Field Sandra - Słońce w środku nocy.pdf

(313 KB) Pobierz
37235695 UNPDF
Sandra Field
Słońce w środku nocy
37235695.001.png 37235695.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To było coś zachwycającego. To był prawdziwy raj na ziemi.
Kathrin Selby uśmiechnęła się do siebie. Tylko nieliczni skłonni byliby porównać widok,
jaki rozciągał się wokół, do arkadii. Przytłaczającej większości kojarzyłby się on raczej z
piekłem. Ona jednak była pod wrażeniem jego osobliwego piękna.
Rozsiadła się wygodniej na potężnym, nagrzanym przez słońce głazie i wsparła brodę na
dłoniach. Przypominała w tej chwili samotnego widza w teatrze natury. Widownią był tu
grzbiet niewielkiego skalistego wzniesienia, sceną zaś tundrowy obszar dalekiej północy.
Na wprost leżała rozległa dolina, wysłana kobiercem z traw, mchów i porostów, zamknięta
szarożółtym, piarżystym płaskowyżem, nad którym żeglowały po niebie podświetlone
słońcem pierzaste obłoki. Patrząc do tyłu w prawo, widziało się następną dolinę,
oddzieloną od tamtej garbem porośniętym krzewinkami i przeciętą wzdłuż srebrzystą
wstęgą strumienia, wypływającego z pokrytych wiecznym śniegiem gór. Tam, za tamtymi
kamienistymi wzgórzami, znajdował się obóz, w którym ona, Kathrin, wraz z kilkoma
kolegami naukowcami, miała swoją bazę wypadową. Lecz w najbliższym sąsiedztwie nie
było widać śladu żywej duszy. Jedynymi obecnymi w polu widzenia stworzeniami było
stadko reniferów, pasące się w dolinie na wprost.
Kathrin śledziła je już od dobrych pięciu dni, robiąc notatki i dość często sięgając po
kamerę filmową. Przewodnika stada, samca o potężnie rozgałęzionych rosochach, nazwała
zdrobniałym imieniem Szefunio. Miał nieładny zwyczaj odganiania samic od miejsc
zasobnych w co bardziej soczystą trawę i bogatych w zioła. Sięgnęła po lornetkę i
nacelowała ją na Szefunia. Miał ciemnoszaro-brunatne owłosienie, krępą głowę i silne
nogi, wyposażone w niezwykle szerokie racice. Długość jego tułowia wynosiła co najmniej
dwa metry, a wysokość w kłębie niemal półtora. Przed setkami lat byłby więc poważnym
zagrożeniem dla prymitywnie uzbrojonego myśliwego.
Wiatr poruszał grzywą rena, znajdującą się w dolnej części jego szyi, i przeczesywał jego
bardzo gęstą sierść, chroniącą zwierzę przed przemoknięciem. Szefunio oskubywał w tej
chwili gałązki karłowatej wiotkiej wierzby, jedynego drzewka, zdawałoby się, rosnącego w
tej północnej krainie.
Dziewczyna odciągnęła rękaw kurtki i spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma, a do obozu
miała pełne trzy godziny drogi. Żywność skończyła się, więc musiała wracać. Czyniła to
niechętnie, rozsmakowana w samotności i w tej dość oszczędnej letnią porą palecie barw
tundry. Niechętnie też rozstawała się z reniferami, które podczas tych dni obserwacji tak
dobrze poznała i polubiła. Szefunio, trzy jego małżonki, dwie jałówki i dwa cielaki – całe to
towarzystwo przemierzało tundrę w poszukiwaniu trawy i soczystych ziół alpejskich.
Samice poruszały się ze spokojną gracją, podczas gdy cielęta skakały, jakby miały sprężyny
w kopytkach.
Poczuła przypływ szczęścia. W wieku dwudziestu czterech lat osiągnęła swój cel, znalazła
swoje miejsce na ziemi. Wykonywała pracę, którą kochała. Otaczała ją kraina, której
pustka i kolorystyka przemawiały do jej duszy. Niewielu ludzi było tak szczęśliwych.
Wstała i wciągnęła w płuca chłodne, czyste powietrze. Szefunio uniósł łeb, lekko
zaniepokojony. Nerwowo uderzył kopytem o ziemię. W chwilę potem jednak uspokoił się i
znów zaczął skubać wierzbowe listki.
Kathrin powoli odwróciła się i poszła w kierunku widocznego nie opodal żółtego namiotu,
niziutkiej pojedynki. Nie będzie go zwijać i zabierać ze sobą, gdyż planowała wrócić tu już
jutro. Spakowała więc do plecaka tylko brudne rzeczy oraz sprzęt fotograficzny i ruszyła w
drogę. Dobiegł jej uszu żałosny okrzyk siewki, jak gdyby ptak skarżył się, że go zostawia. Ku
swemu wielkiemu zaskoczeniu poczuła łzy pod powiekami. Opuszczała miejsce, gdzie była
tak bardzo szczęśliwa.
Zatrzymała się i przez chwilę stała nieruchomo. Przeczyste niebo z białoróżowymi
 
obłokami na horyzoncie, renifery rzucające długie cienie na łąkę, barwa skalistego podłoża
i krzyk ptaka – wszystko to tak głęboko zapadło w jej duszę, że tundra i ona stały się
jednością.
Siewka ponowiła okrzyk i czar prysł. Kathrin wstąpiła na lekko wznoszącą się kamienistą
ścieżkę. Najkrótsza droga do obozu wiodła przez grzbiet niewielkiego wzgórza, a potem
wzdłuż strumienia. Miała nadzieję, że znajdzie się dla niej jakaś kolacja. A może nawet
Garry Morrison napalił w saunie. Po pięciu dniach biwakowania w surowych warunkach
marzyła o gorącej wodzie, mydle i szamponie.
Kroczyła lekko, pewnie stawiając swoje długie nogi.
Osiągnąwszy grzbiet, zaczęła spuszczać się w dolinę. Po trzech kwadransach weszła na
teren mokradeł i błot. Pod stopami zaczęło chlupotać. Równocześnie wzmógł się szum
strumienia. Zasilały go śniegi górskich szczytów. Woda w strumieniu była niezwykle czysta
i zimna. Nigdy takiej nie piła. Usiana kwitnącymi ziołami łąka przypominała wzorzysty
kobierzec.
Trwało krótkie arktyczne lato – barwna szczelina w bieli zalegającej te obszary przez
większą część roku. Tylko latem można było zorganizować naukową wyprawę, zważywszy,
że w tym wypadku chodziło o obserwację zwierząt i ptaków. Rozlokowali się obozowiskiem
na zachodnim brzegu Hearne Island, u północnych wybrzeży Kanady. Obóz, jako taki, nie
sprawiał imponującego wrażenia – skupisko namiotów oraz obitych paździerzowymi
płytami baraków, wszystko w jaskrawych kolorach, ażeby piloci nie mieli kłopotów z
nakierowaniem na cel. Teraz, ze szczytu kolejnego wzniesienia, Kathrin mogła już
zauważyć pomarańczową plamę budynku radiostacji oraz błękitną plamę swej własnej
chatki. Bezwiednie uśmiechnęła się. Wiedziała, że tam oczekiwali jej powrotu koledzy.
Wprawdzie ceniła sobie samotność, ale lubiła też od czasu do czasu porozmawiać, a
rozmowa z reniferem wydawała się raczej niemożliwa.
Mimo że rozróżniała już poszczególne budynki, wiedziała, iż pozbawione jakichkolwiek
zanieczyszczeń powietrze skraca perspektywę i że marsz zajmie jej jeszcze ponad godzinę.
Poza tym nie było tu drzew, tak bardzo przydatnych w operowaniu skalą odległości.
Wkroczyła na teren usiany jeziorkami i małymi oczkami wodnymi. Pełno tu było
wszelakiego rodzaju ptactwa, ale wzrok Kathrin biegł ku obozowisku. Cieszyła perspektywa
zobaczenia Pam, Garry’ego, Karla i Calvina, a jeszcze bardziej myśl o powrocie do domu.
Zdumiało i zaskoczyło ją to słowo. Jak to się stało, iż wystarczył miesiąc, by skupisko
baraków i namiotów zaczęła nazywać własnym domem?
Gdzie był jej prawdziwy dom?
Odkąd opuściła Thorndean...
Thorndean... Wspominając tę ceglaną, okazałą rezydencję, gdzie jej matka pracowała jako
gospodyni i gdzie ona z dziecka stała się dorosłą panną, Kathrin nie mogła nie pomyśleć o
dwóch młodych mężczyznach, którzy w sposób tak nieodwołalny i zgubny ukształtowali jej
życie. Ivor i Jud. Przyrodni bracia, synowie właściciela Thorndean. Ivor, którego kochała,
oraz Jud, któremu ufała...
Nie widziała ich od siedmiu lat.
Potknęła się na jakimś kamieniu i tylko dzięki wysportowanemu ciału udało się jej nie
upaść. Znajdowała się dwie godziny lotu od najbliższego szpitala. Musiała o tym pamiętać.
Nie mogła pozwolić sobie na żadną nieuwagę bądź lekkomyślność.
Przeszłość była przeszłością. Co było, przeminęło i już nigdy nie wróci.
Kathrin usiłowała teraz skupić myśli wyłącznie na ciepłym posiłku i wygodnym łóżku.
Karimata, która służyła jej za łóżko przez ostatnie pięć dni, nie była sprężystym
materacem, co, nawiasem mówiąc, od początku wzięte zostało w rachubę.
Zresztą w czasie tej wyprawy w pojedynkę nie spała wiele. Hearne Island znajdowała się
już za kołem podbiegunowym i słońce bardziej krążyło tu nad horyzontem, niż toczyło się
po niebie ze wschodu na zachód. Wzgórza i doliny skąpane były w niegasnącym świetle.
 
Dni nie miały początku i kresu, zlewając się w zachwycającą pełnię czasu. Skąpiła więc
sobie snu, woląc podążać za stadkiem reniferów i regenerując siły krótkimi drzemkami.
Nie miała do stracenia ani godziny. Za kilka tygodni skończy się lato i będzie musiała wraz
z innymi uczestnikami wyprawy wracać do Calgary, by opracować zebrany tu materiał.
Po owalnym stawie po prawej pływało stadko nurów, ptaków wodnych o czerwonych
szyjach, ostro zakończonych dziobach i krótkich skrzydłach. Na jej widok wydały
ostrzegawczy sygnał, dźwięk wręcz niesamowity, jakby żałobny. Ostrożnie ominęła ich
ukryte w szuwarach gniazda.
Na tle nieba czerniły się klify Whale Island. Garry obiecywał, że któregoś dnia zabierze ją
tam, razem z Pam. Smutną atrakcją wyspy były dawne obozowiska wielorybników, usiane
kośćmi waleni pomordowanych w przeciągu minionych stuleci. Podnosiły natomiast na
duchu uczepione skał gniazda białozorów islandzkich, niezwykle rzadkich białopiórych
drapieżników dalekiej północy.
Kathrin przekroczyła granicę obozowiska. Była piekielnie głodna. Ssało ją w żołądku, a
ślina miała gorzki posmak. Liczyła, że Pam, dziewczyna Garry’ego, która robiła tu za
kucharkę, poczęstuje ją jakąś pachnącą smakowitością. Wreszcie prawdziwe żarcie,
zamiast tych skąpych suszonych racji, pomyślała sennie.
Barak, który spełniał potrójną rolę: kuchni, jadalni i biblioteki, pomalowany był na kolor
jaskrawo-pomarańczowy. Kathrin pchnęła drzwi ganku, zrzuciła plecak na podłogę i oparła
się plecami o ścianę. Chwilę odpoczywała, wsłuchując się w śmiechy i głosy dobiegające ze
środka.
Następnie uwolniła stopy z gumowych butów z cholewami i w samych skarpetach weszła
do jadalni.
Uderzyła w nią fala gorąca. Zdjęła więc kurtkę i ściągnęła z głowy wełnianą narciarską
czapkę z pomponem. Uwolnione włosy opadły w artystycznym nieładzie na jej policzki i
ramiona.
Wciągnęła nosem powietrze.
– Mam nadzieję, chłopaki, że zostawiliście mi coś do żarcia.
Wszystkie głowy zwróciły się w jej kierunku.
– Owszem, zostało tego tyle, że na pewno zdołasz zaspokoić swój apetyt – odparł Karl w
swojej nienagannej, wyuczonej angielszczyźnie.
– Nie znajdziesz ani okruszyny – powiedział Calvin. – Zresztą i tak jesteś za gruba.
Pam parsknęła śmiechem. Pasjonowała się swoim kucharzeniem, a dowodem tego była
między innymi jej pulchna sylwetka. Szczerze zazdrościła Kathrin, że ta potrafi nakładać
sobie pełne talerze i mimo to zachowywać idealną linię.
– Zaraz podgrzeję ci kolację – powiedziała, podrywając się zza stołu. – Potrwa to tylko
chwilę.
Karl był wysokim i chudym okularnikiem, niesamowicie mądrym i śmiertelnie poważnym.
Przyjechał ze Szwecji w ramach wymiany naukowej. Calvin, grubasek niskiego wzrostu, a
więc zupełne przeciwieństwo Karla, kochał piękne kobiety oraz płatanie komuś figli,
niekoniecznie zresztą w tej kolejności. Odgrywał rolę zakochanego do obłędu w Kathrin, a
szczególnie w jej ciemnych oczach i kasztanowatych włosach. A jednak, nawet dzieląc z nim
namiot gdzieś w leśnej głuszy, Kathrin wiedziałaby, iż z jego strony nie grozi jej żadne
napastowanie. Bardzo go lubiła.
– Myślałam, że zbierasz próbki glonów na mokradłach – powiedziała, siadając za stołem.
– Przemoczyłem skarpetki i wróciłem, żeby je wysuszyć. A jak twoje reny arktyczne?
Kathrin, której upał panujący w pomieszczeniu coraz bardziej dawał się we znaki, ściągnęła
przez głowę sweter. Teraz jej włosy pięknie kontrastowały z zieloną koszulą.
– Są cudowne! Obserwowałam je przez pięć dni i zamierzam wrócić do nich już jutro. –
Uchwyciła spojrzenie Garry’ego, który stał przy piecu i skubał swoją brodę.
– Oczywiście pod warunkiem, że uda mi się zakosztować dziś sauny.
 
– Nie ma sprawy – rzekł Garry. – Już moja w tym głowa, żebyś wypociła cały ten
pięciodniowy brud. A co do powrotu w tundrę, to chyba będziesz miała towarzysza. On
również interesuje się reniferami.
Uniosła pytająco brwi. Czyżby minione pięć dni miały być ostatnimi dniami rozkosznej
samotności?
W tym momencie doleciał ją z tyłu jakiś męski głos.
– Cześć, Kit.
Tylko jeden człowiek na świecie używał w stosunku do niej tego zdrobnienia.
Ożyła cała przeszłość. Kathrin wzdrygnęła się i zacisnęła dłonie. Patrzyła przed siebie
szeroko otwartymi oczami. To musiał być sen. Za chwilę obudzi się i przekona, że leży w
śpiworze w swoim żółtym namiocie, a z zewnątrz dochodzą odgłosy letniego arktycznego
życia.
To nie mogło być prawdą. Skąd na tym krańcu świata mógłby się znaleźć Jud?
Powoli, bardzo powoli odwróciła głowę. Jej spojrzenie przebiegło po zdumionych twarzach
Karla i Calvina.
Tamten człowiek siedział na krześle w kącie pomieszczenia. Zatknięte za pasek u spodni
kciuki nadawały mu trochę nonszalancki, trochę cwaniacki wygląd. Patrzył prosto w jej
oczy.
Poznała go natychmiast, mimo że zmienił się ogromnie przez te siedem lat. Przeszył ją
zimny dreszcz. Błękitna otchłań jego oczu wionęła lodowatym chłodem. Nikt poza Judem
nie miał takich oczu – w kolorze farbki do prania, niesamowicie niebieskich. Efekt był taki,
jakby w powleczonym cienką warstewką lodu górskim jeziorze przeglądało się pogodne
niebo.
– Jud... Jud Leighton? – wybąkała. Pam postawiła przed nią parujący talerz.
– Twoja kolacja.
Kolacja była wybawieniem. Kathrin odwróciła wzrok od koszmaru, który ujrzała. Tam
siedział Jud, nie zaś Ivor, a właśnie Ivor, którego niegdyś kochała, powinien był w niej
wzbudzić tę burzę uczuć, która się w niej rozszalała. Jud zmaterializował się przed nią w
miejscu oddalonym od Thomdean o tysiące kilometrów i tylko to właściwie powinno ją
poruszyć – sama niezwykłość, wręcz fantastyczność tego spotkania. Więc dlaczego
zachowuje się, jakby zobaczyła potwora?
Ponieważ zdrada Juda była ohydniejsza od zdrady Ivora. Po stokroć ohydniejsza. Z taką
wyrazistością i mocą uświadomiła to sobie dopiero w tej chwili. Niespodziewane i niemal
zagadkowe pojawienie się Juda otworzyło, zdawałoby się, już dawno zabliźnione rany.
Zranili, skrzywdzili i udręczyli ją obaj, ale Jud zrobił to z większym okrucieństwem.
– Czy dobrze się czujesz? – zapytała Pam, a w jej szarych oczach malował się niepokój. –
Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. – Odwróciła się ku Judowi i z jej oczu znikły troska i
ciepło. – Nie powiedziałeś nam, że znasz Kathrin.
Jud, który siedział z nogami opartymi na sąsiednim krześle, spuścił je teraz na podłogę.
– Chciałem się najpierw upewnić. W Kanadzie żyje z pewnością niejedna Kathrin Selby.
Kathrin przeszył płomień gniewu.
– Daj spokój, Jud. Więcej niż jedna z ciemnobrązowymi oczami i rudymi włosami, która
uwielbia odludzie i dzikie zwierzęta? Komu ty będziesz prawił dyrdymałki?
– Przeceniasz siebie. Nie pytałem o szczegóły. Gdy usłyszałem twoje imię i nazwisko,
postanowiłem czekać na chwilę, gdy wrócisz do obozu.
Mówił głosem tak gładkim, jak ta jedwabna chustka na głowę, którą podarował jej na
szesnaste urodziny. Ale pod tą układną powłoką, wiedziała to, roznosiła go wściekłość.
Choć, prawdę mówiąc, nie miał powodu być wściekły. To ostatecznie ona została
skrzywdzona.
I wróciła wzburzoną falą udręka siedemnastoletniej dziewczyny, której nagle zapadła się
ziemia pod nogami. Musiała jak najprędzej się z tego otrząsnąć. Patrzyli na nią jej
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin