Bunch Chris - Ostatni Legion 02 - Maska Ognia.pdf

(668 KB) Pobierz
Chris Bunch
Chris Bunch
Maska Ognia
Ostatni Legion tom II Przekład Radosław Kot Dla Knicksów Kelly, Eda, Erwin i Eda juniora,
Którzy uczynili życie znacznie ła- twiejszym Przed bitwą wspomnij trzynaście prawd o
ogniu: 1. Silniejszy jest niż najroślejszy rumak, a jednak ukryć go można w dziecięcych
szatach. 2. Jasny i żywy, raduje serce każdego, kto go używa. 3. Jego widok ujmuje
sił wrogowi, który wie, że w spotkaniu z nim nie może liczyć na litość. 4.Wzniecony w
odpowiednim miejscu nigdy się nie podda. 5. Gdy już gorzeje, wojownik może
spokojnie czynić swoje. 6. Choć niewiele zachęty mu trzeba, mało pożywienia ponad garść
chrustu, będzie walczył bez wytchnienia. 7. Zawsze toczy własną bitwę, kierując się raz tutaj,
raz tam, i nikt nigdy do końca nie odgadnie, dokąd jeszcze. 8. Znosi niemal wszystkich,
czy wrogowie to, czy sojusznicy, wiatr jest mu rumakiem, ziemia fortecą i dopiero wielka
woda może stawić mu czoło. 9. Wojownik skryty za maską ognia może spokojnie
obmyślać swoje posunięcia. 10. Gdy strzeże ze skrzydeł, można mieć pewność, że nikt
wojownika stamtąd nie zaskoczy. 11. Niszczy wszelką majętność wroga, jego wozy,
konie i prowiant, tak samo jak dzierżących miecze łuczników. 12. Rany przez niego zadane są
straszne i niewielu wraca po nich do zdrowia. 13. Po jego przejściu zostaje naga pustynia, na
której króluje rozpacz. Rozważ te prawdy, przemyśl, ile daje maska ognia i jak ją
wykorzystać, a potem ruszaj do boju z wiecznym płomieniem w sercu. Rady dla samotnego
wojownika walczącego z zastępami wroga Lai Shi-Min, późniejszy cesarz Tai Tsung, ok. 630
r.n.e. 1 Langnes 37421/Czwarta Planeta/ Miejsce Spotkań Ledwie okręty pojawiły się w
normalnej przestrzeni, wzięły kurs na czwartą planetę układu. Gdy były już blisko niej, luki
stanęły otworem i wychynęły z nich półkoliste myśliwce, śmiercionośne aksaie. Otoczyły
jednostki macierzyste zwartym szykiem. Wyglądało to na przygotowania do ataku, ale nimi
nie było. Przywódcy klanów musthów zbierali się na naradę, aby postanowić o losie ludzi
okupujących odległy układ Cumbre. Dotyczyło to w każdym razie tych przywódców, którzy
byli w jakiś sposób zainteresowani sprawą. Reprezentowali nie więcej niż jedną piątą
wszystkich klanów. Pozostali albo woleli pozostać neutralni, albo zamierzali zaangażować się
dopiero później. Wedle mitologii musthów, Czwarta była ich kolebką, chociaż naukowcy
głosili, że ich rasa wyewoluowała jednocześnie na wielu, może nawet ponad dziesięciu
planetach, co miało dowodzić praw musthów do całego wszechświata. Za potwierdzenie tego
uznawali łatwość, z jaką opanowali swoją gromadę gwiezdną i inne jego regiony. Czwarta
była spokojną planetą. Pokrywały ją wielkie masy kontynentów z niskimi górami i
trawiastymi równinami poprzedzielanymi skromnymi spłachetkami puszcz. Słońce należało
do typu G, jego blask był jednak zdecydowanie zbyt przenikliwy i naznaczony błękitem, aby
Ziemianin mógł czuć się w nim dobrze. Było tu również nieco za zimno, ale śnieg padał
bardzo rzadko, podobnie jak sezonowe deszcze, które niekiedy jednak przeradzały się w
porządne ulewy. Nie zawsze tak było. Przez tysiące lat planeta tętniła życiem. Uprawiano na
niej pola, drążono kopalnie, wycinano lasy, budowano miasta i fabryki. Aż w końcu
musthowie odlecieli do gwiazd. Teraz, niemal opuszczona, Czwarta wracała do swojego
naturalnego stanu. Miasta zrównano z ziemią, trawom i lasom pozwolono zarosnąć dawne
tereny uprawne, zatrute rzeki i jeziora z wolna znowu się oczyściły. Obecnie był to świat
niemal tak samo czysty jak u zarania historii musthów. Problem przeludnienia zniknął, jakby
nigdy nie istniał, zatem te kilka milionów musthów, którzy zostali na planecie, przeniosło się
do specjalnie wybudowanych podziemnych miast. Po jednym na klan. Ślady cywilizacji
widać było tylko na samotnym małym kontynencie. Tutaj mieściły się bazy wojskowe,
wielkie lotniska, zautomatyzowane fabryki i stocznie oraz wcale nie taki wielki ośrodek
administracyjny, z którego rządzono tysiącami zamieszkanych przez musthów planet. To
właśnie było Miejsce Spotkań. W jego centrum rozciągał się cylindryczny budynek o średnicy
dwóch kilometrów, którego kopulasty dach wznosił się na trzysta metrów. Przybywali tu
wszyscy musthowie, którzy mieli problemy przerastające kompetencje przywódców klanów
albo potrzebowali mediacji w zagrażającym wojną sporze. Gmach nie miał żadnej nazwy, co
musthowie uważali za nad wyraz logiczne. Skoro w całym imperium nie było drugiego
takiego, nazwa stawała się zbyteczna. Krążyło wśród tej rasy ironiczne powiedzenie: „Tylko
dlatego nie panujemy nad całym wszechświatem, że musimy nieustannie jednym okiem strzec
naszej przyszłości, drugim godności, trzecim zaś naszych tyłów, a Prastary dał nam tylko po
dwoje oczu”. W murach olbrzymiej rotundy mieściły się apartamenty, każdy z platformą
lądowiska wystarczającą na zaparkowanie dwóch statków. Przywódca klanu mógł przybyć tu
ze swoją świtą i załatwić wszystko, co zamierzał, nie opuszczając tego bogato wyposażonego
w elektronikę lokum. Apartamenty były całkowicie niezależne, z własnymi generatorami i
filtrami powietrza na wypadek, gdyby ktoś wpadł na pomysł zagazowania przeciwnika. Jeśli
udawało się zażegnać spór, przywódcy klanów, ich podwładni i krewni mogli się spotkać oko
w oko. Tym razem zjawiło się prawie pięciuset klanowych przywódców. Niektórzy mieli we
władaniu po kilka światów, inni kontrolowali cechy albo gildie, inni jeszcze dowodzili
flotami wojennymi. Podczas gdy aksaie krążyły po niebie czujne i zwinne niczym ziemskie
jaskółki, władcy po kolei docierali do swoich apartamentów. Komputer gmachu pilnował, aby
nie doszło przy tym do spotkania wrogów, którzy mogliby wykorzystać okazję do
konfrontacji. Wysiadali z ładowników dumni i pełni arogancji właściwej rasie, która miała się
za panującą. Wysocy na dwa metry, a wyprostowani nawet wyżsi, z szorstką sierścią, czasem
żółtą, czasem ciemniejszą aż do rudego brązu, z małymi głowami osadzonymi na długich
wężowych szyjach szybkim krokiem znikali w kwaterach. Wszyscy nosili pasy z bronią, która
pod żadnym względem nie była ceremonialna. W nocy przed oficjalnymi rozmowami łącza
rozgrzały się od nieustannej wymiany pomysłów, sugestii taktycznych i strategii. Właściwe
spotkanie zaczęło się o wschodzie słońca. Niektórzy skorzystali z wielkich ekranów
ściennych, na których ukazała się wielopolowa mozaika przedstawiająca oblicza uczestników.
Nie wszystkich, bo niektórzy nie włączyli kamer. Przedstawieniem sprawy zajął się Aesc,
były ambasador w układzie Cumbre. Wspomniał, że chociaż stosunki między ludźmi a
musthami zawsze były napięte, ostatnio znacznie się zaogniły za sprawą tak zwanych
Raumów, nieco mniejszych i o ciemniejszej skórze niż pozostali ludzie. Słudzy zbuntowali
się przeciwko swoim panom i zaatakowali także musthów. - Dlaczego? - spytał jeden z
przywódców klanów. - Niewiele wiem o ludziach, ledwie tyle, by się nimi brzydzić, ale
wydawało mi się, że ostatnim razem, gdy zawieraliśmy pokój, udało się uzgodnić stanowiska.
Przynajmniej oni tak twierdzili. - Raumowie żywią przekonanie, że są nacją wybraną, aby
rządzić nie tylko całą rasą ludzką, ale też wszystkimi innymi istotami i całym wszechświatem
po wieki wieków - wyjaśnił Aesc. Rozległy się pomruki i warknięcia świadczące o
rozbawieniu, ktoś krzyknął: „Herezja!”, inni się roześmiali. - Nasz dowódca Wlencing miał
okazję walczyć z nimi w sojuszu z ludzką armią – dodał Aesc. - I jak pan to widzi, Wlencing?
- spytał Keffa, jeden z przywódców klanów. - Ludzie nazywają Raumów „robakami”, czyli
stworzeniami pełzającymi w błocie – powiedział Wlencing, cytując ludzkie słowo. - To
tchórze, którzy unikają otwartej walki, a jeśli już muszą ją podjąć, nie stają do niej jak się
godzi wojownikom. Potrafili jednak zadać nam bolesne straty, wysyłając statek do
samobójczego ataku na naszą kwaterę główną na trzeciej planecie. - Jak można wyczytać w
dostarczonych panom dokumentach, to właśnie skłoniło nas do wycofania się z tamtego
układu – wtrącił Aesc. - Czytałem – powiedział Keffa. - Ale Wlencing nie skończył jeszcze
odpowiadać na moje pytanie. Mało mnie obchodzą ci głupcy, którzy mają się za wybranych,
szczególnie że, jak słyszę, zostali rozbici. - Nie całkiem – sprostował Wlencing. - Raczej
zapędzeni z powrotem do nor. - Tak czy owak, najbardziej interesuje mnie ludzka armia i o
nią chcę spytać. Jacy są ich żołnierze? Wlencing zastanowił się, kręcąc głową. - Jako
wojownicy niektórzy radzą sobie bardzo dobrze – odezwał się po chwili – szczególnie ci
wyszkoleni do indywidualnej walki. Jak zachowują się jako armia podczas dłuższego
konfliktu, trudno powiedzieć. Konflikt z Raumami składał się z szeregu drobniejszych
potyczek. A co do nas... Konfederacja, z którą kiedyś walczyliśmy, najwyraźniej przestała
wspierać ten sektor, więc brakuje im zaopatrzenia i muszą improwizować. Jednak należy
wspomnieć, że przynajmniej część z nich ma szczególny talent do błyskawicznego
znajdowania zastępczych rozwiązań, zwłaszcza w nagłej potrzebie. - Gdy ktoś tak często
bierze się do sprawy od złego końca i z byle czym, nic innego mu nie zostaje – prychnął
niejaki Paumoto, budząc ogólną wesołość. Paumoto był rzecznikiem najbardziej radykalnych
musthów, którzy niczego tak nie pragnęli, jak zniszczenia chwiejącej się obecnie
Konfederacji. Spośród wszystkich ras tylko ludzie mogli zagrozić musthom i vice versa.
Wszystkie inne były mniej ambitne, niezdolne do ekspansji albo znajdowały się na niższym
etapie rozwoju, ewentualnie po prostu nie należały do tlenodysznych, co stawiało je poza
konkurencją, jako że wybierane przez nie światy nie nadawały się ani dla musthów, ani dla
ludzi. Jak dotąd Paumoto nie zyskał wielkiego poparcia. Przeważająca część musthów nie
miała żadnego kontaktu z ludźmi, nie była nimi zainteresowana albo wierzyła, że rasa ta jest
skazana na wymarcie z powodu wrodzonej głupoty. Jednym z najsilniejszych
sprzymierzeńców Paumota był Keffa, który jednak reprezentował zbyt wielkie i zbyt młode
pieniądze. - Może to i prawda, ale nie lekceważyłbym przeciwnika – odezwał się Wlencing,
gdy ucichły odgłosy świadczące o rozbawieniu. - Niemniej jestem dogłębnie przekonany, że
mądrze walcząc, zdołamy ich zniszczyć. - Podziwiam i ciebie, wodzu, i twoich co bardziej
spostrzegawczych podwładnych – powiedział Paumoto. - Zrozumieliście to, przed czym
ostrzegaliśmy połowę naszego życia. Pojęliście, że musimy stawić czoło człowiekowi.
Musimy to zrobić jak najszybciej i na naszych warunkach. Ta galaktyka i wszystkie w jej
okolicy mogą mieć tylko jednego pana i naszym zadaniem jest pokazać ludziom ich miejsce,
zanim zdołają wzrosnąć w siłę! Chaos, który zapewne ogarnął Konfederację, stwarza nam
niepowtarzalną okazję. - Słuszne słowa – odezwał się kolejny klanowy przywódca imieniem
Senza. - Pamiętajmy jednak, czym skończyło się kiedyś lekceważenie ludzi. Przed
trzydziestoma pięcioma standardowymi latami musthowie wysłali liczną wyprawę
kolonizacyjną do bogatej w surowce mineralne gromady gwiezdnej, która została odkryta
równocześnie przez obie rasy, ale zajęli również te planety, które ludzie ogłosili już swoją
własnością. Konfederacja odpowiedziała uderzeniem, zniszczyła większość sił musthów i
narzuciła twarde warunki rozejmu, na mocy którego przeciwnik poza spornymi obszarami
musiał oddać jeszcze kilka innych układów planetarnych w tym sektorze. Przywódcy klanów
poruszyli się niespokojnie, paru gniewnie postawiło uszy. Żaden musth nie lubi, żeby mu
wypominać przeszłość, a szczególnie taką, która wiązała się z klęską. Senza był powszechnie
uważany za niezrównoważonego, przy czym niektórzy twierdzili nawet, że sprowadza
nieszczęście. Gdyby nie był taki ostrożny, zapewne dawno już skończyłby marnie. Niemniej
szanowano go, gdyż stał na czele wszechobecnego i energicznego Polperra, szczególnego
klanu, do którego należeli musthowie z wszystkich innych, gromadził bowiem dyplomatów i
prawników, główne „smarowidło” całej tej cywilizacji, ratujące ją od nieustannej wojny
domowej. W odróżnieniu od większości musthów, Senza dobrowolnie składał wizyty na
planetach zasiedlonych przez ludzi i nie krył, że zrobiły one na nim wrażenie. Uważał, że obie
rasy mogłyby się wiele od siebie nauczyć, i skłaniał się ku sojuszowi z ludźmi. Jego
stanowisko było popularne tylko wśród młodych musthów, dopuszczających odstępstwa od
tradycji, albo wśród radykalnych elementów pragnących zmian dotychczasowego porządku. -
Przeszłość jest martwa – warknął Keffa. Senza machnął łapą w geście powątpiewania. - Jest –
dodał stanowczo Paumoto. - Przynajmniej teraz i tutaj. W tej chwili musimy się zastanowić,
co zrobić z obecnością ludzi w układzie Cumbre. Mamy akurat szansę. Jakieś propozycje? -
Powinniśmy tam wrócić, tym razem z wojskiem, a nie z górnikami – odezwał się Wlencing. -
Uderzymy raz a mocno i układ będzie nasz. Zostawiliśmy tam dość sond zwiadowczych, aby
wrócić jak po swoje. Jeśli Konfederacja jeszcze istnieje, postawimy ją przed faktem
dokonanym. Jeśli nie... - uniósł łapę z rozczapierzonymi palcami – powrócimy na ścieżkę
podbojów. Moim zdaniem nie ma innego rozwiązania, nie ryzykujemy też większych strat. -
A co z tymi ludźmi, którzy nie zgodzą się potulnie umrzeć? - spytał Senza. - Skierujemy na
nich żądła? Żądła były jedną z bardziej paskudnych broni stosowanych przez musthów.
Upakowane w niej owadopodobne stworzenia budziły się błyskawicznie po uwolnieniu i
atakowały wszystko co żywe w najbliższej okolicy. - Nie jesteśmy potworami – powiedział
Wlencing. - Nie chciałbym zabijać niewinnych młodych ani samic. Jednak nie możemy
pozwolić, żeby uciekli po naszym zwycięstwie. Mogliby sprowadzić siły Konfederacji. Na
szczęście zawsze jest sporo zajęć, którymi sami wolelibyśmy się nie parać. Będzie trzeba
znaleźć górników, całe zastępy sług. Ci, którzy przeżyją walkę i nie będą myśleć o dalszym
oporze, bardziej przydadzą nam się żywi. - Nie! - warknął Keffa z płonącymi gniewem
ślepiami. - Jeśli musthowie zaczną uważać, że jakaś praca im nie przystoi, będzie to w
praktyce oznaczało gotowość przekazania władzy innej, silniejszej i bardziej żywotnej rasie!
Senza mógł nie traktować swoich słów metaforycznie, ale ma rację. Jeśli teraz zadziałamy
zdecydowanie, a nawet brutalnie, oszczędzimy sobie kłopotów w przyszłości. - Keffa jest
nader pewny siebie – mruknął Senza. - Jeszcze nie zaczęliśmy przygotowań do walki, a już
próbujemy dzielić łupy i zastanawiamy się, jak usunąć tych zbyt głupich, aby się z nami
dogadać. - Powątpiewasz w nasze zwycięstwo? - spytał zaczepnie Paumoto. - Oczywiście, że
nie. Jeśli, podkreślam, jeśli zdecydujemy się na wojnę. Zanim jednak temperatura dyskusji
wzrośnie za bardzo, chciałbym spytać, ilu właściwie przywódców klanów zamierza ruszyć
przeciwko ludziom? - Ledwie zaczęliśmy o tym rozmawiać... - rzucił Keffa. - Jednak biorąc
pod uwagę cel spotkania, taka informacja może mieć olbrzymie znaczenie dla jego dalszego
przebiegu. Wzywam do zdeklarowania się. Senza pierwszy wyciągnął łapę ku przyciskom.
Kilka sekund później na ekranie zajaśniały wyniki. Niemal dokładnie jedna trzecia była za,
jedna trzecia przeciwko i tyle samo zebranych nie podjęło jeszcze decyzji. - Nasza wielka rasa
jakoś nie podziela stanowiska Wlencinga, Paumota i Keffy – powiedział Senza, kładąc lekki
nacisk na słowo „wielka”. - Większość nie uważa starcia za nieuniknione. - Chcesz przez to
powiedzieć, że powinniśmy pogodzić się z klęską? - spytał Aesc. - Mam pokornie
zaakceptować wygnanie z Cumbre? - Wedle oficjalnych raportów to właśnie pan, razem z
Wlencingiem, podjął decyzję o wycofaniu naszych tamtejszych sił, żeby naradzić się z nami.
Trudno tu mówić o wygnaniu. - Pańskim zdaniem ludzie też tak to widzą? - syknął Aesc. W
całym gmachu podniósł się gwar. - Nie obchodzi mnie, jak widzą to ludzie. To tylko ludzie.
Za bardzo ufam w przeznaczenie naszej rasy, aby przejmować się ludzkimi rozterkami.
Dodam jeszcze, że pańskie dokonania w układzie Cumbre nie budzą mego podziwu. To samo
dotyczy pana, Aesc. Uwikłaliście się w mało istotną operację, nie dostrzegając, ile naprawdę
było do zyskania. Niewiele nam przyszło z waszego wojowania. A teraz chcecie, abyśmy
zwiększyli zaangażowanie w tym systemie. Myślę, że to głupota. Powinniśmy raczej obrać
inny kurs, a właściwie jeden z dwóch kursów, które chcę wam zaproponować. Pierwszy to
wznowienie zaangażowania w układzie Cumbre, ale siłami nie większymi niż przedtem.
Zaraz poddam to pod głosowanie, ale proszę o cierpliwość, póki nie przedstawię drugiej
propozycji. Chodzi mianowicie o to, aby całkiem zarzucić plany podboju Cumbre i wysłać
tam jedynie kupców, którzy będą normalnymi metodami nabywać dla nas kopaliny, w które
obfituje ten układ. Może się zdarzyć, że w przyszłości spotkamy jeszcze inne rasy zajmujące
tę samą niszę życia opartego na węglu. Mogą to być rasy równie ambitne jak my. Jeśli teraz,
w spotkaniu z ludźmi, nauczymy się rozpoznawać zamiary i możliwości przeciwnika, łatwiej
poradzimy sobie w przyszłości, będziemy umieli ocenić, czy mamy do czynienia z wrogiem,
czy z potencjalnym sojusznikiem. Zastanówcie się nad obiema tymi możliwościami, panowie.
Chociaż dziś wspomniany problem nie wydaje się wielce znaczący, ostatecznie może
zdecydować o całej naszej polityce. A teraz proszę o głosowanie. Senza nie był zdziwiony,
gdy obie propozycje zostały zdecydowaną większością odrzucone. - Zatem, skoro już nie
musimy zajmować się głupstwami, zabierzmy się bez sentymentów do tego, co najważniejsze
– powiedział Paumoto. - Wzywam, byśmy wrócili do Cumbre, ale ze znaczniejszymi i lepiej
wyposażonymi siłami. Dowodzenie objąłby Aesc, jako że on najlepiej zna ten układ, a jego
zastępcą byłby Wlencing. Zastępcą, że zaznaczę, we wszystkim, nie tylko w kwestiach
militarnych. Zamiast skupiać siły na Silitricu, powinniśmy założyć bazy we wszystkich
większych miastach na planecie ludzi. - Nie rozumiem po co – wtrącił Aesc. - Oficjalnie dla
zmniejszenia napięcia pomiędzy oboma rasami. W rzeczywistości po to, żebyśmy mogli
lepiej kontrolować poczynania ludzi i w razie potrzeby szybciej na nie reagować. - A może
kryje się pod tym jeszcze inna sugestia? - spytał cynicznie Senza. - Ludzie otrzymaliby łatwe
cele, a my przy pierwszym ataku zyskalibyśmy pretekst do masakry... - Przecież nie
namawiałbym do czegoś, co pociągnęłoby za sobą śmierć musthów! - obruszył się Paumoto. -
Tego nie powiedziałem – odparł Senza. - Za dużo myślisz, Senza – wtrącił się Keffa, a
wszyscy ujrzeli na ekranach, jak wysuwa i chowa pazury. - Kiedyś napytasz sobie przez to
biedy. - Czy to wyzwanie? - spytał Senza. - Wobec mnie osobiście czy całego mojego klanu?
Jeśli to pierwsze, pamiętaj, co kiedyś powiedziałem, że nie mam zwyczaju się pojedynkować.
Rozlana krew mało co załatwia. Sam się o tym przekonasz, Keffa, gdy będziesz w moim
wieku. O ile go dożyjesz. - Starczy – rzucił Paumoto. - Chciałbym poddać moją propozycję
pod głosowanie. Przypominam, że ci, którzy się za nią opowiedzą, będą zobowiązani do
współfinansowania kampanii. I do udziału w niej, oczywiście. Przeplatana kolejnymi
głosowaniami dyskusja trwała jeszcze kilka godzin. Przerzucano się argumentami, jedne
klany wycofywały poparcie, inne wahały się, oczekując konkretnych korzyści, które mogłyby
wynieść z całej awantury. Ostatecznie stu dwunastu przywódców klanów zadeklarowało swój
udział, przeciwko była tylko garstka. Większość, w tym Senza, pozostała neutralna. - Czy to
wystarczy? - dyskretnie spytał Wlencinga Aesc. - Aż nadto. Mamy większość tych z
najlepszym uzbrojeniem, najlepszym wojskiem. Najbogatszych. Gdy stanie się to, co stać się
musi, reszta się do nas przyłączy. To początek nowego. Wkrótce wszyscy musthowie staną u
naszego boku i nadejdzie dzień, w którym raz na zawsze usuniemy ludzi z drogi naszej rasy.
Następnego dnia statek Senzy wystartował z planety. - Twój uczeń Alikhan, potomek
Wlencinga, pozostał na Czwartej – powiedział Kenryo, asystent przywódcy klanu, gdy byli
już w próżni. Senza uniósł łapę w geście zdziwienia. - Postanowił służyć ojcu na Cumbre –
dodał Kenryo. - To znaczy, że przegraliśmy jeszcze jedną bitwę – rzekł Senza. - Jeszcze jeden
wybrał drogę przemocy, która nie wymaga myślenia ani ważenia argumentów. - Podważasz
własne nauki? - A to dlaczego? - Nie sądzę, żeby Alikhan postradał zmysły. Nie wydaje mi
się też, aby zmarnował czas nauki. Chyba przyswoił sobie coś z twojej mądrości. - Dziękuję
za komplement, ale jeśli masz rację, to ten młodzieniec niebawem wielce się rozczaruje,
widząc rozziew pomiędzy tym, w co wierzy, a postępowaniem ojca. Obawiam się, że jak to
już wielokrotnie bywało, i tym razem podjął decyzję wiedziony tylko złością. 2 Układ
Cumbre/Cumbre D - Naprawdę nie podoba ci się armia okresu pokoju? - wydyszał alt Garvin
Jaansma, obecnie dowódca kompanii zwiadu. - Zadajemy szyku w mundurach prosto spod
igły, wszyscy gapią się na nas z podziwem, forsa brzęczy w kieszeni... - Zamknij się i
wsadźmy tę cholerną formę na miejsce, zanim Monique nas zaleje – warknął jego zastępca,
aspirant Njangu Yoshitaro. Obaj oficerowie mieli ledwie po dwadzieścia standardowych lat,
obaj też nosili sfatygowane i przepocone podkoszulki, robocze buty i poplamione cementem
portki. W ciemnogranatowych, paradnych mundurach wyglądaliby o niebo lepiej.
Szczególnie Jaansma. Miał prawie dwa metry, blond włosy, dobrze rozwinięte muskuły i
nader proporcjonalną sylwetkę. Można było iść o zakład, że jeśli pozostanie dość długo w
armii i przeżyje wszystkie związane z tym zawieruchy, za sam wygląd awansuje w końcu na
sam szczyt hierarchii. Przyszedł na świat w rodzinie cyrkowców, a zaciągnął się pospiesznie
zaraz po tym, jak zdarzyło mu się wypuścić tygrysy na ludzi, którzy poważnie mu się narazili.
Njangu Yoshitaro był nieco niższy, smuklejszy, czarnowłosy i śniady. Nie oszałamiał urodą, a
Zgłoś jeśli naruszono regulamin