Robbins David - Cień zagłady 1 - Fox - twierdza śmierci.pdf

(788 KB) Pobierz
1,FOX-TWIERDZA ŚMIERCI
t WOJOWNICY FEDERACJI WOLNOŚCI,
KDYNI SPRAWIEDUWI W. ŚWIECIE PRZEMOCY,
SZALEŃSTWA I ŚMIERCI!
PHANfOMWPRESS
1003854721.011.png
FOX - TWIERDZA ŚMIERCI
- Znaleźliśmy to zaczepione o szczyt
wschodniego muru. Po tym wspięli się na
górę i poprzecinali nożycami druty kolcza
ste. Fosę przepłynęli bez trudu. Musiało
ich być co najmniej dwudziestu.
-
Ilu dostaliśmy? - padło pytanie z tłu
mu.
- Zabiliśmy jedenastu, a jednego do
padliśmy żywego. Ściślej mówiąc, schwy
tał go Gero. Gorsze jest jednak to, czego
zdołali dokonać. Zabili czterech członków
Rodziny, dziewięciu zranili, no i... -zawa
hał się - osiem kobiet zostało porwanych.
Młodziutka dziewczyna zaczęła cicho
płakać.
- Gdzie jest moja mama? - szepnęła,
patrząc na Hickoka. - Gdzie jest Lea?
Wojownik chrząknął z zażenowaniem.
-
Znajdziemy ją. Nie martw się.
1003854721.012.png 1003854721.013.png
DAVID ROBBINS
David Robbins
Fox -
twierdza
śmierci
1.FOX- TWIERDZA ŚMIERCI
2. ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ!
Przełożył
Piotr Skurzyński
3. POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA
W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1993
1003854721.014.png 1003854721.001.png 1003854721.002.png 1003854721.003.png 1003854721.004.png 1003854721.005.png
Tytuł oryginału
Endworld. The Fox Run
Rozdział pierwszy
Redaktor
Józef Foromański
Blade przystanął na chwilę, czujnie nasłuchując. Wielka
sfora zdziczałych psów wciąż biegła jego śladem. Krople potu
ściekały mu po karku, wchłaniane przez zieloną, rozdartą ko-
szulkę opinającą muskularne ciało.
Sądząc po odgłosach, musiało go ścigać kilkanaście zgłod-
niałych bestii. Chciał zrzucić z ramienia dwuletniego kozła,
który z pewnością bardziej zainteresowałby zwierzęta niż ży-
wy mężczyzna, ale nie mógł się na to zdecydować. Nigdy nie
wracał do domu bez zdobyczy, a stracił całe trzy dni na wytro-
pienie tego jelenia i nie zamierzał zostawiać go psom.
Pobiegł dalej, nie wypuszczając z ręki cennej zdobyczy. Na
spoconych plecach podskakiwał skórzany kołczan, w którym
kołatało się kilka pierzastych strzał i krótki łuk, o jego uda
obijały się cztery noże doczepione do pasa.
Do Domu zostały mu najwyżej dwie mile... Gdyby udało
mu się zyskać kilkanaście minut, bez trudu dotarłby do bez-
piecznego schronienia. Jednak teraz nie mógł liczyć na pomoc
pozostałych członków Rodziny. Przecież nikt nie wiedział,
kiedy powróci, ani też, z jakiego nadejdzie kierunku.
Przebył niewielki strumyk przecinający mu drogę i rozpo-
czął mozolną wspinaczkę na wysokie wzgórze wznoszące się
na przeciwnym brzegu. Jazgotanie nasiliło się. Drapieżniki
były coraz bliżej, zapach krwi upolowanego kozła doprowa-
dzał je do szaleństwa.
Blade ujrzał prześwitującą między pniami drzew jasną po-
lanę, rozciągającą się od połowy stoku aż do szczytu. Wypadł
spomiędzy zarośli, lecz nim uczynił kilkanaście kroków, z lasu
wyłonił się przewodnik watahy, w paru susach przebył od-
ległość dzielącą go od ofiary i skoczył uciekającemu człowie-
kowi na plecy.
Szczęściem truchło kozła złagodziło siłę uderzenia, lecz
Ilustracja
© Maciej Olender
Piotr Maria Górny
Projekt i opracowanie graficzne
Agnieszka Wójkowska
Copyright © 1986 by David Robbins
by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER
PUBLISHING CO., INC.,
NEW YORK CITY, U.S.A.
© Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1993
Printed and bound in Germany
Wydanie I
ISBN 83-7075-335-3
1003854721.006.png 1003854721.007.png
i tak Blade upadł na kolana. Błyskawicznie puścił jelenia, wy-
ciągając jeden ze swoich noży bowie. Szerokie ostrze pokryte
było rdzawymi plamami... Spojrzał na warczącego, przyczajo-
nego do ataku psa.
Przed Wielkim Wybuchem rasę tę zwano owczarkami nie-
mieckimi. Zwierzę było potężne, wychudzone, głodne i strasz-
liwie niebezpieczne. Z długich wyszczerzonych kłów spływała
żółta piana.
Między człowiekiem a drapieżnikiem leżał zakrwawiony
kozioł.
- Chodź i zabierz swoje żarcie! - mruknął mężczyzna.
Pies postąpił o krok, wydając złowieszczy charkot. Blade
cisnął nożem, mierząc w naprężony grzbiet zwierzaka. Ostrze
drasnęło skórę, żłobiąc w niej krwawą bruzdę. Pies zakręcił
się z jękiem wokół ogona, nie pojmując, co mogło go zaatako-
wać. Nim zrozumiał, długa strzała ze świstem wbiła się w jego
bok. Owczarek padł w drgawkach na ziemię, barwiąc soczystą
trawę czerwienią.
Mężczyzna natychmiast nałożył na cięciwę drugi pocisk
i posłał go wprost w pierś kolejnego drapieżnika wybiegające-
go na polanę. Nie zdążył użyć łuku po raz trzeci. Z boku do-
skoczył do niego następny pies, wyglądający na mieszańca
dobermana ze spanielem, i szarpiąc go za nogę, obalił na zie-
mię.
Człowiek złapał za noże i trzymając po jednym w każdej
dłoni, zaczął rozpaczliwie bronić się przed opadłą go sforą.
Poderżnął gardziel najbliższemu kundlowi, gdy poczuł ostre
zęby wpijające się w jego łydkę. Zatopił ostrze w oku owczar-
ka, usiłującego przegryźć mu gardło, przedziurawił podbrzu-
sze następnemu... Jakiś pies złapał go za prawy nadgarstek
i natychmiast padł ze skowytem, kiedy bowie wbił się
w szczyt nosa, przebijając na wylot pysk napastnika.
Jednak wataha nie rezygnowała... Blade czuł, jak opuszcza-
ją go siły, stracił już dwa noże, pozostał mu ostatni...
Wtem głowa najzacieklejszego drapieżnika eksplodowała
krwawą miazgą, a w powietrzu przetoczył się grzmot wystrzału
z trzydziestki szóstki.
-
Gdzieś w górze rozległ się przeciągły, mrożący krew w ży-
łach wojenny okrzyk Apaczów.
„I Geronimo! Wariaci są jak nieszczęścia, zawsze chodzą
parami!" - pomyślał uszczęśliwiony. Już wiedział, że jeszcze
nie dzisiaj ma nadejść kres jego życia.
Kanonada nie ustawała. W piętnaście sekund padły cztery
zwierzaki, pozostałe pognały w stronę lasu. Nim skryły się
wśród drzew, zginęły dwa następne...
Powoli podniósł się, oglądając obrażenia, jakie odniósł
w walce. Szczęściem żadne z nich nie wyglądało na poważne.
Tylko lewy nadgarstek był rozszarpany niemal do kości.
Z wściekłością kopnął truchło psa, który mu to uczynił.
- Piesio już nie czuje tej kary - skomentował ktoś ze śmie
chem.
- Z całą pewnością ten facet nie należy do miłośników
zwierząt - dodał drugi głos.
Blade odwrócił się z uśmiechem, patrząc na zbliżających
się przyjaciół.
- Zawsze starasz się dojść do celu najtrudniejszą drogą? -
zapytał Hickok.
- On lubi utrudniać sobie życie. Uważa, że w ten sposób
kształtuje swój charakter. - Uśmiech na twarzy Geronima był
bezczelniejszy niż zazwyczaj.
- Weszliśmy na szczyt akurat wtedy, gdy psy ciebie do
padły. - Wskazał ręką na górę. - Od razu otworzyłem ogień.
Mam nadzieję, że nie zmarnowałem kuli, trafiając przypad
kiem w ciebie? - Roześmiał się.
- Chcesz powiedzieć, że celowałeś do psów? - Geronimo
udał wielkie zdziwienie.
Hickok sprawdził, czy wszystkie zwierzaki są martwe,
szturchając je lufą karabinu. Do szerokiego pasa doczepione
miał ozdobne kabury, w których tkwiły złociste colty pythony
o rękojeściach wykładanych masą perłową.
Był niepokonanym mistrzem we władaniu bronią palną, nikt
z Rodziny nie mógł mu dorównać ani w szybkości, ani w cel-
ności. Ze swymi rewolwerami nie rozstawał się ani na chwilę
od dnia Nazwania, czyli od rocznicy swych szesnastych
Hickok! - ocenił Blade.
1003854721.008.png 1003854721.009.png 1003854721.010.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin