topograficzne. -Niewiarygodne. Jak mogli o niej zapomnieć?

        - Gdzie dokładnie znajduje się to stanowisko?

        Generał wprowadził polecenie i pod zdjęciem pojawił się opis.

        - Dokładnie tutaj - rzekł, wskazując płaski szczyt wysokiego wzniesienia. - Góra Aegis, jakieś trzydzieści kilometrów na zachód od Denver, w Ameryce Północnej. Główna autostrada przebiega na północ od tego miejsca, a wejście znajduje się gdzieś w tych okolicach.

        Allen wpatrywał się w ekran. Nie dostrzegł żadnych deformacji powierzchni, żadnego krateru.

        - A cóż to takiego? - zapytał, wskazując kilka wyraźnych plam po północnej stronie.

        - Hm... Wygląda jak ślady po pociskach neutronowych. Zapewne jeszcze z czasów wojny, nie sprawiają bowiem wrażenia świeżych.

        - Czy na skutek ich wybuchów baza mogła zostać unieszkodliwiona?

        - Nie, tego rodzaju pociski nie zdołałyby zniszczyć Aegis. Ale masz rację, w jakimś stopniu musiała zostać zniszczona. Ryqrilowie z pewnością nie pozostawiliby samemu sobie w pełni obsadzonego i uzbrojonego stanowiska dowodzenia, z którego przeciwnik kontrolowałby tak przecież ważny strategicznie obszar.

        - Może wcale nie musieli jej unicestwiać - podsunął Ziemianin. - Wtargnęli jedynie do środka i zlikwidowali opór.

        - W takim wypadku daj sobie spokój z planami dostania się do wewnątrz. - Lepkowski potarł brodę. - Trudno w to jednak uwierzyć. Jeśli natomiast baza została zabezpieczona, nikt już nie mógł tam wejść.

        Caine zagryzł wargę.

        - Może więc te zabezpieczenia zawiodły, bo znajdujący się w środku zrezygnowali z oporu i po prostu poddali się bez walki.

        Lepkowski długo milczał. Wreszcie zaprzeczył ruchem głowy.

        - Nie, to także nie brzmi przekonywająco. Kratochwil dobrowolnie nie oddałby w ręce wroga Aegis. Ani nie zrobiłby tego dowódca obrony.

        Znów na pewien czas zapanowała cisza.

        - Więc ostatecznie co mi pan radzi? - zapytał wreszcie Allen. - Czy w ogóle jest sens rozpoczynać tam poszukiwania?

        - Twoje szansę, w najlepszym wypadku, są niewielkie. Bez względu na to, czy Aegis opuszczono, zniszczono, czy też znajdują się w nim Ryqrilowie, prawdopodobieństwo dostania się do środka niemal nie istnieje. Chyba że z czyjąś pomocą... ale nie mam pojęcia, co zastaniesz na tym obszarze.

        - Może znajdę tam jakieś wsparcie. Gdzieś w centralnej części kontynentu podobno wciąż działają blackcollarowie. Wiem, że moi zwierzchnicy z ruchu oporu utrzymywali, co prawda ograniczone, kontakty z amerykańską grupą noszącą nazwę „Torch”.

        - I sądzisz, że można by na nich liczyć? Caine wzruszył ramionami.

        - Z tego co słyszałem, kiedy opuszczałem Ziemię, nadal byli aktywni. Podobno wyjątkowi fanatycy, gotowi na wszystko, żeby tylko pozbyć się obcych.

        Lepkowski pokręcił głową.

        - Na twoim miejscu nie starałbym się do nich zbliżyć. Nigdy nie należy ufać fanatykom.

        - Bo zaślepieni podejmują niepotrzebne ryzyko?

        - Dlatego, że momentalnie się na ciebie rzucą, jeśli tylko zejdziesz nawet pół kroku z określonej przez nich „właściwej drogi”.

        Allen wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby.

        - Cóż... Czy gdzieś na terytorium DIT-u istnieje miejsce, w którym miałbym większe szansę? Może na przykład na Centauri A?

        - W centrum treningowym blackcollarów? Wykluczone. Planeta została zbombardowana tak dokładnie, że zapewne wkrótce cała ulegnie zlodowaceniu. Ryqrilowie zbyt wiele doświadczyli w walce z blackcollarami, żeby dopilnować, by już nigdy nie mogli powrócić na Centauri.

        Z pewnością obcym zależało na definitywnym pozbyciu się komandosów. Allen widział, do czego ci wojownicy są zdolni w walce z Ryqrilami i ulojalnionymi przez nich ludźmi. Obraz ten przywiódł mu na myśl powody, dla których postanowił podjąć się właśnie takiego zadania.

        - W porządku - powiedział powoli. - A więc pozostaje tylko Aegis. Może mi pan udzielić jakichś bardziej szczegółowych informacji o tym obiekcie? Interesuje mnie dokładne położenie, system obrony, cokolwiek.

        - Niewiele mogę ci powiedzieć. - Generał wskazał na ekran. - Wejście jest w pobliżu autostrady. Tunel, ciągnący się pod granią, ma jakieś trzy kilometry długości. Jest na tyle szeroki, że mieściły się w nim myśliwce, które wytaczano na autostradę, skąd startowały.

        - Ile ich tam mogło być?

        - Samolotów? Sądzę, że około setki, może nawet więcej. Ale prawdopodobnie żaden nie ocalał. Wszystkie zostały zestrzelone podczas walk poprzedzających desant Ryqrilów.

        - A czy któryś z obrońców zdołałby dostać się z powrotem do bazy, dysponując odpowiednimi kodami?

        - Takich kodów wcale nie było. Mówiłem przecież, że nikt nie mógł wejść do środka. Jeśli ktoś znajdujący się wewnątrz nie odblokuje wejścia, z zewnątrz jest to niewykonalne. Co jeszcze? Pod hangarami zbudowano osiem kondygnacji dla personelu i jeszcze jedną, gdzie znajdowały się generatory fuzyjne, turbina gazowa oraz zbiorniki paliwa. Wodę czerpano ze studni artezyjskich, a powietrze docierało przez tunele wentylacyjne z kilkunastoma systemami jego filtracji. Żywności, paliwa i części zamiennych miało wystarczyć na co najmniej piętnaście lat i to wszystko dla pełnej obsady liczącej dwa tysiące oficerów oraz personelu pomocniczego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin