Rozdział 24-28 Epilog.doc

(144 KB) Pobierz
24

24

 

     Lucien ostrożnie posuwał się ciemnym korytarzem, aż doszedł do drzwi, zza których wcześniej rozległ się krzyk jego córki. Przez chwilę nasłuchiwał uważnie, a potem otworzył drzwi i wszedł szybko do pokoju. Przestronnego pomieszczenia kiedyś używano pewnie jako warsztatu, gdyż stały tam jeszcze porysowane stoły warsztatowe, ustawione w dwóch rzędach na środku, niczym ogromne trumny; były jednak pozbawione urządzeń, które niegdyś na nich zamontowano. Zanim wszedł dalej, wzrokiem spe­netrował półmrok.

- Tatusiu, pomóż mi! - Głos Alexy dochodził zza drzwi widocznych w przeciwległym końcu pokoju. Usłyszawszy tę prośbę nabrzmiałą bólem, Lucien zapomniał o ostrożności. Pobiegł w kierunku głosu.

Gdy tylko stanął na progu, poczuł uderzenie kuli z dziwnej substancji.

Masa natychmiast rozlała się po jego twarzy, zalepia­jąc mu usta i oczy. Instynktownie spróbował ją zerwać, lecz palce przykleiły się do lepkiej mazi i zanurzały w niej tym głębiej, im bardziej próbował je wydostać.

Przez chwilę zastanawiał się nad śmignięciem, jednak nie wiedział, jak duże jest pomieszczenie ani gdzie są ściany. A poza tym nie było sensu śmigać, dopóki miał na twarzy to świństwo.

- Och, spójrzcie no - powiedział Hopper szyderczym tonem, podchodząc doń z końca pokoju. - Nasz pan, zaro­zumiały Lucien Charron, chyba się trochę poddusił! - Ro­ześmiał się i zaraz zawtórował mu ktoś inny. - Co, małe kłopoty? - mówił dalej Hopper. Stał na prawo od Luciena, w bezpiecznej odległości. - Chyba trochę niewygodnie tam w środku. Płuca puste, coraz mniej tlenu. To musi być trudne nawet dla wampira. Jak myślisz, Glebb?

- Nie jest to raczej numer ze szczytu wampirzej listy przebojów. - Wydawało się, że te słowa wypowiedziała Alexa, lecz Lucien już wiedział, że nie ma jej w pokoju, zrozumiał też, kim jest towarzysz Hoppera. To był sukub: demon potrafiący naśladować głos i wygląd każdej kobiety, by zwabiać ofiary płci męskiej na pewną śmierć. Lucien dał się złapać w tak trywialną zasadzkę...

- Oczywiście - kontynuował sukub głosem Alexy. - Nawet jeśli umrze, to jako istota cienia. O ile w ogóle można mówić, że nieumarli umierają. W którymś momencie się zregeneruje. - Głos łudząco podobny do tonu Alexy brzmiał jeszcze przenikliwiej; oba demony wyraźnie rozkoszowały się szansą zadrwienia z Luciena, który dusił się w ciemności swojej maski.

     - Och, Glebb. Zapomniałeś? Przecież istotę cienia mo­że zabić inna istota cienia, a wystarczy jej kieł i pazur. Czy też, jak w tym wypadku, przebiegłość i ślina.

Zachichotali, przyglądając się, jak Lucien próbuje uwolnić się z lepkiej masy. Zaczął słabnąć, aż wreszcie, miotając się, opadł na podłogę, na co tamci zareagowali dzikim śmiechem. Jeszcze trochę się rzucał, rozciągnięty na podłodze, lecz jego ruchy stawały się coraz wolniejsze, aż w końcu znieruchomiał.

Istota o imieniu Glebb wyłoniła się z kąta, w którym dotąd się ukrywała, i podeszła do Luciena. Oba demo­ny występowały w swojej prawdziwej postaci - otwar­to tymczasowy most między tym światem a Otchłanią, obejmujący cały budynek, w którym się znajdowały. Dzię­ki temu nie musiały wciskać się w niewygodną ludzką skórę, co normalnie miało miejsce, gdy przechodziły na poziom człowieka. Sukub był wysoką, mlecznobiałą istotą pozbawioną włosów. Jego skóra wydawała się za duża i zwisała fałdami na różnych częściach ciała. Pod­chodząc ostrożnie, powłóczył nogami. Spojrzawszy na leżącego wampira, dwukrotnie kłapnął szczęką i nieprzy­jemnie trzasnął małymi, ostrymi ząbkami.

- Nie żyje? - zapytał.

- Tak myślę. Najlepiej przekonajmy się, co? - powie­dział dżin pluj, szczerząc zęby w paskudnym uśmiechu.

Hopper podszedł i uniósł wysoko nad głowę drewniany kołek. Potem opuścił go szybko i z całej siły wbił w pierś wampira.

     

 

25

 

- Powinniśmy trzymać się razem - powiedział cicho Tom, podążając w mrok przed Treyem. - Niedobrze jest się rozdzielać. Sami się podkładamy Kalibanowi.

Trey poszedł za Tomem i obaj ostrożnie zbliżyli się do drzwi na końcu korytarza. Irlandczyk, odbezpieczywszy karabin, włączył latarkę umocowaną pod lufą.

Skupiony, skinął głową na towarzysza.

- Trudno przewidzieć, co nas tam czeka. Kaliban wie, że przyszliśmy, a nie mam pojęcia, jakie siły Otchłani nam przeciwstawił. Trzymaj się mnie i wykonuj moje polece­nia, dobrze?

Wilkołak spojrzał na niego z góry i skinął głową.

Tom, zerknąwszy na drzwi, wziął głęboki oddech.

- Jak to rozegramy? - zapytał, wskazując głową wej­ście.

Trey uniósł stopę i kopnął w drzwi. Wyrwane z zawia­sów, wpadły do wnętrza pustego pomieszczenia, a hałas przerwał niepokojącą ciszę w budynku.

- Och, bardzo subtelnie! - zawołał Tom i omiótł świat­łem latarki kąty pomieszczenia. Trey wbiegł za nim, schylając głowę pod futryną, po czym stanął u boku przyja­ciela w pustym pokoju. - Jak ci się to podoba? Zapraszają na imprezę, a nikt nas nie wita.

Coś było nie tak. Trey rozejrzał się po pokoju, lecz nic nie dostrzegł w ciemnych kątach i zakamarkach. Sierść mu się zjeżyła, gdy poczuł fetor wypełniający pomieszczenie. Tom uśmiechnął się krzywo i dał znak, by przeszli do dwuskrzydłowych drzwi po lewej stronie. Zdążył wejść na drugi stopień, kiedy został zaatakowany.

- Pająki z Nrgalu! Ich trucizna jest śmiertelnie niebezpieczna. Treyu, biegnij! - zawołał i odchylił głowę na lewo, by uniknąć potwornych kłów. Ogromna istota podobna do pająka dorównywała wielkością psu i była cała czarna, z fasetką czarnych oczu. Z porośniętego szorstką sierścią, bulwiastego odwłoku wysuwały się mocne, pokryte chityną kończyny, starając się pochwycić Toma i wbić w jego ciało jadowite, haczykowate zęby.

Mężczyzna spróbował wystrzelić w pysk atakującego monstrum pocisk, lecz potwór zdążył zahaczyć nogą jego ramię, więc użycie broni mogło okazać się niebezpieczne. Uzyskawszy pewną przewagę, napastnik przyciągnął do siebie ofiarę i uniósł głowę, aby zadać śmiertelne pchnięcie.

Trey zaatakował bestię, zaciskając szpony na odwłoku w miejscu, gdzie trudno było oddzielić głowę od tu­łowia. Zacieśnił uścisk, lecz istota nie puściła ofiary, na którą czekała tak długo. Trey skupił się na głowie, starając się odciągnąć pająka od Toma i uniemożliwić mu wstrzyknięcie śmiertelnej trucizny.

Z sufitu spuścili się nowi przeciwnicy o wygłodniałych oczach, w których odbijały się wydarzenia na dole, gdy spieszyli przyłączyć się do ataku.

Trey nie mógł oderwać napastnika od Toma. Całą siłę zużył na to, by uniemożliwić mu ukąszenie przyjaciela. Zaryczawszy z wściekłości, spróbował wgryźć się w głowę monstrum w nadziei, że stwór wypuści Toma z uścisku. Usłyszał raptem nieprzyjemny trzask oka pająkowatego demona, któremu towarzyszyło przeciągłe wycie. Ciało istoty wygięło się w agonii, a kończyny z niewiarygodną prędkością zwróciły się ku Treyowi.

Gdy nieprzyjaciel się odwrócił, unosząc dłuższe przed­nie kończyny, by pochwycić Treya, chłopak dostrzegł miękką część odwłoka. Zakrzywił palce i głęboko rozorał pazurami skórzaste podbrzusze. Wnętrzności stwo­ra wypłynęły na zewnątrz i zawisły nad podłogą niczym koszmarne wahadło. Trey cofnął dłoń i patrzył, jak napast­nik osuwa się na podłogę, a jego ciało oblewa substancja czarna niczym smoła.

- Treyu, jest ich zbyt wiele. Biegnij, szybko! - za­wołał Tom, wskazując na zbliżające się pająki. Popchnął wilkołaka w kierunku dwuskrzydłowych drzwi, omia­tając sufit serią z karabinu, która wypełniła zamknięte pomieszczenie kakofonią dźwięków i sprawiła, że Trey aż zamrugał, gdy te odgłosy naparły na jego uszy.

Przyjaciele podbiegli do drzwi i zatrzymali się tylko na moment, by Tom wyjął granat spod kamizelki. Wy rwał zawleczkę i potoczył go po podłodze w kierunku demonów, które zmierzały w ich stronę. Chwycił Trey a za ramię i wypchnął go na korytarz, po czym zamknął drzwi i obaj usunęli się na bok. Siła wybuchu była tak duża, że fala dźwięku i dymu wyłamała je. Tom, który stał pochylony nad ogromną sylwetką wilkołaka, zerwał się na nogi i puścił serię z karabinu w kłębiący się dym, a potem następne, aż wystrzelał wszystkie naboje.

Wtedy wycofał się do Treya i zmienił magazynek. Kiedy dym się trochę rozwiał, zajrzeli do pokoju; zobaczyli porozrzucane fragmenty ciał demonów-pająków.

Gdzieś za ich plecami ktoś zaklaskał. Odwrócili się błyskawicznie i ujrzeli wysoką, świetliście bladą istotę o płonących oczach, której spojrzenie obiecywało jedynie śmierć. Trey poczuł nienawiść bijącą z tamtych ślepi i od razu się domyślił, że ma przed sobą tego, kto pragnie jego zniszczenia - Kalibana.

- Potrafimy z klasą wejść na scenę, co?

 

 

26

 

Hopper spojrzał na ciało Luciena i z obrzydzeniem pokręcił głową.

- Wampiry, zarozumiałe dupki - powiedział. - Mrocz­ni panowie nocy, też coś! Wystarczył kobiecy głos i zwy­kły podstęp.

- Hopper, lepiej uważaj na to, co mówisz o rasie Kalibana, bo on jest w tym samym budynku. W jakiś sposób słyszy wszystko - przemówił Glebb już swoim głosem i podszedł do towarzysza.

- Szkoda, że nie przyszła tu ta szumowina, Tom - rzekł dżin. - Z radością rozerwałbym go na strzępy, kawałek po kawałeczku. Chętnie go posmakuję. Będzie mój, zoba­czysz. Dostanę go w nagrodę za to. - Pokazał głową na martwą postać na podłodze. - Kaliban da mi go, przeko­nasz się. Zakosztuję jego krwi, o tak. - Kłapnął zębami i się uśmiechnął.

- Jak już mówimy o krwi, to niewiele z niego wypły­nęło, co? - zauważył Glebb i pokazał na leżącego bez ru­chu wampira.

Hopper spojrzał w dół, marszcząc czarcią twarz.

- Rzeczywiście. Pewnie kołek blokuje ranę.

- Co z nim zrobimy? - zapytał Glebb i ostrożnie trą­cił ciało szponiastą stopą, zachowując bezpieczną odle­głość.

- Kaliban powiedział, że musimy go spalić, ale naj­pierw chce zobaczyć zwłoki, trzeba więc je do niego za- taszczyć. Chodź, pomóż mi. - Hopper pochylił się, by chwycić Luciena za nogi, gdy nagle uzmysłowił sobie, że nic nie zrobią, bo przecież kołek przyszpilił ciało do podłogi.

- Wyciągnij to z niego - zwrócił się do sukuba.

- Ja się tego nie tykam. Ty mu wbiłeś kołek, to teraz sam posprzątaj.

Hopper zerknął na towarzysza.

- Wiesz, dlaczego inne demony gardzą wami i się z was śmieją? Bo nie macie jaj, zupełnie jak kobiety, których głosy naśladujecie! - Cmoknął zadowolony z własnego dowcipu i obszedł zwłoki, by wyciągnąć z nich kołek.

Z nogą na piersi wampira chwycił ciężką, drewnianą żerdź i mocno pociągnął.

To była ostatnia rzecz, jaką zrobił.

W chwili gdy stopa Hoppera dotknęła ciała Luciena, lepka substancja na twarzy wampira zmieniła postać. Lucien, który przez cały czas walczył, by nie osunąć się w mroczną otchłań śmierci, wykorzystał jedyną szansę, na którą liczył. Zerwał z twarzy duszącą go kulę i gwał­townie wciągnął powietrze, szeroko otwierając oczy i usta. Strząsnął z dłoni resztkę lepkiej masy, chwytając jednocześnie dżina za nogę w kostce i blokując mu mię­sień, tak by demon nie mógł się wyswobodzić z uścis­ku. Źrenice istoty cienia zwęziły się, gdy patrzyła, jak ożywa jej wróg.

Lucien wolną ręką wyrwał kołek z własnej piersi, a w tej samej chwili przerażający ból, podobny do ogłu­szającej fali, która pochłania wszystko, wydobył z jego gardła potworny ryk. Spojrzał na ostro zakończony kołek i przez ułamek sekundy zastanawiał się, jak udało mu się przeżyć przebicie tak straszliwym narzędziem.

Gdy kołek przeszył jego pierś tuż przy sercu, wam­pir musiał zablokować duże obszary swojej świadomości, aby uniknąć lawiny bólu, która na niego spadła. Schował się przed nią w zakamarku umysłu, z którego obserwo­wał całą jatkę, i czekał tam, ukryty, utrzymując się przy życiu, gotów wymknąć się przy stosownej okazji. Teraz jednak, zmuszony do opuszczenia kryjówki, znowu poczuł ból trawiący go niczym pożar.

Powstał, jedną ręką trzymając Hoppera dyndającego w powietrzu do góry nogami. Dżin pluj, który już oprzy­tomniał, wypluwał kolejne lepkie kulki, skręcając ciało, by trafić w Luciena. Ale dopóki wampir pozostawał z plujem w bezpośrednim kontakcie, pociski odbijały się, nie czy­niąc Lucienowi żadnej szkody.

Spodnie przykleiły mu się do nóg, nasiąknięte krwią płynącą z klatki piersiowej i z pleców. Wampir czuł, że no­gi uginają się pod nim niebezpiecznie, lecz wyprostował się i potrząsnął demonem.

     - Żegnaj, Hopper - powiedział i opuścił go na podłogę, a następnie wbił kołek w pierś demona. Patrzył spokojnie, jak ten wije się przez chwilę, a potem nieruchomieje.

Lucien odwrócił się powoli i poszukał wzrokiem sukuba. Ten już wcześniej wycofał się do ciemnego kąta, z którego wyszedł. Jego błagalne spojrzenie błądziło po twarzy mściwego potwora, który stał przed nim.

- Mów - rzekł Lucien spokojnym tonem.

- Nie. Proszę, nie możesz mnie do tego zmusić - błagał demon, usiłując się odsunąć.

- Twoje imię, sukubie!

- Proszę, nie...

- Podaj mi swoje prawdziwe imię, sukubie - powtórzył Lucien i wyciągnął zakrwawiony kołek z ciała mar twego dżina plują. - Wyjaw swoje imię albo podzielisz jego los.

Istota spojrzała mu w oczy, szukając współczucia, lecz nie znalazła niczego poza płonącą nienawiścią. Wampir zrobił krok do przodu i uniósł kołek nad głowę.

- Nazywam się Rashishnrok - powiedział szybko sukub i zasłonił twarz dłońmi, jakby chciał się obronić przed nieuniknionym atakiem.

Lucien kiwnął głową i opuścił kołek.

- Znasz pakt Otchłani. Poznałem twoje imię, więc należysz do mnie. Teraz ja jestem twoim panem i odtąd będziesz mi posłuszny. Masz udać się do Otchłani i nie wracać na poziom ludzki, chyba że cię wezwę. Jeśli nie usłuchasz, zapiszę twoje imię w Księdze Halzoga, a on przyjdzie po ciebie.

Odwrócił się od całkowicie pognębionej istoty.

- Ruszaj. I pamiętaj, kto odtąd jest twoim prawdzi­wym panem.

Demon zaczął powoli zanikać, aż został po nim ledwo widoczny cień - po chwili i on zniknął.

Lucien opadł na kolana. Wciągnął gwałtownie powie­trze, czując, że ciało odmawia mu posłuszeństwa. Stracił za dużo krwi. Kołek nie uszkodził serca, ale przebił płuco. Wampir obficie broczył krwią.

Położył się. Był zmęczony i pragnął jedynie, by prze­nikające zimno pochłonęło go całego.

Na dźwięk wybuchu gwałtownie otworzył oczy, a po­tem słuchał, jak odgłos karabinowej serii Toma rozrywa ciemność.

Resztką sił podparł się na rękach i kolanach i popełzł w kierunku strzałów.

 

 

27

 

Lucien czołgał się po podłodze, a brud i kurz mieszały się z jego krwią, tworząc lepką, ciemną maź pokrywającą ubranie i dłonie.

Był świadom, że wciąż krwawi z ran na piersi i na ple­cach. Wiedział, że może sobie pozwolić na utratę dużej ilości krwi, zanim jego ciało przestanie funkcjonować, lecz bał się myśleć, ile zostało mu jeszcze czasu. Dzięki umiejętności spowalniania funkcji organizmu wciąż żył, ale nie chciał znów zapaść w ten stan, podczas gdy To­mowi i Treyowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, a Alexa wciąż znajdowała się w rękach jego brata.

Gdy Hopper zaatakował, wampir zrozumiał, że nie ma sensu się bronić. Uznał, że jeśli zdoła udać własną śmierć, to może uniknie przebicia kołkiem. Dlatego osunął się na podłogę i wyłączył niemal wszystkie funkcje ciała, spo­walniając bicie swego serca do minimum. Przez cały czas obserwował obu napastników. Stan, w który się wprowa­dził, przypominał jego wampirzy sen, w czasie którego ciało pogrążało się w rodzaju letargu. Dzięki temu niemal zapomniał, że nie może zaczerpnąć tchu.

Gdy przebito go kołkiem, poczuł straszliwy ból, ale wytrzymał; mógł w tym stanie jeszcze długo wytrwać. Kiedy jednak Hopper nierozważnie uwolnił go od duszą­cej maski, uznał, że oto nadarzyła się jedyna okazja, aby pokonać wroga.

Szybko wyszedł z letargu, odblokował życiowe czyn­ności i zaczął działać. Jednak kosztowało go to zbyt wie­le sił, dlatego teraz z trudem pełznął, a krew wciąż nie­bezpiecznie wyciekała z jego ciała.

Kiedy dotarł do skrzyżowania z głównym korytarzem, zatrzymał się i oparł o ścianę. Rozerwał nogawkę spodni aż po udo i oddarł długi pasek materiału. Zwinął go w kulkę i wepchnął do szerokiej rany na piersi, licząc na to, że choć trochę zatamuje krwawienie.

Sunął dalej odnogą, w którą wcześniej skręcili Trey i Tom, i wczołgał się do pokoju na końcu korytarza.

Przyspieszył na widok wyważonych drzwi. Zatrzymał się, ujrzawszy ogromnego pająka, a potem ruszył powoli w stronę kałuży lepkiej cieczy, która wypłynęła z ciała istoty. Wszędzie walały się szczątki pajęczych odwłoków, a wśród nich puste magazynki po pociskach. Lucien do­myślił się, że spustoszenia dokonał wybuch, który usłyszał. Odetchnął z ulgą, gdy nigdzie nie zobaczył ciał Toma ani Treya.

Popełzł dalej przez śmieci zalegające podłogę, zmuszając kończyny do posłuszeństwa. Niestety, opuściły go już siły; poczuł, jak ręce uginają się pod nim, i boleśnie uderzył twarzą o podłogę. Łapczywie wciągając zatęchłe powietrze do jedynego sprawnego płuca, zanurzył się wreszcie w czarną mgiełkę, która zaczęła go spowijać, i czekał, aż jego długie istnienie wreszcie dobiegnie końca.

Głos brata, przebijający się przez ciemność, powstrzy­mał Luciena przed ostatecznym osunięciem się w mrok. Przenikliwy i gardłowy ton przypominał odgłos piły prze­cinającej kość; był zupełnie pozbawiony radości, pasji czy współczucia. Ten głos istniał na ziemi od prawie trzystu lat i wszystkim, którzy mieli pecha go usłyszeć, zawsze groził śmiercią albo czymś jeszcze gorszym. Towarzyszył Lucienowi na początku jego istnienia, kiedy zachęcał go i nakłaniał do coraz krwawszych czynów. Długo słuchał tego głosu - aż do dnia, w którym Kaliban popełnił zbrod­nię tak potworną, że coś w Lucienie pękło. Obiecał sobie wtedy, że już nigdy nie ulegnie bratu i odtąd będzie sta­rał się uciszyć i usunąć ze świata ten trujący głos. Ze smutkiem zdał sobie sprawę, że nie wypełnił misji i że to on sam zamilknie teraz na zawsze.

Ryk, który przebił się przez natrętną ciszę, mógł pochodzić tylko z gardła Treya, a znajomy głos wyrwał Luciena z apatycznego odrętwienia. Wampir odtworzył w umyśle obraz Alexy i posłużył się nim, by przedrzeć się przez paraliżujące go ból i rozpacz. Przerażony pomy­ślał, że Tom i Trey mogą spróbować uwolnić Alexę z rąk Kalibana bez jego pomocy, a na to nie mógł pozwolić.

Lucien zamknął oczy i przez zaciśnięte zęby wciąg­nął powietrze. Resztką sił dźwignął się na kolana, ignorując zawroty głowy. Z trudem stanął, chwiejąc się jak pijak.

Odetchnął gwałtownie, przesuwając stopę do przodu, a ten błahy z pozoru ruch spowodował falę przenikliwego bólu. Lucien zmusił się do podniesienia głowy i wypro­stowania; z ran na piersi i na plecach znowu popłynę­ła krew. Szedł ku otwartym drzwiom, podążając za gło­sem brata.

