Dave Wolverton - Złota Królowa 01 - Złota Królowa.pdf

(1833 KB) Pobierz
Dave Wolverton
Złota Królowa
trylogia Złota królowa
tom I
Przekład Andrzej Syrzycki
THE GOLDEN QUEEN
Marii, dzięki której wszystko jest możliwe
ROZDZIAŁ 1
Veriasse czuł w kryształowo czystym górskim powietrzu charakterystyczną woń
zdobywców. Poza odorem spoconych ciał koni, przebijającym się przez aromat sosnowych
igieł i gnijących liści, wyczuwał ledwo uchwytny kwaśny zapach soków trawiennych
żołądków drononów. W ciągu ostatnich trzech dni czuł go aż trzy razy, ale nigdy nie z tak
bliska.
Na grzbiecie góry ściągnął wodze wierzchowcowi i uniósł rękę, dając znak, aby ci, co
jadą za nim, zatrzymali się. Jego wielka klacz zarżała i przestąpiła z nogi na nogę, gotowa do
dalszej drogi. Było jasne, że również czuła ową dziwną woń.
Lady Everynne, jadąca błotnistą ścieżką tuż za nim, także ściągnęła wodze swojemu
ogierowi. Veriasse odwrócił głowę i przez chwilę siedział nieruchomo, patrząc na nią.
Kobieta naciągnęła na głowę kaptur błękitnego płaszcza, ale siedziała zgarbiona w siodle,
zbyt zmęczona, aby zwracać uwagę na cokolwiek. Veriasse czuł na plecach podmuchy
porywistego wiatru, świszczącego w gałęziach drzew z siłą sztormu. Wiał najpierw ze
wschodu, a potem zmienił kierunek na południowy. Przy takiej pogodzie rzadko można było
określić, gdzie znajduje się źródło zapachu. W dole przed mężczyzną ciągnął się bezkresny
las, a Veriasse niemal nie widział ścieżki, którą przyjechali. Można było dostrzec jedynie
wąskie pasmo, po którego obu stronach sosny rosły nieco rzadziej. Po wieczornym niebie nad
ich głowami, mknęły burzowe chmury. Veriasse wiedział, że niedługo zapadną ciemności, a
wraz z nimi rozpęta się burza.
Uniósł ręce. Nerwy węchowe, zaczynające się w okolicach nadgarstków, mogły
wykrywać nawet najdelikatniejsze wonie. Mężczyzna umiał dzięki temu stwierdzić, że ktoś
inny, siedzący w przeciwległym kącie pokoju, jest zdenerwowany. Potrafił wyczuć nimi
przeciwnika kryjącego się w drugim krańcu doliny. Teraz, oprócz kwaśnego zapachu
zdobywcy, czuł woń strachu, emanującą z ciał znajdujących się za nim ludzi.
- Calt! - zawołał cicho. Rosły wojownik miał jechać za nimi jako straż tylna. Był
obdarzony doskonałym słuchem i powinien usłyszeć wołanie Veriasse’a nawet z odległości
pół mili. Nikt jednak nie odpowiedział. Veriasse czekał, licząc w myślach do czterech.
Daleko w dole, u stóp góry, Calt trzykrotnie krótko zagwizdał, naśladując głos drozda.
Było to umówione hasło, które oznaczało: „Przeważające siły wrogów są bardzo blisko. Będę
walczył”.
Everynne uderzyła piętami boki ogiera, który skoczył naprzód. W następnej chwili
znalazła się u boku Veriasse’a. Zatrzymała się i odwróciła w siodle. Niepewnie spojrzała na
ścieżkę, którą przyjechali, jakby czekała na pojawienie się Calta.
- Uciekaj! - syknął Veriasse, uderzając otwartą dłonią w zad zwierzęcia.
- Calt! - krzyknęła Everynne, starając się zatrzymać i obrócić wierzchowca. Jedynie
dzięki temu, że była niewprawnym jeźdźcem, nie popędziła z powrotem ścieżyną, wiodącą po
zboczu, którym się wspinali.
- Nie możemy mu pomóc! - burknął Veriasse. - Już zdecydował!
Wbił ostrogi w boki klaczy, po czym podjechał do Everynne i schwycił wodze jej
konia. Jechali dalej, starając się utrzymać równe tempo.
Everynne spojrzała na mężczyznę, zwracając ku niemu bladą twarz osłoniętą
kapturem. Veriasse przez chwilę widział łzy płynące z jej ciemnobłękitnych oczu. Dostrzegł,
że kobieta zmaga się z sobą, usiłując pokonać smutek i zakłopotanie. Skuliła się i
uchwyciwszy się łęku, pochyliła nisko w siodle. Przeprowadził jej ogiera przez grzbiet góry i
po chwili zwierzęta zaczęły schodzić obok siebie po stoku. Ostrożnie stąpały błotnistą
ścieżką, gdyż każdy nierozważny krok mógłby spowodować zrzucenie jeźdźca z siodła i
skończyć się jego pewną śmiercią.
Veriasse wyciągnął z pochwy karabin zapalający i uchwycił go zziębniętą dłonią. Nad
górami poniósł się przeciągły skowyt, przenikający ciało mężczyzny do szpiku kości. Był to
agonalny przenikliwy jęk, którego nie mogła wydać żadna istota ludzka. Calt stawił czoło
swoim wrogom. Veriasse wstrzymał oddech, czekając na następne wycie i licząc na to, że
wojownik zdoła uśmiercić przynajmniej jeszcze jedną bestią. Nad górami panowała jednak
cisza.
Everynne z wysiłkiem łapała powietrze. Kiedy konie, przemykając się między pniami
czarnych sosen, pędziły na spotkanie nadciągającej nocy, z jej gardła wyrwało się
rozpaczliwe łkanie.
Pięć dni. Znali Calta zaledwie od pięciu dni, a mimo to wojownik oddał życie,
walcząc w służbie Everynne. Veriasse nie spodziewał się, że ze wszystkich możliwych
miejsc, w których mogli zaatakować zdobywcy, potwory wybiorą właśnie to, znajdujące się
na spokojnej górskiej ścieżce, w samym sercu niemal dziewiczej krainy Tihrglas. Wszystko
wskazywało, że będzie to miła przejażdżka leśnymi dróżkami, ale zamiast tego odrętwiały ze
smutku i zimna Veriasse musiał pochylić się nisko na grzbiecie klaczy i pędzić błotnistymi
szlakami.
Mężczyzna był potwornie zmęczony, ale mimo to nie odważył się zamknąć oczu.
Przez godzinę mknęli w zapadającym mroku, smagani kroplami deszczu. W końcu jednak
okazało się, że konie nie mogą biec dalej, gdyż w ciemnościach przestały cokolwiek widzieć.
Nawet wtedy Veriasse przynaglał je do szybszego marszu, obawiając się, że wkrótce dogonią
ich zdobywcy. Wreszcie ostatnie drzewa rozstąpiły się na boki i kopyta końskie zadudniły po
solidnym, drewnianym moście.
Płynąca dołem rzeka niemal występowała z brzegów. Veriasse krzyknął i bezlitośnie
przynaglił rumaki do biegu. Zatrzymał się dopiero wówczas, kiedy znaleźli się po drugiej
stronie.
Zeskoczył z siodła i zaczął oglądać most. Zbudowano go z ciężkich bali, do których
przymocowano grube deski. Veriasse nie widział sposobu, żeby zrzucić go w nurty rzeki,
toteż wystrzelił z karabinu zapalającego, mierząc w deski. Oślepiające białe płomienie objęły
co najmniej pięćdziesiąt metrów konstrukcji. Stojąca obok Veriasse’a klacz szarpnęła się
przerażona. Jeszcze nigdy nie widziała płomieni, wywołanych przez ładunek chemiczny.
Czując, że deszcz przemókł go do suchej nitki, Veriasse pragnął zostać chociaż
chwilę, by się ogrzać. Zamiast tego odwrócił się, ujął wodze wierzchowca Everynne i
poprowadził go dalej.
- Zatrzymajmy się tu - zaproponowała kobieta. - Jestem zmęczona.
- Nieco dalej przy tej drodze znajduje się następna osada - odparł. - Nie możemy tu
stanąć, moje dziecko. Jesteśmy tak blisko wrót!
Przynaglił konie do szybszego marszu, a Everynne nie odpowiedziała; siedziała tylko
sztywno w siodle. Po dziesięciu minutach wspięli się na następne wzgórze. Na wierzchołku
Veriasse zatrzymał się, by popatrzyć na swoje dzieło. Most płonął jak pochodnia, rzucając na
mętną wodę czerwoną poświatę i wzniecając kłęby ciemnego dymu.
Na przeciwległym brzegu rzeki mężczyzna dostrzegł jednak gigantyczną sylwetkę
zielonoskórego zdobywcy, odzianego w szturmową zbroję i spoglądającego w przerażeniu na
wezbraną rzekę.
Kiedy Gallen O’Day miał pięć lat, jego ojciec zabrał go do wdowy Ryan, pragnąc,
żeby chłopiec wybrał jakieś kocię. Tego dnia wdowa powiedziała coś, co wielokrotnie ocaliło
życie Gallenowi.
Tamtego chłodnego jesiennego poranka w Clere ziemia była przyprószona cienką
warstwą świeżego śniegu. Ojciec Gallena był ubrany w poplamioną skórzaną opończę, a na
dłoniach miał zielone wełniane rękawiczki bez palców. Kiedy pukali do drzwi kobiety, Gallen
mocno ściskał jego rękę. Wdowa Ryan była tak stara, że wiele dzieci w mieście opowiadało
na jej temat różne historie, nazywając ją czarownicą czy twierdząc, że pastor utopił jej
wszystkich synów za to, że okazały się krasnoludkami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin