Sergg Henry - Bugsy.doc

(1132 KB) Pobierz
HENRY SERGG


HENRY SERGG

BUGSY

z francuskiego przełożył

Hugo Kolmann

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału francuskiego: Bugsy

 

 

Na okładce wykorzystano afisz filmu Bugsy Barreya Levinsona z Warrenem Beattym i Annette Bening w rolach głównych (Mulholland Production/Baltimore Pictures)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

First published by Editions Olivier Orban, 2978

© Copyright by Olivier Orban, 1992

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo OPUS, Łódź 1992

ISBN 83 - 7089 - 001 - 6

Rozdział I

- Odpal każdemu z nas po dolarze!

Stary Abraham Brotkiewicz aż podskoczył. Głos, który usłyszał, był zarazem władczy i niepewny, wysoki i niski. Słowo „hermafrodyta” nie należało do słownika starego, polskiego handlarza owocami - w przeciw­nym razie określiłby nim tego, którego głos dźwięczał mu jeszcze w uszach, Odwrócił głowę i jego wzrok napotkał śliczne, błękitne oczy o anielskim wyrazie, w których można było wyczytać fałszywą szczerość. Były to oczy wyrostka wyglądającego na jakieś dwanaście lat. Miał piękną twarz o regularnych rysach, usta, które wskazywały na rodzącą się zmysłowość, inteligentne czoło, bujne, ciemnokasztanowate włosy, wymagające natych­miast ręki fryzjera. Policzki dzieciaka były brudne, a ubranie nadawało się już tylko na śmietnik, podobnie jak buty, których zelówki w widoczny sposób odrywały się od cholewek.

Kilka metrów dalej stał drugi chłopak, w tym samym wieku, zupełnie podobny do pierwszego, tyle że był brunetem o śniadej cerze i czarnych oczach, w których błyszczało coś złego i nieprzyjaznego.

Obaj byli wysocy i dobrze zbudowani jak na swój wiek. Pod rękawami ich wytartych i podziurawionych koszul napinały się muskuły, które musiały jeszcze tylko stwardnieć.

Abraham Brotkiewicz wzruszył ramionami. „Łobuzy!” - pomyślał. Nie bał się. Droga, którą przebył z rodzinnej Polski do Nowego Jorku była długa, bardzo ciężka i pełna przeszkód. Tutaj, na Hester Street, życie przypominało nieustanną walkę o przetrwanie. Zmarszczył więc tylko brwi, ze złością w oku spojrzał na chłopców, po czym wykrzyknął:

- Wynoście się stąd!

Błękitnooki zrobił minę obrażonego.

- Mógłbyś być bardziej uprzejmy, dziadku - odparł.

- Wynoście się stąd! - powtórzył handlarz owocami.

Błękitnooki kołysząc się postąpił krok do przodu.

- Posłuchaj no, dziadku! Teraz to już dasz każdemu z nas nie po jednym, ale po dwa dolary i dobrze by było, gdybyś się pośpieszył. W „Kursaal” leci fajny film. Chcemy go obejrzeć! Abraham Brotkiewicz wpadł w szał. Nagłym ruchem chwycił chło­paka za ramię i zepchnął na jezdnię. Na ulicy nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Przechodniami byli w większości emigranci świeżej daty, którzy nie mówili po angielsku. Wielu spośród nich kaleczyło ten język. Wielka metropolia amerykańska, nowe zwyczaje, nieznane prawa zbi­jały ich z tropu; budziły w nich lęk. Na widok jakiegokolwiek zdarze­nia oddalali się pośpiesznie, z pochyloną głową i ukradkowym spoj­rzeniem, bojąc się, że nagle zza rogu Hester Street i Mulberry Street wyskoczą agresywni policjanci z podniesionymi pałkami i przekleń­stwami na ustach, gotowi do bicia na oślep, tak jak to już niejeden raz przeżyli w gettach Warszawy, Kijowa, Kiszyniowa, Sofii lub Buka­resztu.

- Masz naprawdę ciężki łeb, dziadku - westchnął ze smutkiem Błękitnooki, A poza tym nie jesteś miły. My nie mamy nic, a ty robisz szmal sprzedając te swoje owoce i nawet nie chcesz nam odpalić po dwa dolary. Ja i mój kumpel jesteśmy Żydami tak samo jak ty, ale jest nam wstyd, że spotkaliśmy tak skąpego rodaka. To właśnie typy twojego pokroju robią krzywdę innym Żydom! To dzięki takim jak ty każdego z nas uważa się za wstrętnego kutwę!

Mówiąc to zbliżał się drobnymi krokami do ustawionego wzdłuż trotuaru, wspartego na czterech drewnianych podporach wózka z owo­cami, za którym stał Abraham Brotkiewicz.

- Tak nam wstyd! - powtórzył Błękitnooki.

Nagle kopnął mocno w jedną z drewnianych podpór. Ta przesunęła się po wilgotnej nawierzchni i opadła na bok.

- Zwariowałeś czy co! - wykrzyknął stary handlarz.

- Czy nie mówiłem ci, że masz być uprzejmy? - odparł Błękitnooki.

Tym razem zewnętrzną stroną nogi kopnął w drugą drewnianą podporę. Wtedy wózek z owocami stracił równowagę i przechylił się gwałtownie; na bruk posypały się, niczym kaskada wodospadu, jabłka i kiście czarnych winogron.

Abraham Brotkiewicz stał się trupio blady.

- Wstrętni smarkacze! - wykrztusił. - Zaraz dostaniecie kopa w dupę, to was nauczy rozumu!

Już schodził z trotuara i kulejąc zbliżał się do Błękitnookiego, który z ironicznym uśmiechem, przyklejonym do twarzy, stał w miejscu. Tym­czasem inni handlarze owocami, znajdujący się w pobliżu, dopiero teraz zwrócili uwagę na scenę, która ich rozbawiła, i z obojętnością czekali na jej zakończenie.

- Teraz to my już nie chcemy od ciebie po dwa dolary dla każ­dego, ale po pięć! - wyjaśnił Błękitnooki, cedząc słowo po słowie. - To cię nauczy, dziadku, że wobec nas trzeba być grzecznym. No i bę­dziemy musieli pogadać z rabinem, bo rzeczywiście parszywy z ciebie Żyd!

Abraham Brotkiewicz rzucił smutne spojrzenie na jabłka i winogrona rozsypane po jezdni, i wściekły wyciągnął rękę chcąc złapać chłopaka. Na próżno, gdyż Błękitnooki nagłym ruchem zrobił unik, po czym odskoczył do tyłu i krzyknął:

- Ty, dziadku, naprawdę nic nie rozumiesz! Jesteś tylko starym, zgniłym pierdzielem!

Co powiedziawszy, strzelił palcami i zawołał do kumpla:

- Moey!

Drugi chłopak, który do tej pory trzymał oburącz za plecami półgalonowy pojemnik, teraz wyciągnął go z ukrycia. Jednym prztyczkiem wybił korek połączony z szyjką pojemnika miedzianym drutem, zrobił trzy kroki do przodu i zaczął oblewać benzyną cztery drewniane podpory wózka handlarza owoców, zarówno te, które już upadły od kopniaków jego kumpla, jak i te, które się jeszcze trzymały.

Cała operacja trwała zaledwie kilka sekund. Kiedy skończył, odsunął się - a wtedy Błękitnooki wyciągnął z dziurawej kieszeni dużą paczkę kuchennych zapałek, zapalili jedną z nich, a od niej pozostałe, po czym całość rzucił na spore kałuże benzyny, jakie utworzyły się na nierównym bruku.

Powstał mały pożar, a Abraham Brotkiewicz ze zgrozą w oczach, z dłońmi trzęsącymi się z wściekłości, zawył z niemocy. Handlarze z jego sąsiedztwa marszczyli brwi, rzucali jeden po drugim bojaźliwe spojrzenia, ale żaden z nich nie zdecydował się przyjść z pomocą staremu, polskiemu Żydowi.

Chłopcy oddalali się bez pośpiechu. Błękitnooki odwrócił się, aby zadać staremu decydujący cios:

- Zapamiętaj sobie, dziadku, że my tu jeszcze wrócimy! A wtedy odpalisz każdemu z nas po dziesięć dolców!

Obaj kumple zniknęli za rogiem Mulberry Street, udając się w kierunku Canal Street.

W taki oto sposób Benjamin Siegel (Błękitnooki) i Hoey Sedway rozpoczęli karierę szantażystów...

Rozdział II

Ellis Island.

Nazwa ta dziś jeszcze brzmi ponuro. Spośród wielu filmów, które pokazały Ellis Island bez owijania w bawełnę wymieńmy tylko dwa: Ameryka, Ameryka Eli Kazana i Hester Street. A przecież w chwili obecnej Ellis Island jest tylko małą, zagubioną i zapomnianą wyspą w zatoce nowojorskiej. Właśnie tutaj przez półtora wieku miały swoją siedzibę federalne urzędy imigracyjne na całe wschodnie wybrzeże. W ciągu tego okresu przeszło przez nie pięćdziesiąt milionów emigrantów. W olbrzymiej większości przywozili ze sobą wszelkie nieszczęścia i nędzę starego świata, całą przemoc i bunt, jakie zgotował im zły los w Europie bądź gdzie indziej.

Mieli nadzieję pozbyć się tych nieszczęść, nędzy, przemocy i buntu po tym, jak postawili stopę na kontynencie amerykańskim, oddawszy po drodze pokłon statule Wolności, która była dla nich symbolem nowego życia. Niestety, tuż po wylądowaniu na Ellis Island napotykali trudności administracyjne, zupełnie jak w kraju, z którego przybyli. Późniejsze zmagania z życiem, warunki pracy i system amerykański przynosiły rozczarowanie.

W Ameryce z pewnością istniała demokracja, ale z panującym kró­lem - był nim dolar.

Ci emigranci przybyli z najróżniejszych zakątków świata reprezentowali wszystkie narodowości i religie.

Do pierwszej fali emigrantów złożonej z purytańskich, anglosaskich protestantów, którzy wywalczyli niepodległość Ameryki, dobiła między rokiem 1820 a 1880 kolejna fala przybyszów, składająca się przede wszystkim z Niemców, Irlandczyków i Skandynawów. Już wtedy zmieniło się oblicze Ameryki. To już nie była Ameryka francuska z końca XVIII i początku XIX stulecia, ale Ameryka nieco zirlandyzowana i zgermanizowana, mniej angielska, a bardziej katolicka. Ale dopiero fala zalewająca Stany Zjednoczone między rokiem 1880 a 1914 spowoduje zasadnicze zmiany w tradycyjnym obrazie społeczeństwa amerykańskiego. To była prawdziwa sztormowa fala, która spadła z impetem na Ellis Island. Ponad dwadzieścia pięć milionów ludzi. Tym razem przybyszami nie byli mężczyźni i kobiety z północno - zachodniej Europy, lecz Słowianie, ludy romańskie, Żydzi, Grecy, emigranci z Austro - Węgier, Serbowie, Bułgarzy, Rumuni, Turcy i wielu innych. Do najliczniejszych wspólnot należały włoska i żydowska. Był to plebs o bardzo niskim poziomie życia, w siedemdziesięciu pięciu procentach pochodzenia chłopskiego, na ogół katolicki, prawosławny lub żydowski. Cała poprzednia równowaga etnicz­na uległa przez to radykalnej zmianie.

Podobnej zmianie uległ też Nowy Jork, przyjmujący w pierwszym rzędzie emigrantów, którzy przeszli przez Ellis Island. W mieście domino­wał już przybyły wcześniej element irlandzki. Zdobył on bardzo ważne pozycje, między innymi w polityce lokalnej - dziedzinie, w której ci Celtowie wykazywali się wspaniałymi osiągnięciami, do tego stopnia, że od tamtej pory partia demokratyczna zawsze była kontrolowana przez Irlandczyków. To samo dotyczyło związków zawodowych. Amerykanie do dzisiaj mówią: „Mówca dobry jak Irlandczyk”. W ciągu kilku lat ludność Nowego Jorku stała się w jednej czwartej irlandzka, w drugiej czwartej włoska, w trzeciej czwartej żydowska, a ostatnią jej ćwiartkę stanowiła mozaika różnych narodowości.

Całe dzielnice, które przez pewien czas były uważane za arystokratycz­ne, lub co najmniej luksusowe, zamieniły się w slumsy. Ich anglosascy mieszkańcy uciekali stamtąd masowo w inne miejsca, które uznali za mniej egzotyczne.

Jest oczywiste, że nowi przybysze stanowili najnędzniejszą, najbardziej eksploatowaną i najgorzej wynagradzaną siłę roboczą, zmuszaną do wykonywania najcięższych, najbrudniejszych i najhaniebniejszych prac, jakie można było wtedy znaleźć w Nowym Jorku. Chłopskie pochodzenie, brak kwalifikacji, nieznajomość angielskiego oraz fakt, że nie byli pro­testantami - wszystko to zrażało do nich ludność już osiadłą i zamykało drzwi do społeczeństwa, które nie miało ochoty wchłonąć obcych, na­pływowych elementów.

Ta społeczność pariasów odizolowana w getcie, do którego ją ze­pchnięto, musiała dostrzegać, jak jej najsilniejsze, młode jednostki buntują się przeciw niesprawiedliwości społecznej, dają upust całej tej agresywności, przywiezionej przez nich lub przez ich rodziców z Europy, oraz pragną za wszelką cenę przeżyć w środowisku, które było bezlitosne i nieludzkie dla biedaków.

Istnieje odwieczne prawo. Zbrodnia rodzi się zawsze wśród najuboższych warstw społeczeństwa.

Przed Włochami i Żydami podobnej segregacji doświadczyli w Nowym Jorku Irlandczycy. W okresie od 1880 do 1914 zbrodnia w tym mieście była domeną gangsterów pochodzenia irlandzkiego. Z czasem i oni stali się mieszczuchami, tak jak dzieje się to nieuchronnie nawet w przypadku środowiska zawodowych przestępców. Za naszych czasów mafia doświad­cza tej prawidłowości na własnej skórze, z trudem niekiedy wytrzymując napór na własne bastiony Murzynów i Portorykańczyków.

Począwszy od roku 1910 Włosi i Żydzi zaczęli zastępować Irland­czyków w roli liderów galopującej przestępczości, która opanowywała ulice Nowego Jorku. Ci pierwsi, a zwłaszcza Sycylijczycy, Kalabryjczycy i neapolitańczycy, byli lepiej zorganizowani, twardsi i okrutniejsi od tych drugich, przede wszystkim z powodu długiej tradycji, jaką zbrodnicza przemoc miała w ich rodzinnych krajach.

Benjamin Siegel był typowym przedstawicielem najmłodszej generacji.

Dolar rzadko gościł w jego domu. Ojciec, zatrudniony w zakładzie konfekcyjnym Garment Center przy Ósmej alei harował siedemdziesiąt dwie godziny tygodniowo za nędzne wynagrodzenie. Matka była bierną, zrezygnowaną kobietą, która nawet się nie skarżyła.

Urodził się w 1905 roku w Brooklynie, w dzielnicy Williamsburg, w otoczeniu, którego atmosfera nie usposabiała do nadmiernego opty­mizmu. Później rodzice przenieśli się na Manhattam, do Lower East Side, włosko - żydowskiej dzielnicy graniczącej od południa z Chinatown, choć jeszcze przedtem mieszkali krótko w dzielnicy pomiędzy Siódmą i Jede­nastą aleją z jednej strony a Czternastą i Czterdziestą Drugą ulicą z dru­giej strony; w tamtych czasach nadano jej, jakby na urągowisko, czaru­jącą, a nade wszystko nastrojową, nazwę Hell's Kitchen, czyli „Piekielna Kuchnia”, a to z tego powodu, że młode gangi wprowadzały tam swoje prawa.

Benjamin Siegel obdarzony był wyjątkową inteligencją i wiarą w sa­mego siebie, która nigdy go nie opuszczała. Nie miał najmniejszych kompleksów i skrupułów. W odróżnieniu od swoich rówieśników nigdy nie wagarował. Wprost przeciwnie. Jego ciekawość była ogromna, a chęć poznania niepohamowana, ponieważ w pełni zdawał sobie sprawę, że nauka w szkole przyda mu się pewnego dnia przy wypełnianiu wielkich zadań, do których - a był tego pewien - został przeznaczony.

Nie miał jednak, żadnych złudzeń. Od najmłodszych lat krytycznie obserwował i bezwzględnie oceniał rodziców, dzielnicę, w której żył - czy to był Williamsburg, Hell's Kitchen czy Lower East Side - otoczenie, ludzi, kolegów, nauczycieli anglosaskiego pochodzenia, patrzących - pogar­dliwie na syna emigrantów, bogaczy zamieszkujących ekskluzywne dziel­nice Manhattanu, po których włóczył się co niedzielę i snuł marzenia. Obserwacje szybko doprowadziły go do jednoznacznego wniosku.

Gdyby chciał pójść drogą uczciwą i prawą, jego życie byłoby może trochę lepsze od życia ojca, którym całkowicie pogardzał, uważając go za tchórza i głupca.

- Słuchaj - mówił do siebie przed zaśnięciem, drżąc z zimna na nędznym wyrku i odczuwając obrzydzenie na dźwięk głośnego - chrapania ojca. - Słuchaj, chłopie, za wszelką cenę musisz się stąd wydostać!. Nie ma mowy, żebyś sobie ranił palce i niszczył wzrok nad maszyną do szycia, w pieprzonym zakładzie konfekcyjnym za dziesięć dolarów tygodniowo!. To nie jest robota dla ciebie! To dobre dla tępaków. Ty jesteś wart czegoś więcej!

Ze swoim kumplem, Moeyem Sedwayem, opracował metodę szantażu handlarzy owoców i to on wpadł na pomysł z pojemnikiem na benzynę, którą mieli podpalać wózki stawiających opór handlarzy oraz wywierać presję na świadków podobnych scen, by nie udzielali innym pomocy w momencie pojawienia się obu kolesiów. Naturalnie, przedtem zbadał dokładnie, czy grozi im coś ze strony policji. Doszedł do wniosku, że ryzyko było niewielkie.

Policjanci byli w większości Irlandczykami. Nie cierpieli Włochów i Żydów, których uważali za „parszywych obcokrajowców”. Posłani do tej podłej dzielnicy Lower East Side niesłusznie uważali, że to jej mieszkańcy przynieśli im pecha w chwili przydziału i że to przez nich nie otrzymali lepszego stanowiska.

W konsekwencji, aby się zemścić, zamykali się w komisariacie, pozwalając mieszkańcom dzielnicy na załatwianie porachunków między sobą,. Dobrze, że chociaż wychodzili stamtąd wtedy, gdy popełniono morderstwo.

Taka postawa policji bardzo odpowiadała Benjaminowi Siegelowi...

 

Benjamin Siegel przeliczył banknoty jednodolarowe, jak się potocznie mówiło „jedynki”, i dał Moyeowi Sedwayowi jego dolę.

- Okay, Moey!

- Okay, Ben.

- Nieźle sobie dajemy radę, co?

- Jasne.

Niezależnie od tego, że inteligencja Moeya nie była tak żywa jak inteligencja jego kumpla, należał on do ludzi zamkniętych w sobie. Nigdy nie ujawniał uczuć, był zaprzeczeniem Bena odznaczającego się nadmierną żywiołowością. Siłą mięśni dorównywał swemu przyjacielowi, był bardzo odważny i wierny jak pies. Okazywał mu ślepe posłuszeństwo, a wszelkie jego sugestie przyjmował zawsze bez zastrzeżeń.

- Chodźmy stąd - postanowił Ben. - Nie lubię gęby gliniarza, który patroluje nasz rejon. To nowy. Czy nie widzisz, że próbuje zmieniać stare zwyczaje i chce wykazać się gorliwością?

- Ale po co? - zaoponował Moey. - Żeby go przenieśli gdzie indziej? Nie ma żadnych szans. Jeszcze nikt nie słyszał, żeby glina z naszej dzielnicy był tu krócej niż pięć lat!

- Mimo wszystko to mi się nie podoba. Zjeżdżajmy stąd!

Obaj udali się w kierunku doków na East Side, przechodząc przez labirynt brudnych uliczek zabudowanych obdrapanymi domami, za­mieszkanymi przez podejrzane typy, dokerów, prostytutki, recydywistów, lichwiarzy, sutenerów, nożowników, gdzie zabójstwo nie było niczym nadzwyczajnym. Dziewczyny zaczepiały ich stojąc pod słabo świecącymi latarniami gazowymi.

- Ej, ty! Przystojniaku! Chodź, zrobisz mi braciszka!

W wieku dwunastu lat Ben wyglądał już na szesnaście dzięki wysokie­mu wzrostowi i szerokim barom. Jego piękna, męska twarz pociągała dziewczyny. On jednak konsekwentnie odrzucał zaloty prostytutek. Nie interesowały go. Zakochał się w Sarze Rosenblum, czternastolatce, która nie szczędziła mu swych względów w mieszkaniu rodziców pracujących jako kelnerzy. Tak więc nie tylko delektował się ciałem Sary, lecz także daniami przynoszonymi przez jej rodziców z restauracji, w której pra­cowali.

To właśnie nazywał połączeniem przyjemnego z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin