Herbert George Wells - Wojna Światów (mandragora76).doc

(726 KB) Pobierz
Herbert George Welles

Herbert George Wells

 

 

 

Wojna światów

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KSIĘGA PIERWSZA

PRZYBYCIE MARSJAN

 

1.        W PRZEDEDNIU WOJNY

Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i analizują one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pad mikroskopem rające się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się, niezmiernie radzi z siebie, po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej władzy nad materią. Możliwe, że żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl, że są inne, starze od naszego światy, które mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich odpędzaliśmy od siebie, uważając je za nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno wątpliwe.

Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z tamtych odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co najwyżej inni jacyś ludzie, na niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością powitaliby ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań międzyplanetarnej przestrzeni spoglądały na naszą. Ziemię zazdrosnym okiem istoty obdarzane umysłami o tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od umysłów zagładą zagrożonych zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie opracowywały swe plany przeciwka nam. W pierwszych latach wieku dwudziestego przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.

Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w odległości 140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowo kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi być znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo przed ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia się życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne jest do podtrzymywania żywego istnienia.

Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do samego schyłku XIX stulecia ne. znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że mogła się tam rozwinąć życie istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego. Nie pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi starszy, powierzchnię ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca - życie musi być nie tylko odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.

Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta, posunęło się u naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla nas, co prawda, wciąż jeszcze tajemnicą - wiemy jednak, że nawet na równiku temperatura południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim. Atmosfera Marsa jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły się tak dalece, iż pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne lodowce zalegają oba jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają coraz groźniej na obszary strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania, tak niewiarygodnie jeszcze dla naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla mieszkańców Marsa. Pod bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka, urosła ich wiedza - lecz stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam się nawet nie śniło, w przestrzeń, w kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o zaledwie 35 000 000 mil jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą planetę, pokrytą zielenią roślinności, szarą od wód, z atmosferą pełną chmur - wymownym świadectwem płodności, z przelotnym pośród tych chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i upstrzonych statkami mórz.

My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś tak samo obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł człowieka pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że prawdę, tę wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś pełen był życia, Życia obcego im. niższego. pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby nieuniknionego końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich przedsięwzięcie wyprawy wojennej bliżej Słońca.

Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie. jak bezlitośnie tępił własny nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na niższym stające szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez przybyszów z: Europy. Czyż tacy z nas apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z nami?

Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich wiedza matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na to, wzbierające niebezpieczeństwo można by dostrzec znacznie już wcześniej w XIX wieku. Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę - nawiasem mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny - lecz nie potrafili pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej powierzchni, choć tak dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten czas Marsjanie przygotowywali się.

W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na oświetlonej części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco później Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność dowiedziała się o tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja osobiście skłonny jestem przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem wystrzału oddanego z głębokiego szybu wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa wyrzucającego skierowane na Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca błysku podczas dwu następnych opozycji nie zastała dotychczas wyjaśnione.

Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe przybliżenie, Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą wiadomością a potężnym na tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów. Stała się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń natychmiast spektroskop wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z błyskawiczną szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być widoczny mniej więcej po piętnastu minutach. Astronom porównywał go do olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych gwałtownie z planety, "zupełnie jak płomień z wylotu lufy",

Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak dnia nie znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph  ani słowa o tym zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym niebezpieczeństwie jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw słynnego astronoma Ogilvy'ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go poruszyła i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować z nim razem czerwoną planetę.

Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie. Ciemne i milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie, monotonne tykanie mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w kopule dachu - podłużną głębię przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. słychać było, jak niewidoczny Ogiivy poruszał się gdzieś w pobliżu. teleskopie widniał krąg głębokiego granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem światła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał tylko utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost gwiazdy teleskop.

Gdy tak patrzyłem. gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów oddalała. Było to złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode mnie 40 000 000 mil-ponad czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród nas potrafi wyobrazić sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem światów.

W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie odległe, widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się nieprzenikniona ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą mroźną noc. W teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo tak odległe i małe, mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało się o tysiące mit z każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ - co miało przynieść nam walkę i nieszczęścia i śmierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie śniłem nawet o tym. Nikt na całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych w nas pociskach.

Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go. Czerwony błysk na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła - akurat gdy chronometr wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie przy teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając się poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś o pędzących w naszą stronę kłębach gazów.

Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk, prawdopodobnie już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu. Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami śpiących spokojnie mieszkańców.

Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i wydrwiwał prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził, że to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też, że rozwija się tam potężny wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój życia organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.

- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś podobnego do człowieka.

W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów następnej, i tak dziesięć razy z rzędu, noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy wybuchy, po dziesiątym, ustały - nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć. Być może, gazy tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot Marsjanom. W każdym razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy, gęste chmury dymu i kurzu długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o zmiennych kształtach w przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak dobrze znane astronomom szczegóły jej powierzchni.

Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie podawane wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik Punch wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A tymczasem; nie oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez Marsjan pociski. Mknęły z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań przestrzeni, godzina za godziną, dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj wydaje się czymś niemal niewiarygodnym, że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby zajmowaliśmy się powszednimi swoimi kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego tygodnika najnowszą fotografię Marsa. Jeśli o mnie idzie - dzieliłem czas między dwa zajęcia naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na temat prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji.

Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć milionów mil od Ziemi - wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było wygwieżdżone i pokazywałem jej znaki zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik wspinający się powali coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej chwili tyle potężnych teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę spacerowiczów z Chertsey czy może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie kładli się spać. Ze stacji kolejowej dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal melodię, dźwięki dzwonków, dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa siatka czerwonych, zielonych i żółtych świateł sygnałowych była - wedle słów żony - jakby wpięta w ciemną ramę nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie bezpieczne.

 

2.        SPADAJĄCA GWIAZDA

Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem ujrzano wysoko w górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na wschód i zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi .biorąc je niczawodnie za ślad zwykłego meteoru. Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się przez kilka sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie meteorytów, stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a może stu mil. Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.

Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi na Ottershaw i zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w nocne niebo) - nie dostrzegłem nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki kiedykolwiek nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go niewątpliwie, gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż mknął ze świstem. Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w 13erkshire, Surmy i Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś zwyczajny meteoryt. Nikt chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.

Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekonany, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał się skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po wschodzie słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię wyrył ogromną jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując wrzosowisko. Powstałe w ten sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia część wrzosowiska płonęła i na tle wschodzącego właśnie słońca snuty się przezroczyste niebieskawe dymki.

Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się pogruchotane resztki połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część przypominała ogromnych rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej z prostokątnych ciemnobrązowych łusek. średnica walca mogła wynosić ze trzydzieści jardów. Ogilvy zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem - meteory są zazwyczaj. mniej lub bardziej kuliste - chciał podejść do bryły, była ona jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana tarciem wskutek przelotu przez atmosferę ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym. Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym ostyganiem powierzchni, gdyż nie przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec może być wydrążony.

Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego wygląd, przede wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest może jakaś celowość w przybyciu walca na Ziemię. Poranek byt cudownie cichy, słońce nieźle już przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen. Nie było słychać świergotu ptaków, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły słabe jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.

Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło się i odpadło trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona odrywać się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem, że w Ogilvym serce zamarło.

Chcąc zdać` sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo bijącego z jamy żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził, że przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już zaczęło zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłuż krawędzi. I wtedy spostrzegł, że koliste dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi. Ruch ten był tak powolny, że niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas, gdy zorientował się, że czarna plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed nim zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myś. Walec był sztuczny! Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!

- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na wpół zwęgleni! Usiłują się wydostać!

Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na Marsie.

Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y przypadł do dna, by dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie uchroniło go przed spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu ą z wciąż jeszcze rozżarzonym metalem. Stał chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z jamy i popędził jak szalony do Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze spotkał jakiegoś woźnicę i próbował mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego- kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było tak niesamowite, że chłopina zaciął konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu się też z pomywaczem otwierającyrn właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek ten wziął go za wariata i nawet usiłował, bezskutecznie na szczęście, zamknąć w komórce. To go nieco otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego dziennikarza Hendersona krzyknął do niego przez płot i począł opowiadać bardziej już zrozumiale.

- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor? - A bo co? - zapytał Henderson.

- Leży na polu, za Horsell!

- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!

- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! 1 coś jest w środku!

Henderson podniósł się trzymając w ręku łopatę.

- Co takiego? - zapytał: Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy opowiedział mu wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom rzucił łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem na pole i stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać zgrzytów, za to pomiędzy ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę szczelinę wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem powietrze. Chwilę nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w walcu muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi.

Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc, tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnic, po czym udali się z powrotem po pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych żaluzji wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby nadać depeszę do Londynu. Artykuły w prasie przygotowywały już, bądź co bądź, umysły ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.

Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć "nieboszczyków z Marsa". Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za. kwadrans dziewiąta wyszedłem jak zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż nie tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.

 

3. ŻWIROWISKO POD HORSELL

Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką jamę, w której Spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej, wbitej głęboko w ziemię bryły. Żwir i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym wybuchem. Był to niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie zastałem przy jamie ani Hendersona, ani Ogilvy'ego. Widocznie przekonawszy się, że nie ma na razie nic do zrobienia ; udali się na śniadanie do domu HenderSOna.

Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało się, dopókim im tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni - zaczęli bawić się w berka uwijając się między grupami gapiów.

Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym ogródku, dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku łazików obijających się zazwyczaj koło dworca i wynajmujących się jako pomoc do noszenia kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych czasach astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nie znanym. Większość zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca. Pozostawało ono zresztą od czasu odejścia Ogilvy'ego i Hendersona w nie zmienionym położeniu. Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie zastając tu zamiast spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieruchomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni. Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg, słychać słabe jakieś dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego - że dno przestało się obracać.

Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem go z bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze. Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z gazowni.

Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego okładzina to nie zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i dnem też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie "nieziemski" dla większości tu zebranych nie zawierało żadnej treści.

Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie sądziłem jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem, że na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich rozszyfrowaniem. Walec był jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy niecierpliwością czekałem na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej spostrzegłem, że nadal nic się nie dzieje, ruszyłem z głową nabitą myślami do Maybury, do domu. Ale i tu nie dały mi one spokojnie pracować nad moimi abstrakcyjnymi badaniami.

Po południu-wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania wieczornych gazet poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z MARSA" lub "GODNE UWAGI WYDARZENIE W WOKING" itd. W dodatku depesza Ogilvy'ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie obserwatoria w Zjednoczonym Królestwie.

Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z Cobham, a nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli. Prócz tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z Wo king i Chertsey musiało ściągnąć tu na piechotę, tak iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo odzianych kobiet.

Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia wietrzyku, tylko rozsiane tu i ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia. Płonące wrzosowisko już ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę Ottershaw, wypalona była i sczerniała, a gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy piwiarz z Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.

Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z sześciu ludzi. Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna, jak się później dowiedziałem - astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a także paru robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem wydawał im jakieś rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już znacznie. Stent był purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było wyraźnie, że coś go bardzo zirytowało.

Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze tkwił w ziemi. Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał mnie do jamy i poprosił, bym udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości. Rosnący nieustannie tłum, a zwłaszcza wyrostki - mówił - bardzo utrudniają odkopywanie. Trzeba na gwałt ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż od czasu do czasu słychać jeszcze w walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się, gdyż nic ma ono żadnych uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grubo, być więc może, iż dochodzące do nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.

Prośba Ogilvy'ego ucieszyła mnie bardzo., gdyż spełnienie jej czyniło mnie widzem uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane ogrodzenie. Co prawda lorda Hiltona nie zastałem, powiedziano mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem przybywającym o szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej, wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na niego czatować.

 

4. WALEC OTWIERA SIĘ

Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od strony Woking wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko wracali do domu. Tłum zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego nieba urósł tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a bliżej jamy słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi najdziwniejsze myśli. Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:

- Cofnąć się Cofnąć się!

W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.

- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam do domu!

Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta rozpychających się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących się tam pań wykazywało nie mniejszą aktywność.

- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.

Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli niezwykle podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie

- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie wiadomo, co jest w tym przeklętym walcu!

Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na walcu i usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.

Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno. Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż. dno upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę i znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie czarny. Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.

Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca człowieka, być może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież człowieka. Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni ujrzałem jakieś ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania, następnie dwie połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło się coś na kształt szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu wprost ku nam. Po chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.

Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na wpół odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne macki, począłem przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźniej, jak zdumienie malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w przerażenie. Zewsząd słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać. Patrzyłem, jak sprzedawca wspina się ź pośpiechem po zboczu jamy, nagle spostrzegłem, że jestem sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem skamieniały i patrzyłem.

Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin