Autor: Konrad T. Lewandowski
Tytul: Podziemna rzeka
Z "NF" 11/93
Słońce za każdym razem wschodziło w innym miejscu
horyzontu. Może nigdy nie było tym samym słońcem. Niekiedy
płonęło oślepiającym, białobłękitnym blaskiem, innym razem
jarzyło się złotem albo łagodną czerwienią. Bywało mniejsze
lub większe. Czasem wschodziły dwa albo trzy i zawsze
wędrowały nad ziemią po różnych i nieoczekiwanych łukach.
Czas od wschodu do zachodu mierzony ilością piasku
przesypującego się pomiędzy dwoma naczyniami skracał się lub
wydłużał. Dni różniły się o kilka szczypt; bardzo rzadkó
przesypywało się dokładnie tyle samo ziarenek co
poprzedniego dnia.
Po zmroku gwiazdy zachowywały się tak samo nieobliczalnie
jak słońca, a noc była równie niestała jak dzień. Pory roku
przychodziły i odchodziły, chaotyczne, przemieszane ze sobą,
ale nigdy ani zbyt zimne, ani za gorące. Raz na pięć
człowieczych pokoleń nastawał czas suszy i wielkich upałów,
a stare legendy koczowniczych ludów mówiły jeszcze o Długiej
Zimie, powracającej zawsze po narodzinach trzydziestu
pokoleń. Początek nowego roku oznajmiał niezmiennie nagły
rozbłysk trzech wielkich gwiazd, który na krótko zamieniał
noc w dzień. Najczęściej następowało to co trzysta
pięćdziesiąt siedem dni i było jednym z pewnych punktów
oparcia tu, w świecie bezkresnych, stepowych równin,
samotnych, górskich pasm i wielotysięcznych plemion
koczowników, snujących się niczym cienie w przestrzeni i
czasie.
Na ziemi ani na niebie nie było stałych kierunków. Kto
oddalił się za linię horyzontu i nie zdołał wrócić po
własnych śladach, przepadał i ogłaszano go martwym. Sposoby,
według których określano drogę przez step, były zawodne i
mylące. Jedne ludzkie gromady wędrowały nocami za wybraną
gwiazdą tak długo, dopóki nie zniknęła im z oczu. Inne
zataczały ogromne kręgi, znaczone kurhanami przodków lub
sunęły wzdłuż brzegów nieskończonego oceanu, na którym nie
było żadnych wysp oprócz tego jednego, potężnego kontynentu.
Obejście całego lądu pochłaniało czas życia przeszło
osiemdziesięciu pokoleń.
Plemię Synów Wichru radziło sobie jeszcze inaczej. Szli
razem z wiatrem. Kierunek wędrówki wskazywały przygięte łany
falujących traw oraz rzucane na wiatr pęki poświęconych
nici. Zawsze, kiedy wiało, plemię posłuszne odwiecznym
prawom podążało ku przeznaczeniu. Zatrzymywali się dopiero
wtedy, gdy powietrze zastygało w bezruchu. W takich
przypadkach rozbijali obóz i czekali na nowy znak od bogów.
Tak było teraz. Bezwietrzna cisza trwała od trzech dni.
Koczownicy odpoczywali, wykonywali prace, na które w marszu
nie było czasu, lub polowali. Starcy każdego poranka z
powagą przyglądali się niebu, a potem zbierali się i długo
radzili. Młodych wojowników nie zajmowały te dysputy. Dla
nich najważniejszy był świeży trop stepowej zwierzyny, jęk
ugodzonej ofiary i chwila tryumfu o smaku ciepłej krwi.
Agaropal także o tym marzył, opuszczając obóz o świcie, a
jednak teraz wcześniejsze pragnienia odeszły w niepamięć.
Oszczep i rzemienne wnyki leżały porzucone na brzegu
niewielkiego jeziora, oczka rozlanego na dnie owalnej
niecki. Sam Agaropal klęczał tuż nad wodą i jak urzeczony
przypatrywał się słomce na jej powierzchni. Wyschnięte
źdźbło trawy unosiło się na zielonkawobłękitnej, lustrzanej
gładzi, nieskalanej najmniejszym zafalowaniem. Jednak mimo
panującego wokół bezruchu słomka nie była nieruchoma. Ona
PŁYNĘŁA! Powoli, ale pewnie i bez zahamowań. Agaropal nie
wierzył oczom. Widywał już wcześniej liście i kawałki drewna
unoszone z prądem górskich strumieni, ale to było przecież
jezioro. Nie mogło mieć nurtu! A jednak miało... Słomka
przepłynęła już spory kawałek i Agaropal musiał wstać, aby
dalej dobrze ją widzieć. Nieśpiesznie szedł dookoła jeziora
obserwując płynące źdźbło, aż słomka dotarła do
przeciwległego brzegu i utknęła w masie gnijącego siana.
Zebrało się go tu bardzo wiele.
Agaropal odwrócił się, wspiął na brzeg niecki i uważnie
rozejrzał po okolicy. Wreszcie zrozumiał w czym rzecz: to
jezioro wcale nie było jeziorem, ale częścią albo odnogą
płynącej pod ziemią rzeki. Podmyty od dołu grunt zapadł się
niegdyś w tym miejscu, odsłaniając fragment niebieskiej żyły
ukrytej pod szmaragdową skórą darni. Dopiero teraz Agaropal
zauważył, że całą, otaczającą go, lekko pofałdowaną równinę
przecina wijący się i szeroki na ponad sto kroków pas trawy
odrobinę ciemniejszy niż reszta. Niecka z wodą leżała
dokładnie na granicy obu odcieni zieleni.
Młodzieniec zaczął iść brzegiem podziemnej rzeki. Wybrał
kierunek przeciwny do tego, który pokazała mu słomka. Pod
prąd. Nie wiedział, czemu właściwie uznał to za ważniejsze
od polowania. Popchnął go wewnętrzny przymus; ciekawość,
może przeczucie. Stopy w skórzanych butach z szelestem
rozgarniały trawę sięgającą do pasa, ale prowadząca go
subtelna różnica barw szybko przestała być tak wyraźna jak w
chwili, kiedy ją spostrzegł. Zaczęła się zacierać, niknąć,
aż w końcu stała się na poły złudzeniem. Na szczęście za
kolejnym pagórkiem na widnokręgu pojawiły się białe skałki.
Podziemna rzeka najprawdopodobniej płynęła pod nimi albo tuż
obok. Agaropal ruszył więc prosto w ich stronę. Gdy doszedł,
ujrzał coś, co sprawiło, że natychmiast ukrył się za
najbliższym głazem.
Dalej zaczynało się drugie zapadlisko, wielokrotnie
większe i głębsze od poprzedniego. Na prawo od Agaropala
ciągnęła się skalna ściana długa na przeszło tysiąc kroków.
Jej wysokość w najwyższej, środkowej części wynosiła co
najmniej sto łokci. U podstawy tego urwiska, w jego
przeciwległym końcu, czerniło się kilka wylotów jaskiń, a
przy nich krzątało się mnóstwo ludzi. Byli to Szczurowie -
koczownicy nazywali tak wszystkie osiadłe plemiona,
gnieżdżące się w pieczarach i ziemnych norach. Młodzieniec
przeklął własną nieostrożność, ale się nie wycofał. Patrzył
dalej. Po lewej stronie nie było stromizny. Step łagodnie
obniżał się aż do dna zapadliska.
Ludzie żyjący tutaj na pewno korzystali z rzeki płynącej
gdzieś pod skałami. Ta myśl momentalnie wypełniła umysł
Agaropala. Oni mieli rzekę dla siebie! Mogli nią płynąć w
górę i w dół. Bliżej lub dalej! Prąd wody miał tylko jeden
kierunek i w przeciwieństwie do wiatru nigdy go nie
zmieniał. Ci tutaj nie musieli więc błądzić! Mieli coś
pewnego, stałego, na czym zawsze mogli polegać. Nie
dotyczyły ich kaprysy bezkształtnej i bezbarwnej nicości. W
życiu Szczurów istniało zatem to, o czym Synowie Wichru
mogli jedynie marzyć.
Młody koczownik nagle i z całą wyrazistością zrozumiał
sens wstydliwym szeptem wypowiadanych wątpliwości oraz
bluźnierczych pytań, które pojawiały się wtedy, gdy plemię
musiało przechodzić przez pustynię. Czy Wiatr wieje zawsze
we właściwą stronę? Do tej pory ten problem miał dla
Agaropala znaczenie tylko wówczas, gdy na polowaniu musiał
podchodzić zwierzynę. Teraz, patrząc na tamtych w dole,
poczuł zazdrość, zawiść i podziw, a potem coś nienazwanego i
niepojętego szarpnęło się w jego duszy tak mocno, że omal
nie krzyknął. To było jak pytanie, którego nie można zadać z
braku słów i bolało niczym obelga.
Agaropal zacisnął zęby, odczołgał się, wstał i ruszył z
powrotem. Szedł ze spuszczoną głową uważnie wpatrując się w
swoje ślady. Prostująca się trawa jeszcze nie zdążyła ich
zatrzeć. Dotarł do niecki z wodą i zabrał broń. Dalszą drogę
wskazały mu unoszące się nad obozowiskiem wysokie i proste
słupy dymu.
- Czcigodny Belomisie!
Starzec odsunął na bok tarczę, na której malował znak
klanu i spojrzał na stojącego przed nim młodego wojownika.
- Czego chcesz, Agaropalu?
- Słyszałem, iż wiele wiesz o Szczurach. Opowiedz mi o
nich.
- Dlaczego pytasz?
- O trzecią część dnia marszu stąd, w skalnych dziurach
gnieździ się ich wielka gromada. Czy mogą być groźni?
- Trzecia część dnia... - powtórzył starzec gniewnie
marszcząc brwi. - Odszedłeś zbyt daleko. Musiałeś więc
samowolnie określać kierunek. To niebezpieczne i grzeszne.
Masz szczęście, że Bogowie Wiatru nie ukarali cię za to
zuchwalstwo wiecznym błądzeniem!
Agaropal milczał.
- A co do Szczurów - głos Belomisa złagodniał - nie
obawiaj się, na pewno nas nie napadną. Oni nigdy nie
opuszczają swoich siedzib, a poza tym ich kamienny oręż nie
na wiele zda się przeciw naszym żelaznym ostrzom.
- Używają tylko kamiennej broni?! - zawołał zdumiony
Agaropal.
- Nie tylko, także z kości i rogu.
- Nie znają metali?
- Znają, ale posiadają ich bardzo niewiele. Jakieś
ozdoby, czasem noże, prawie wcale nie widywałem u nich
toporków.
Agaropal popatrzył bezradnie.
- Nie rozumiem tego.
- Przecież to proste - Belomis pokręcił głową z
politowaniem. - Jeżeli zawsze siedzą w tych samych
miejscach, to w jaki sposób mieliby znaleźć rudę żelaza i
nauczyć się sztuki jego wytopu i kucia? Wszak złoża rud są
tylko w górach i tam też żyją ludy, które posiadły te
umiejętności. My w trakcie naszej wędrówki uczymy się,
wymieniamy lub zdobywamy w walce wszystko, co uznamy za
pożyteczne. Szczurowie nie mają takich możliwości.
- Mogliby też wymieniać.
Starzec lekceważąco machnął ręką.
- W handlu, aby dostać dobry towar, trzeba w zamian dać
coś równie dobrego. Kamień za żelazo weźmie tylko ostatni
głupiec.
- Nie mają nic innego?
- Suszone mięso ślepych ryb - Belomis nie zauważył nagłej
zmiany na twarzy Agaropala. - Jedynie to warto od nich brać.
Za nóż albo trochę ozdób można wytargować od nich nawet i
sześć worków takiej strawy. Nigdy jednak nie mieli tego
tyle, aby starczyło im na topór lub miecz. Ot i cała
tajemnica.
- Rzekłeś, że owe ryby są ślepe. Jakże to? - zapytał
pośpiesznie młodzieniec.
- Taka ich natura. Wcale nie mają oczu.
- A gdzie Szczurowie łowią to dziwo?
- Pewnie w jeziorach na dnie swoich jaskiń. Muszą tam być
jakieś jeziora, bo i wodę do picia trzeba skądś brać.
Wieczna ciemność tam trwa, więc rybom oczy niepotrzebne.
- A jeśli to nie są jeziora?
- Tylko co?! - w głosie starego zabrzmiała irytacja.
- Rzeki...
- Kto naopowiadał ci takich głupstw! Jakimż sposobem woda
może płynąć pod ziemią?! Wsiąknie i tyle będziesz ją
widział.
- Ale skąd wzięłyby się ryby w podziemnym jeziorze?
Musiałyby skądś przypłynąć... - zaczął Agaropal.
- Widać zesłali je tam bogowie Szczurów - uciął Belomis.
- Nie nasza to rzecz roztrząsać sprawy należące do obcych
bóstw. Bacz lepiej, abyś naszych bogów nie obraził! -
rozeźlony staruch sięgnął po tarczę. - Odejdź już,
przeszkadzasz mi w pracy!
W głowie młodzieńca zaświtała nagle pewna myśl.
- Wybacz mi, czcigodny ojcze - skłonił się pokornie. -
Jeszcze tylko jedno pytanie. Jakim językiem mówią ci
Szczurowie, którzy handlują ślepymi rybami? Czy mowa każdej
gromady jest taka sama?
- Nie taka sama, ale dosyć podobna - Belomis wzruszył
ramionami. - Za młodu, gdy wymieniałem żelazo na rybę z
jednym szczurzym plemieniem, nauczyłem się kilkunastu ich
słów i od tej pory mogłem dogadać się z każdą inną gromadą.
Rozumieli mnie lepiej, gorzej, ale zawsze. Doprawdy,
zupełnie nie pojmuję twej ciekawości! Nikt nigdy nie zadał
mi tylu dziwacznych pytań!
- To wszystko, co chciałem wiedzieć. Dziękuję za naukę,
czcigodny Belomisie - Agaropal ukłonił się raz jeszcze i
oddalił.
Szedł między namiotami mijając gromadki bawiących się,
rozwrzeszczanych dzieciaków. Siedzący przy ogniskach
mężczyźni naprawiali uprząż albo czyścili broń. Większość
kobiet przygotowywała już wieczorny posiłek, tylko nieliczne
jeszcze szyły lub tkały. Agaropalowi wciąż dźwięczała
w uszach ostatnia odpowiedź Belomisa. "Mowa podobna, ale nie
taka sama". Co właściwie znaczyły te słowa? Gdyby Szczurowie
mogli bez trudu wędrować korytami podziemnych rzek, to
wszystkie ich plemiona powinny posługiwać się tym samym
językiem. Ba, oni właściwie stanowiliby wtedy jeden wielki
naród! Z drugiej strony gdyby podziemne rzeki nie płynęły
swobodnie, ale na części swej długości przesiąkały przez
warstwy piasku i z tego powodu nie można by było poruszać
się po nich łódką lub tratwą, to każda gromada Szczurów
musiałaby pochodzić od innej hordy koczowników, która
przypadkiem osiedliła się w napotkanych jaskiniach. Ich
języki byłyby wówczas zupełnie różne. Inna byłaby także
broń, obyczaje i rzecz jasna nie wszędzie byłyby ryby... Z
tego, co mówił Belomis, wynikało, że suszoną rybę można
kupić w każdej osadzie Szczurów. Skoro więc ślepe ryby mogą
pływać po całej rzece, być może ludziom też powinno się to
udać. Skąd zatem wzięły się te wszystkie podobieństwa i
różnice pomiędzy plemionami Szczurów? Agaropal aż przystanął
z wrażenia. Nagle przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku
lat. Było to spotkanie w stepie z inną gromadą koczowników.
Najpierw okazało się, że tamci mówią językiem bardzo
podobnym do mowy ludu Agaropala, a potem starcy z obydwu
grup, opowiadając sobie dawne legendy, odkryli, że oni
wszyscy byli przed wieloma pokoleniami jednym plemieniem! Że
kiedyś nastąpił rozłam i tamta gromada poszła za prorokiem,
który głosił, że należy iść w taki sposób, aby wiatr wiał
zawsze z prawej strony. Długi czas i oddzielna wędrówka
spowodowały, że w ich językach pojawiły się pewne różnice.
W odniesieniu do Szczurów oznaczało to jedno: oni nie
wędrowali wzdłuż podziemnych rzek w sposób zamierzony i
przemyślany. Tutaj musiały decydować przypadki! Głód,
przeludnienie, plemienne waśnie - oto były przyczyny, dla
których mieszkańcy jaskiń wyruszali w nieznane. Rozdzielone
grupy nigdy więcej się ze sobą nie spotykały. Szczurowie
mieli więc skarb: stały i niezmienny kierunek drogi przez
świat, ale nie potrafili z niego korzystać! Zęby Agaropala
zgrzytnęły w bezsilnej furii. Ogarnęła go pogarda i
wściekłość. W jednej chwili Szczurowie wydali mu się czymś
nieskończenie plugawym. Oni na pewno wyrzucali do rzek swoje
brudy i śmiecie. Tylko tak umieli spożytkować istnienie
nurtu! Poczuł, że mógłby wymordować ich za to co do jednego.
Ochłonąwszy nieco, Agaropal uświadomił sobie, że nie pora
na jakiekolwiek działanie. Odkrycie, którego dokonał, jest
wielkie i ważne, ale wciąż nie wiedział, co z nim począć.
Decyzję w tej sprawie odłoży na później, a na razie
postanowił dowiedzieć się jak najwięcej o podziemnych
rzekach. Z tym zamiarem stanął przed namiotem Wielkiego
Przewodnika Cedemosa. Po rozmowie z Belomisem Agaropal
uznał, że powinien zachować ostrożność, a więc pierwsze
pytanie, które padło po wymianie zwyczajowych grzeczności,
nie zawierało nic niezwykłego.
- Dzisiaj na stepie widziałem miejsca, w których trawa
była trochę ciemniejsza niż gdzie indziej. Powiedz mi,
czcigodny Przewodniku, co to oznacza?
Cedemos uśmiechnął się życzliwie.
- Cieszy mnie widok młodego wojownika potrafiącego
dostrzec coś więcej niż dziewczęce kształty i łowną
zwierzynę.
Gospodarz uprzejmym gestem wskazał Agaropalowi stos skór
po drugiej stronie małego ogniska. Młodzieniec przysiadł.
- W miejscach, o które pytasz, znajduje się woda. Należy
unikać chodzenia tamtędy, gdyż ziemia może zapaść się pod
nogami. Rzadko tak bywa, ale lepiej uważać. Przed laty byłem
świadkiem jak dwóch jeźdźców wraz z końmi zginęło w zwałach
błota, kiedy wjechali na skrawek bardziej zielonej trawy.
Pasterze trzymają się z dala od takich łąk. Pasza tam
wprawdzie soczystsza, ale nic nie zastąpi wołu pogrzebanego
żywcem. Najlepsze są pastwiska nad brzegami zwykłych jezior.
- A skąd się bierze ta podziemna woda? - spytał
młodzieniec.
Cedemos zamyślił się głębiej.
- Woda potrzebna jest ludziom, zwierzętom i trawie. Musi
być zatem w ziemi tak jak krew w naszych żyłach. Powiadają,
że blisko Oceanu często zdarza się cud polegający na tym, że
woda spada z nieba na ziemię. Ani ja, ani nawet najstarsi
spośród nas nie widzieli takiego zjawiska, lecz mimo to step
jest prawie wszędzie zielony. Pustynie bywają tylko blisko
gór. Woda musi zatem przesycać ziemię i krążyć w niej na
podobieństwo krwi. Inaczej nie byłoby życia.
- W naszych ciałach są żyły. Czy w ziemi nie mogłoby być
podobnych kanałów?
- Może i są - odparł Cedemos. - Kto wie? Żyły w ziemi...
- powtórzył wyraźnie rozbawiony - to dobra metafora,
chłopcze, powinieneś podpowiedzieć ją naszemu bardowi.
Agaropal osłupiał. Wielki przewodnik plemienia był tak
blisko tajemnicy, a nawet nie przeczuwał jej istnienia. Dla
Cedemosa były to jedynie poetyckie igraszki! Młody wojownik
spochmurniał. Zrozumiał, że jeśli rozgłosi cokolwiek na
temat podziemnej rzeki, to wszyscy potraktują go jak Abiego
- bełkoczącego półgłówka z rodu Asta.
Dym palonych ziół unosił się znad glinianej misy i
przepływał pomiędzy wyciągniętymi rękami sędziwego Elemanesa
- kapłana Wiatru. Święty mąż rzucał na żar garście suchych i
pokruszonych liści lub łodyg, po czym kolistymi ruchami rąk
rozpraszał aromatyczny obłok na twarze stojących dookoła
koczowników. Przymrużone oczy starca w skupieniu wpatrywały
się w drobne płomyki pełgające na dnie naczynia. Trwała
pełna powagi cisza. Nagle zabrzmiały stanowcze słowa.
- Nadejdzie czas - rzekł kapłan - w którym wędrówka nasza
dobiegnie kresu. Tchnienie bogów popłynie dalej nad stepem,
ale my nie podążymy już za nim, lecz zostaniemy w miejscu.
Tam na jednym skrawku ziemi rodzić się będą nasze dzieci, a
groby naszych przodków już nigdy nie znikną za horyzontem.
To miejsce nazywa się Państwo. Nadejdzie dzień, w którym
dane nam będzie je posiąść. Oto święty cel naszej wędrówki.
Każdy krok i każde przemijające pokolenie zbliża nas do owej
szczęśliwej chwili. Niech sczezną w was niegodne myśli,
droga ta nie ma końca. Wypędźcie z serc waszych znużenie i
gnuśność. Wkrótce znów wyruszymy ku celowi największemu z
wielkich i najgodniejszemu z godnych. Radujcie się tym!
Znów pójdziemy ku Państwu. Znów się do niego zbliżymy.
Niechaj ten wonny dym oczyści wasze dusze ze stęchlizny
zwątpienia i obojętności. Wdychajcie go! Wdychajcie głęboko.
...
md_rapid