 

 

­28

 

Tom i Trey odwrócili się i spojrzeli na Kalibana. Stał na środku pokoju, przez świetlik sączył się blask księżyca. Kaliban był niczym aktor w świetle reflektorów. U jego boku stała Alexa. Wydawało się, że jest zdrowa, tylko mia­ła mętne spojrzenie, jakby podano jej silny narkotyk.

Trey widział jakieś istoty poruszające się w mroku. Ich nieregularne cienie sugerowały, że nie są to postaci całkiem materialne. Porozumiewały się ze sobą, a mam­roczące głosy i zwierzęce pomruki zlewały się w cha­otyczny zgiełk, z którego nie dało się wyodrębnić żadnych sensownych słów.

- Spokój! - rozkazał Kaliban i głosy stały się ledwo słyszalnym szeptem.

Trey kątem oka zobaczył, że Tom podnosi broń i celu­je w wampira. Wyciągnął rękę, by powstrzymać Irland­czyka, lecz w tej samej chwili Kaliban zasłonił się dziew­czyną. Tom trzymał palec na spuście, licząc na to, że w którymś momencie nadarzy się okazja, aby poczęsto­wać wampira serią z karabinu.

Kaliban wzrostem dorównywał bratu i - tak jak Lucien - był łysy. Na tym kończyło się ich podobieństwo.

Wampir wydawał się bardzo stary. Szara skóra ciasno opinała czaszkę, uwydatniając wystające kości policzkowe i wysuniętą szczękę. Głęboko osadzone żółte oczy o czar­nych, wydłużonych jak u kozła źrenicach lekko przypo­minały mieniące się kolorami oczy Luciena.

Kaliban uśmiechnął się znad barku dziewczyny, od­słaniając śnieżnobiałe kły. Uniósł dłoń i powoli, z roz­mysłem pogładził gardło Alexy długimi, ciemnymi szpo­nami, powstrzymując w ten sposób Toma i Treya od ata­ku. Obserwując ich, mocniej wbił zakrzywione szpony i przeciągnął paznokciami po szyi ofiary, ale nie przeciął skóry, pozostawił tylko białe zadrapania.

Cmoknąwszy, spojrzał na Toma i zapytał urażonym tonem:

- Po co ta agresja? - jego głos brzmiał spokojnie, lecz czaiła się w nim groźba. - Przecież możemy porozmawiać w cywilizowany sposób, prawda?

Popatrzył na karabin Toma i wydął usta, dając wyraz niezadowoleniu, niczym nauczyciel, który przyłapał ucznia na posiadaniu scyzoryka.

- A poza tym, co chciałeś zdziałać tymi swoimi pukawkami? Zostawiają tylko paskudny bałagan, a nie ma z nich większego pożytku, głupi człowieczku. - Zaj­rzał Tomowi w oczy i na jego usta powrócił paskudny uśmiech. - Wiesz o tym. Karabin to tylko środek służący do osiągnięcia ostatecznego celu, dobrze mówię? Narzę­dzie, które pozwoli ci zyskać na czasie, żebyś mógł mnie przekłuć, jak jakiegoś wieprzka, jednym z tych okrop­nych, drewnianych kołków, które z pewnością przynie­śliście ze sobą. - Teatralnie wywrócił oczami. - Jakież to przewidywalne. Ty żałosny, nic nieznaczący ludziku.

Gdy poruszył palcami wolnej ręki, z mroku pokoju wystrzeliły grube, czarne macki, które oplotły Irland­czyka, podniosły go do góry i wciągnęły w atramentową ciemność.

- E-e - Kaliban ostrzegł Treya, widząc, że wilkołak poruszył się, by pomóc przyjacielowi.

Trey przyglądał się bezradnie, jak wężowate postacie oplatają ramiona i nogi Irlandczyka, a jedna z nich, owi­nięta wokół szyi i ust mężczyzny, uściskiem dusiciela przyciąga do siebie jego głowę. Oczy Toma wyszły na wierzch, lecz jeszcze zdążył posłać Treyowi ostrzegawcze spojrzenie.

Kaliban, poirytowany, pokręcił głową. Po chwili sku­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin