KAPUŚCIŃSKI:
nie ogarniam świata
z Ryszardem Kapuścińskim
spotykają się
WITOLD BEREŚ i KRZYSZTOF BURNETKO
Świat Książki
Gabriel Garcia Márquez mówił o nim „Mistrz”
Kapuściński był odważnym pisarzem, znakomitym dziennikarzem śledczym o spojrzeniu wielkiego prozaika. Za każdym razem sprawiał, że mikrokosmos przemawiał w imieniu całego świata. Podziwiałem go z oddali, a częstokroć to najlepsza przyjaźń, jaka może się przydarzyć pisarzom.
John Le Carré
Żyjemy w najbardziej zagadkowym stuleciu w dziejach świata, jego prawdziwa natura pozostaje mroczną tajemnicą. Bardzo potrzebujemy takich deszyfrantów jak Ryszard Kapuściński.
Salman Rushdie
Ryszard Kapuściński wniósł nową jakość do gatunku, jakim jest reportaż. Był inspiracją dla autorów piszących opolityce na całym świecie i będzie go nam bardzo brakować.
Timothy Garton Ash
Pierwsze spotkanie
Kapuściński patrzy z uśmiechem, ale mówi poważnie:
„O Trzecim Świecie można opowiadać tak: najgroźniejsza była malaria mózgowa w Ugandzie. Spieszyłem się na uroczystość uzyskania niepodległości i ocknąłem się w szpitalu w Kampali. Dowiedziałem się później, jak było: dojechałem bezwiednie, prowadząc swego landrovera po bezdrożach ponad tysiąc kilometrów, a jak dojechałem — to padłem. A kiedy mnie złapał oddział partyzancki, to tylko dlatego, że konwojent był pijany, nie zostałem rozstrzelany.
Ale ja wolę o Trzecim Świecie opowiadać inaczej. Kiedyś ledwo dowlokłem się do wioski gdzieś we wschodniej Afryce, a tam mnie położyli i następnego dnia zaprosili na kolację. Uroczyście dali mi jajko. Kurze jajko. Nie można było odmówić — trzeba było zjeść wszystko. Zjadłem więc, a oni szczęśliwi patrzyli na mnie. Tylko że cała wioska na to jedno jajko dla mnie polowała przez dwa dni — oni sami nic nie mieli... Bo gościnność w Afryce, podobnie jak w całym Trzecim Świecie, jest niezwykła.
Uważam więc — i to nie tylko z racji własnych doświadczeń — że biała cywilizacja jest dłużnikiem Trzeciego Świata. Biały jest na ogół człowiekiem zamożnym. Prawdziwa bieda jest kolorowa. A bieda tam jest naprawdę niewyobrażalna.
To dlatego podział na lewicę i prawicę wydaje mi się dość sztuczny: to raczej kwestia pewnej wrażliwości, zauważenie drugiego człowieka, chęć niesienia pomocy”.
Ryszard Kapuściński mówi spokojnie, długimi zdaniami, jakby wcześniej przygotowanymi, nie spiesząc się i nie naciskając. Nie indoktrynując.
Patrzymy na niego z zachwytem i pijemy mocną herbatę.
(Zresztą za chwilę się przekonamy, że do wywiadu jest naprawdę przygotowany — ma już karteczkę ze spisanymi punktami, które chce poruszyć w rozmowie dla „Tygodnika”).
Za oknami jest ponure popołudnie. Jest koniec października 1991 roku. Siedzimy w pracowni Kapuścińskiego na warszawskiej Ochocie. Nasz wschodni sąsiad nazywa się Związek Sowiecki i jeszcze kilka tygodni temu niejaki Janajew próbował przeprowadzić pucz i wyeliminować Gorbaczowa. W Polsce rządzi już Wałęsa, choć Kaczyńskich wyrzuci dopiero za kilkanaście dni. I dopiero za kilka dni odbędą się pierwsze, w pełni demokratyczne wybory parlamentarne. Co prawda wdraża się plan Balcerowicza, ale inflacja wciąż wynosi ponad 70 procent rocznie (choć jeszcze rok temu wynosiła ponad 580 procent). Po dziesięciu latach redagowania wyłącznie prasy podziemnej, mniej więcej od czasów wolnej Polski (czyli niewiele ponad dwa lata) pracujemy po raz pierwszy legalnie w mediach — w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”, zacnym i szanowanym piśmie, które — choć zdecydowanie katolickie — podkreślało zawsze swoje społeczne, lewicowe spojrzenie na gospodarkę i społeczeństwo.
Mamy 26 i 31 lat, a po latach PRL-owskiego socjalizmu i po pierwszych miesiącach zauroczenia wolnym rynkiem hasło „socjalizm” budzi w nas tylko odruch obrzydzenia. A tu spotykamy człowieka, którego nawet w najczarniejszych czasach komunizmu uważaliśmy za swój autorytet opisujący w gruncie rzeczy również Polskę, i tenże autorytet tłumaczy nam — wysłuchując naszych zarzutów — że lewicowość to mądra wrażliwość. I że on wie (a musi wiedzieć, bo to widział i zbadał), że szczególny wymiar ma ta lewicowość w krajach, które są naprawdę biedne i gdzie represje są dużo poważniejsze niż nasz stan wojenny.
To ciekawe, że chociaż w wielu punktach zapewne „Tygodnikowi” byłoby do Kapuścińskiego blisko, to jednak praktycznie nigdy wcześniej nie było między nimi żadnych kontaktów. Czy powodem była legitymacja partyjna, którą oddał tuż po wprowadzeniu stanu wojennego? Chyba nie, bo na łamach pisma w latach 80. pojawiali się ludzie mocno związani z ancien régime. A może związki z warszawską „Polityką”, która zawsze uważana była na Wiślnej za pismo szczególnie uprzywilejowane przez władze? Też nie, bo wraz z upadkiem muru berlińskiego okazało się, że i dla krakusów wielu ludzi z tej gazety stało się ludźmi ciekawymi i wartymi co najmniej rozmowy.
Nie wiadomo więc, dlaczego Kapuściński nigdy wcześniej nie tylko nie pojawił się na łamach „Tygodnika”, ale nawet na Wiślnej. Ale wiadomo, że dziś wysyła nas do niego sam Jerzy Turowicz: „Panowie interesujecie się tak Związkiem Sowieckim i dużo o tym piszecie w »Tygodniku«. Powinniście pojechać do pana Ryszarda Kapuścińskiego — to wielki specjalista i do tego bardzo przyzwoity człowiek. Zdaje się, że właśnie wrócił z ZSRR. Może zrobicie z nim wywiad dla nas?”.
Szef oczywiście dobrze wie, że Kapuściński jest dla nas wielkim autorytetem zawodowym. I dlatego później myślimy sobie, że jest niewykluczone, iż wysłał nas nie tylko po to, by zdobyć wywiad na temat Rosji, ale głównie dlatego, by nas edukować poprzez spotkanie z mądrym człowiekiem.
Ale my wiemy o nim tyle, co się ogólnie wie — te najbardziej głośne rzeczy w stylu „Przygód Indiany Jonesa z notatnikiem”. Że cztery razy groziło mu rozstrzelanie. Że był na dwunastu frontach. Że zna biegle pięć języków obcych (angielski, rosyjski, francuski, hiszpański, portugalski). Że prawie nie pije alkoholu („Mam bardzo słabą głowę, a nie mam czasu — muszę pisać” — uśmiecha się nieśmiało). Że był w blisko stu krajach. Że nie pali, również dlatego, by nałóg nie przeszkadzał mu w pracy w trudnych miejscach („Oj, panowie, ja to chyba z siedem razy rzucałem palenie”).
Teraz jeszcze widzimy kilka innych rzeczy. Przede wszystkim — gigantyczny księgozbiór — we wszystkich chyba językach świata. Nie widzimy komputera — nie jest to w roku 1991 jeszcze coś oczywistego, ale skoro nawet jest w „Tygodniku Powszechnym”, to... („Nie umiem obsługiwać i pewnie się już nie nauczę — jestem przyzwyczajony do ołówka i notesu” — tłumaczy).
Ale przede wszystkim widzimy coś niezwykłego. Mamy tremę, ale on nas traktuje niezwykle poważnie. Słucha i uważnie pyta. Od razu wiemy, że na wywiad o Rosji trzeba będzie przyjechać jeszcze raz, że spotkanie z Kapuścińskim to coś dużo więcej niż tylko pytania i odpowiedzi...
Już jego pierwsze lekcje są niezwykłe.
Kapuściński tłumaczy — ale opowiadając o sobie, żadnego mentorstwa — że najważniejszy w pracy dziennikarza jest uśmiech, bo „to mi nieraz ratowało życie”. Że do najmniejszego nawet tekstu trzeba się solidnie przygotować, mnóstwo książek przeczytać, bo tylko tak można coś osiągnąć. Przed wyjazdem do Rosji przeczytał około dwustu książek i artykułów. Że trzeba żyć tak, jak żyją miejscowi. Tu pada słynny przykład („to oburzające”), jak to ekipa telewizji CNN przywiozła ze sobą do Rosji wagon zachodniej wody mineralnej. Że nie wolno tylko pokazywać wydarzenia, ale trzeba też szukać odpowiedzi na ważne, ogólniejsze pytania: co do tych wydarzeń doprowadziło. Nie tyle wojna w Somalii jest ważna, ile pytanie: dlaczego w Afryce doszło do faktycznego rozpadu społeczeństw, państw, do katastrofy? Że dziennikarstwo to nie atrakcyjne wyjazdy, bo konflikt, który winien interesować reportera, ma być nie tylko poważny, ale niedostępny. Po co pisać znakomity reportaż z wojny w byłej Jugosławii, skoro może tam pojechać niemal każdy?
Kapuściński nie należy do dziennikarzy, którzy kierują się zasadą: „im większe nieszczęście, tym lepiej dla reportażu”. Pola konfliktów są dla niego tylko poligonem, na którym się strzela i gdzie co jakiś czas ktoś ginie. To dla niego przede wszystkim dramat ludzi i współczucie dla nich. Nie jest też zdeklarowanym pesymistą. Po pierwsze: liczy na nowe pokolenia przywódców. Po drugie, liczy na rozsądek świata. Na przykład w Afryce „rozwiązaniem są inwestycje wodne i środki na odtworzenie stad. Trzeba przysłać firmy, które będą drążyć studnie, robić ujęcia. To da tym ludziom wodę i przyniesie szansę na powrót do pasterstwa”.
Ale nie udaje przy tym, że na wszystko ma gotową receptę. I teraz, i jeszcze wiele razy później, będzie tłumaczył, że świat trudno pojąć, że sam tego nie ogarnia, że tak naprawdę nic nie wiadomo. I choć wiedzieliśmy, że ogarnia doskonale, to jednak wiemy też, że mówi to szczerze, bez udawanej skromności.
Jest w ogóle człowiekiem niesłychanie pogodnym i sympatycznym. Kto wie, czy to nie jest największa trudność dla każdego dziennikarza: by zyskując sławę, nie zapominać, po co się pisze. Dla własnej przyjemności, rzecz jasna. Ale przede wszystkim dla czytelników.
A Kapuściński tego nie powie wprost, ale widać, że on pisze również po to, żeby świat naprawić...
*
Zresztą wiele mówi o nim jego poddasze w dwupiętrowym domu na Ochocie. Ciepłe, drewniane, ze starą maszyną do pisania, z olbrzymią szafą z segregatorami pełnymi wycinków podręcznego archiwum... I książki, książki, książki (bo nim zabierze się do pisania czegokolwiek, najpierw stara się przeczytać wszystko, co niezbędne). I kilka stron dziennie, co najwyżej, bo pisanie to ciężka praca, no i musi to mieć swoją wysoką jakość. A nim usiądzie nad pierwszą kartką papieru, lubi położyć się na podłodze: myśli nad pierwszym zdaniem i w ogóle...
Pisze bardzo powoli. Ale też zawsze będzie narzekał, że ma za mało czasu. Wyliczał, ile lat przeżył jego ojciec i ile pewnie on przeżyje, a zatem — ile książek ma szansę w tym czasie napisać. Powtarzał, że jeśli nie pisze, to ma wrażenie, że marnuje życie i czas. (A jednak co rusz znajduje dla kogoś czas).
Więc pisze bardzo powoli. Czasami cały dzień układa jedno zdanie, jak mówi, przypłaca je krwią, ale stawia je na kartce od razu czyste, bez jakiegokolwiek skreślenia. Są dziennikarze, którzy piszą bardzo szybko, ale bardzo długo poprawiają. Wyrzucają, co napiszą, biorą czystą kartkę i przepisują od nowa. Żeby znaleźć właściwy rytm.
Dla Kapuścińskiego rytm też jest szalenie ważny. Tyle że ustala rytm, zanim zacznie pisać.
Opowiada, jak to było z Cesarzem.
„Sytuacja była fatalna. Wróciłem z Etiopii już dość dawno po zamachu stanu obalającym cesarza Hajle Sellasje i ciągle nie mogłem się zabrać do reportażu. Redakcja »Kultury«, w której tekst miał się ukazać, naciskała coraz mocniej; nawet wziąłem specjalnie urlop, żeby wypełnić zamówienie, a tu nic nie przychodziło mi do głowy. Bardzo nie chciałem pisać znowu zwykłego tekstu: że czołgi, wojsko, strach... Ale nie miałem żadnego pomysłu. Dochodziło do tego, że ukrywałem się przed redakcją lub kłamałem, że już kończę tekst. A tu nic. Po prostu — nic. Już się chciałem przyznać, że prawdopodobnie nic z tego nie będzie, kiedy wpadł mi do głowy rytm i pierwszy akapit tekstu. Właśnie ten piesek Lulu... »To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim«.
Raz — dwa — trzy, cztery — pięć. Raz — dwa — trzy. Raz — dwa — trzy, cztery — pięć”.
Kapuściński ujawnia nam jeszcze jeden swój sposób. Ciekawe spotkanie, rozmowa? Zaraz po nim, natychmiast, choćby miejsce było najdziwniejsze, notatka. Czysto, schludnie, bez skreśleń spisane wspomnienie. Właściwie już gotowy tekst. Tu pokazuje nam zapiski do Lapidarium...
(Będziemy tak próbować robić, ale — jak to w przypadku naśladowców — zawsze jest dużo gorzej).
No i przede wszystkim — że trzeba być otwartym na innego człowieka. Chcieć go słuchać i rozmawiać z nim.
To nasze pierwsze spotkanie i pierwsza lekcja.
Szczęśliwie — nie ostatnia.
1991. Rozmowa pierwsza:Rosja,czyli o różach na placu Czerwonym
— Czy ludzie w Związku Radzieckim boją się jeszcze łagrów? Czy nie boją się, że wróci stare?
— Ależ tam łagry ciągle są! My kojarzymy je ze stalinizmem, z obozami dla więźniów politycznych, podczas gdy ciągle istnieją łagry kryminalne. A w ZSRR przestępczość jest zastraszająca. To kraj masowego bandytyzmu, i to mafijnego. Tam się używa broni. Różne grupy kryminalne strzelają do siebie. Miasto walczy z miastem. Dzielnica z dzielnicą. Profesjonalne gangi, niemal prywatne armie. Często pokoleniowe. To przechodzi z ojca na syna w ramach rodu...
Jest taki znakomity film leningradzkiego reżysera, zresztą przyjaciela Wysockiego, Stanisława Goworuchina Tak żit nie lzia (Tak żyć nie można). To dokument o świecie przestępczym, długo niepuszczany na ekrany. Teza filmu brzmi tak: komunizm, system komunistyczny, doprowadził do wytworzenia się nowego — jak by to powiedzieć — genu. Kamera cały czas idzie po twarzach przestępców. I nie wiadomo, czy to są jeszcze ludzkie twarze... Nie wiadomo, czym są te pokazywane istoty...
Do łagrów nadal zsyła się element przestępczy. Dotarłem kiedyś do Magadanu. To jedno z najstraszniejszych miejsc w Związku Radzieckim. Byłem zresztą i w drugim złowieszczym miejscu — w Workucie. I w tym Magadanie nadal, w samym mieście, są trzy łagry. Pojęcie łagrów jako instytucji wciąż zatem istnieje, choć nie ma już konotacji politycznej. Ocenia się, że w zasadzie nie ma już w Związku Radzieckim więźniów politycznych. Naturalnie i tu są sceptycy.
A czy ludzie boją się powrotu starego? Problem w tym, że zmiany docierają do różnych miejsc w różnym tempie — im dalej od Europy, tym mniej pierestrojki.
Najsilniej ruch demokratyczny rozwinięty jest w europejskiej części ZSRR. Im bardziej w głąb, tym bardziej fala opada. W terenie ludzie boją się może nie powrotu do stalinizmu czy breżniewizmu — w to już właściwie nikt nie wierzy — natomiast ciągle jest tam lęk przed represją, przed aparatem.
— Lokalnym czy centralnym?
— Tym i tym. To też jest zróżnicowane. Jeżeli pan pojedzie na wieś, na głęboką prowincję, to ludzie jeszcze będą ostrożni. Tam, gdzie ciągle istnieją struktury stalinowskie, w republikach azjatyckich na przykład, nadal panuje strach. Ale już w Moskwie czy Leningradzie ludzie otwarcie mówią o wszystkim. Nie ma żadnych obaw.
Ale to nie strach przed powrotem starego jest w tej chwili największym problemem przeciętnego Rosjanina. Dziś ludzie najbardziej lękają się przyszłości. Troską numer jeden jest: jak przeżyć. Jeżeli rozmawia się z tzw. szarym człowiekiem w kolejce, w domu, w pociągu, to on nie będzie mówił o powrocie stalinizmu. To już odeszło w przeszłość. Będzie się natomiast zastanawiał, jak przeżyć. To jest główne zmartwienie.
Lęk więc ciągle istnieje. Ale jego przedmiot jest już inny. Nie łagier, ale przyszłość. Przyszłość, którą wszyscy widzą tam w czarnych kolorach.
— Raczej więc apatia niż aktywność, pesymizm niż optymizm? Mimo tak wielkich zmian?
— Tak, apatia. A przede wszystkim bieda. To rzadko się uwzględnia w analizach — że społeczeństwo ZSRR jest strasznie biedne. I że jest to bieda chroniczna.
W tym kraju są jakby dwa rodzaje biedy: jeden wynika z tego, że to jest generalnie biedny kraj. Potencjalnie jest bogaty, ale faktycznie ogarnięty jest wręcz strukturalną biedą. Świetny amerykański historyk i sowietolog Richard Pipes w swojej książce Rewolucja rosyjska zwraca uwagę, że zjawisko głodu występuje stale w historii Rosji. Gdy spojrzy się na XVII czy XVIII wiek, to co kilkanaście lat przychodziły klęski masowego głodu. Rosja ma niedobre gleby. W dodatku ma straszny klimat. I bardzo krótkie lato. Zimny klimat i marne gleby sprawiają, że wydajność rolnictwa była zawsze niska. Stąd pęd, ekspansja Rosjan na południe. Do ciepła. Dlatego tak ważna była i jest dla nich Ukraina. Głód jest więc zjawiskiem chronicznym w tym kraju. Głód był ciągle, tylko mniejszy lub większy. A niekiedy śmiertelny.
Na to nałożył się „głód komunistyczny”: albo, powiedzmy, polityczny, albo wynikający z niesprawności komunistycznej gospodarki. Mówiąc o głodzie politycznym, myślę o wyniszczeniu ukraińskiego chłopstwa na początku lat 30. Użyto wtedy mechanizmu głodu do celów politycznych — by zlikwidować potencjalne zagrożenie dla władzy sowieckiej. Z drugiej strony do głodu prowadziła ideologia gospodarcza, zwłaszcza system kołchozowy. To on zniszczył do końca i tak już słabe rolnictwo.
Wyjście z tego będzie niesłychanie trudne. Właściwie nie ma szans na szybką poprawę sytuacji. Przecież ciągle nierozstrzygnięty jest problem własności. A to sprawa podstawowa. Tu przemiany jeszcze nie dotarły. Niedawno mer Leningradu Anatol Sobczak wystąpił z inicjatywą, by ponownie kolonizować Rosję... Niemcami. By przyjeżdżali niemieccy farmerzy, a on da im ziemię. Byłby to więc powrót do koncepcji Katarzyny Wielkiej sprzed dwustu lat. Przez dwieście lat nikt nie był w stanie nic nowego wymyślić!
Inny problem polega na tym, że w Związku Radzieckim nie ma w ogóle przemysłu wytwarzającego narzędzia dla rolników indywidualnych. Nie ma żadnych maszyn rolniczych poza wielkimi traktorami czy kombajnami. Co więc z tego, że ten były kołchoźnik weźmie tę ziemię, skoro nie ma jej czym uprawiać? Gdy byłem w Uzbekistanie, to widziałem działki przyzagrodowe, na których Uzbecy spulchniali glebę... kilofami. Tak dziabali, dziabali, bo żadnych innych narzędzi nie mieli.
Cała idea odchodzenia od systemu kołchozowego jest więc pieśnią przyszłości. Bo najpierw trzeba wybudować fabryki, które produkowałyby podstawowe narzędzia.
Naturalnie jest z tym różnie w zależności od miejsca. Na Białorusi czy zachodniej Ukrainie można zobaczyć jeszcze jakieś stare pługi czy siewniki. Ale i to rzadko.
— A czy można zaryzykować tezę, że równie chroniczne jak głód są apatia i pesymizm? A więc, że ich powszechność, o czym Pan wspominał, nie jest tylko czymś przejściowym?
— Tak. Jeżeli sięgniemy do historii Rosji, postudiujemy rosyjską filozofię i myśl społeczną, to wniosek jest jeden — Rosjanie są wielkimi fatalistami. Ten ich fatalizm zresztą, paradoksalnie, pozwolił im przetrwać. Hamował postęp, ale umożliwiał przeżycie. Taka jest też ich religia. Prawosławie tym się różni od innych wyznań chrześcijańskich, że nigdy nie było w nim ruchów reformatorskich. Prawosławie nie przeżyło odrodzenia, reformacji, oświecenia. Rdzeń religii zachował się nietknięty przez tysiąc lat. Jeżeli w prawosławiu pojawiał się jakiś nurt krytycznej refleksji, jakiś bunt, to od razu był odrzucany. Dlatego w Rosji powstało tak dużo małych sekt.
Społeczeństwo, jego myślenie, jest więc bardzo statyczne. Z tego bierze się ów fatalizm, pesymizm, pogodzenie się z losem. To społeczeństwo bardzo konserwatywne. Niechętne zmianom, bo zmiany oznaczały tylko pogorszenie. Przeciętny Rosjanin, gdy zdobędzie już jakąś pozycję w społeczeństwie, to kurczowo się jej trzyma. Broń Boże nie próbuje niczego zmieniać. Jeśli już osiągnie jaką taką równowagę, to nie zamierza jej naruszać.
Dlatego też Rosjanie mają tak krytyczny stosunek do Polaków. Bo Polacy są niespokojni, ciągle im się coś nie podoba. Taka postawa jest nie do zaakceptowania przez Rosjanina.
Rosjanin traktuje wszystko jako dopust boży. „Niczewo nie podiełajesz”, mówią. No bo co zrobisz? Porażki i nieszczęścia traktują tak, jak my traktujemy klęski żywiołowe. Jak powódź czy pożar. Podobny stosunek mają do komunizmu. To był element natury, tak do tego podchodzą. Jak jest głód, to jest i trzeba go po prostu przeżyć. Koniec.
W samym języku rosyjskim istnieje wiele powiedzeń, które wyrażają to pogodzenie z losem. Takie, na przykład, przysłowie: „Ciesz się z każdego dnia, bo tak dobrze, jak było dzisiaj, już nigdy więcej nie będzie”.
Podobne kody są w ich myśleniu. Często w porównaniach odnoszą się do Kołymy. Ona ciągle wraca jako ucieleśnienie piekła. Dziś nie ma co jeść? Tak — stwierdzają — ale na Kołymie i tak było gorzej. A więc teraz jest lepiej. W ogóle z wszystkiego trzeba się cieszyć, bo rzeczywiście jest lepiej niż na Kołymie.
— Czy wielkie wydarzenia historyczne, zwycięstwa — takie jak pokonanie puczystów w sierpniu 1991 — są w stanie wykrzesać optymizm? Naładować akumulatory. Spełnić rolę podobną do Sierpnia 1980 roku w Polsce...
— Tak, pokonanie puczystów stworzyło całkiem nową sytuację. Było wielkim przełomem. Po raz pierwszy widziałem naprawdę cieszących się Rosjan. I dumnych. To ważne, bo psychika przeciętnego Rosjanina jest ostatnio bardzo złożona. Istnieje bowiem ogromna połać psychologiczna, której nigdy się nie dotyka. Ale która gdzieś jest zakodowana. Jest nią sprawa winy. Zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi. Ktoś ich zabił. Gdzie są ci oprawcy? A było ich dziesiątki tysięcy.
— Nie licząc masy tych, którzy przez bierność przyzwalali...
— O tych można powiedzieć, że byli sparaliżowani strachem. Chodzi jednak o to, że i takich, którzy zabijali, było strasznie dużo. Część z nich zmarła, ale wielu przecież żyje. Gdy jadę metrem i siedzę obok starszego mężczyzny to się zastanawiam: kim ten człowiek był? Oprawcą czy ofiarą? Bo mógł w łagrze siedzieć, ale mógł być strażnikiem. A w dodatku komplikacja rosyjskiego losu polega na tym, że on często mógł być i jednym, i drugim!
To jest tragedia rehabilitacji postalinowskiej i pochruszczowowskiej. I dnia dzisiejszego. Za Chruszczowa zrehabilitowano ofiary stalinizmu. Młody człowiek, który dowiedział się, że jego ojciec zginął w łagrze w 1937 roku, czerpał z tego pewien rodzaj dumy. Jako dziecko ofiary systemu. Lecz w miarę, jak zaczynają otwierać archiwa, okazuje się, że choć ów ojciec rzeczywiście padł ofiarą czystek 1937 roku, to w czystce 1933 roku sam rozstrzeliwał! Losy były bardzo poplątane. I to jest nader skomplikowany problem, którego Rosjanie raczej nie ruszają.
— Nie ma tzw. nastrojów rozliczeniowych?
— Nie. Właśnie z tego powodu. Mało tego, oprawcy nie tylko są na wolności i chodzą po ulicach, ale nadal mają przywileje, wysokie emerytury, dostęp do sklepów za żółtymi firankami itd.
Karl Jaspers, niemiecki filozof, po klęsce hitleryzmu napisał słynny esej o problemie winy. W Rosji niczego takiego nie ma. Przeciwnie, istnieje wiele nurtów filozofii czy ruchów starających się oczyścić naród rosyjski z winy. Najgłośniejszym jest nacjonalistyczna organizacja Pamiatʹ („Pamięć”). I one zdobywają sporą popularność. Bo dla Rosjanina Rosja jest pojęciem świętym. Bożym. A co jest święte, nie może być przecież winne.
Byłem kiedyś na takim misterium w Jakucku, w starej cerkwi, zamienionej na muzeum. Kupowało się bilet za dwa ruble i wchodziło. Była tam grupa Rosjan ubranych po starorusku, w butach z cholewami, z wypuszczonymi koszulami, podpasani itd. I oni, przy wtórze fanfar, wygłaszali... antyfony na cześć Rosji. Widziałem inną manifestację — już w samej Moskwie! — gdzie gęsty tłum modlił się do Rosji. A modły te prowadził nie jakiś fanatyk, ale Stankiewicz, burmistrz Moskwy, jeden z liderów demokratycznych. I on czyta tę długą litanię. „Rosjo, wybacz nam nasze winy. Że nie byliśmy dla Ciebie dobrzy. Rosjo, prowadź. Rosjo, Rosjo, Rosjo...”. A tłum z nabożeństwem to powtarza.
— Dla nich więc podstawowym problemem jest to, czy Rosja była oprawcą... czy może ofiarą?
Jako że w odczuciu Rosjan rewolucja październikowa była skierowana przeciwko Rosji. Mają na to całą teorię. Po pierwsze podają fakty natury demograficznej. Gdyby nie było rewolucji październikowej — mówią — to naród rosyjski liczyłby dziś 300 milionów ludzi, a nie tylko 150 milionów. Połowa narodu została wymordowana. Przez bolszewię.
Po drugie — argumentują — zabito najzdolniejszych, najenergiczniejszych. Najlepszych. Została gorsza połowa. To dlatego jest tak źle. Wniosek brzmi: my musimy się dopiero odrodzić. Musimy odzyskać nasze siły i zalety. Dopiero wtedy wrócimy do dawnej świetności. Rosjanie bronią się w ten sposób. Bronią się, mówiąc: właściwymi ofiarami rewolucji byliśmy my, Rosjanie. Do tego dochodzi coś jeszcze. W pismach Pamiati, takich jak „Nasz Sowremiennik” czy „Żurnał pisatielej Rossiji”, przy nazwiskach przywódców rewolucji zawsze podawane są w nawiasach ich rodowe nazwiska. Trocki to Bronstein.
— Żydowskie nazwiska...
— Nie tylko. Także polskie czy łotewskie. Oni starają się wykazać, że był to międzynarodowy spisek przeciwko Rosji. Wokół tego trwa wielka dyskusja.
Pucz miał więc wielkie znaczenie psychologiczne dla Rosjan. Ludzie byli dumni, że jednak potrafili się przeciwstawić. Że zdobyli się, mimo wszystko, na akt protestu. Że odważyli się wystąpić przeciw przemocy i aparatowi.
— Czy ktoś jeszcze wierzy tam w komunizm? Poza zatwardziałym aparatem...
— Tak, są jeszcze grupy ideowych komunistów. Tu znowu jest różnica między społeczeństwem polskim a rosyjskim. Różnica dotycząca... przestrzeni wiary. Społeczeństwo rosyjskie nie ma wiary. Oni przez ponad siedemdziesiąt lat byli wychowywani w wierze w Lenina, w Stalina, w bolszewizm. W komunizm. Wielu z tych ludzi rzeczywiście w to wierzyło.
Bo mentalność Rosjanina jest mentalnością bardzo religijną. Z tego wynika ich stosunek do życia, filozofii, do wszystkiego. Przecież filozofia rosyjska, ta klasyczna, z XVIII i XIX wieku, jest w całości filozofią religijną. Nie było świeckiej filozofii rosyjskiej. Sołowjow, Bierdiajew, Frank — wszyscy są religijni. Nie mają nawet języka świeckiego. Cała używana przez nich terminologia, wszystkie pojęcia wywodzą się z prawosławia. Tyle że religijność ta nie miała nigdy charakteru instytucjonalnego. Cerkiew nigdy nie była mocną i samodzielną instytucją. Zawsze była traktowana jako przybudówka caratu. Status naszego Kościoła katolickiego i Cerkwi jest nieporównywalny. Przykładowo: oglądałem kroniki z lat 1917—1925. Wtedy nie było jeszcze szalonego terroru czy cen...
ticlo